Jedziemy dalej, tym razem na południowy wschód. Zielone płaskie przestrzenie stają się coraz bardziej pagórkowate. Zaczynają się Morawy.

Zamek w Bouzovie nie jest co  prawda zabytkiem UNESCO, ale żal go nie odwiedzić. Wzniesiony w średniowieczu, sto lat temu został przebudowany. Teraz wygląda jak z rysunku pierwszoklasisty – wzorcowy zamek z dziecięcej wyobraźni. Ponieważ wygląda jak z innej bajki, często zaglądają do niego ekipy kręcące filmy fantazy. Tutaj na przykład zrealizowano jedną z części włoskiej baśni o królewnie Fantaghiro.

Nad zamkowym kompleksem góruje wysoka wieża z czerwonym dachem, która przypomina rakietę. Roztacza się z niej piękny widok na zalesiony krajobraz. Zamek często zmieniał właścicieli; od końca XVII w. aż do II wojny światowej znajdował się we władaniu zakonu krzyżackiego. Przy okazji przewodniczka przedstawia nam historię Krzyżaków. Gdy mówi, że w 1410 r. zakon przegrał wielką bitwę z… Hiszpanami, głośno protestujemy. Niech wie, kto się bił pod Grunwaldem!

W Ołomuńcu na fiszplacu... – tak zaczyna się słynna  piosenka z czasów Cesarsko-Królewskiej Monar- chii. Tam odbywały się musztry wojsk Franciszka Józefa I. Jadę do Ołomuńca z myślą o owym targu rybnym, jednak już na miejscu podoba mi się zupełnie co innego.

To stutysięczne miasto, położone ok. 35 km od Bouzova,  było kiedyś stolicą Moraw, dlatego dziś jest drugim po Pradze największym zespołem zabytków w Czechach. Ku memu zaskoczeniu podczas spaceru po starówce towarzyszy mi niespotykana w Pradze cisza. Na trójkątnym rynku znajduje się bogato zdobiona kolumna Świętej Trójcy, którą wzniesiono dla uczczenia ofiar epidemii. Teraz jest obiektem UNESCO. Kilkadziesiąt kroków dalej stoi ratusz z zegarem astronomicznym na północnej fasadzie. Lokalne podania mówią, że powstał w XIV w., ale w rzeczywistości jest sto lat młodszy. Jego obecny, socrealistyczny wygląd nie przypomina tego z czasów świetności uwiecznionych na starych fotografiach. Oczyma wyobraźni oglądam ruchome figurki poruszające się w rytm muzyki. Podnoszę powieki i widzę mozaikę przedstawiającą ludzi pracy w uroczystym pochodzie i podczas codziennych zajęć. Do tego kilka tarcz zegarowych i to wszystko. Kolejne oszołomienie przeżywam w katedrze św. Wacława, która słynie z najwyższej (dokładnie 100,65 m) neogotyckiej wieży w Czechach. Wnętrze przywodzi na myśl katedrę św. Wita na praskich Hradčanach i (dosłownie) rzuca na kolana.

W świetle ulicznych latarni miasto jest jeszcze  bardziej urokliwe. Zwłaszcza kiedy się już wychodzi z tradycyjnej morawskiej restauracji. Wieczór upływa mi właśnie w takiej knajpce przy muzyce wygrywanej na cymbałach, skrzypcach i kontrabasie. Moja polska grupa, hojnie częstowana śliwowicą, szybko zaprzyjaźnia się z zespołem. Ku uciesze wszystkich gości dajemy zaaranżowany na szybko koncert, mając w repertuarze takie szlagiery jak Szła dzieweczka oraz Za górami, za lasami, za dolinami. Po kilku zwrotkach cała sala śpiewa z nami.