Po pierwsze: przygotowanie

Na pierwsze wakacje w Krainie Uśmiechu dobrze się przygotowałam: przy powitaniu dłonie należy łączyć w geście wai, ustępować miejsca mnichom i mniszkom, jeść łyżką, a nie widelcem, przed wejściem do buddyjskiej świątyni – zdjąć buty i okryć ramiona. Wiedziałam, że znaczków nie wolno lizać – bo jest na nich wizerunek niedawno zmarłego króla, cieszącego się w Tajlandii ogromnym szacunkiem graniczącym z kultem. A króla się nie liże. Ani nie zagina i nie depcze. Dlatego trzeba uważać z tajlandzkimi banknotami – delikatnie wkładać je do portfela, a kiedy wiatr wyrwie je nam z dłoni na chodnik – nie przydeptywać. Stopy uważane są za nieczyste, więc dotykanie nimi rzeczy czy ludzi to faux pas. Nawet samo pokazywanie czegoś stopą jest niegrzeczne. Dlatego siedząc przed posągiem Buddy, pilnujcie, żeby nie kierować nóg w jego stronę. No i jeszcze głowa! Pod żadnym pozorem nie wolno jej dotykać, to święta część ciała. Więc po główkach nie głaszcze się nawet dzieci.

Oprócz lekcji z etykiety odrobiłam też lekcję z mrocznej strony turystyki. Wykorzystywanie kobiet, mężczyzn i dzieci do seksu jest nieetyczne – niezależnie od ich narodowości. Jednak wydaje się, że w Tajlandii czasem ludziom rozluźnia się moralność.  Według raportu organizacji ECPAT (END Child Prostitution, Child Pornography and Trafficking of Children for Sexual Purposes) z 2016 r. czynów zakazanych dopuszczają się ludzie, którzy wcale nie przyjechali do Tajlandii na seksturystykę. Po prostu nadarzyła się okazja, a oni ją wykorzystali. Obecnie liczba dzieci zmuszanych do prostytucji jest trudna do oszacowania, ale raport ECPAT sprzed pięciu lat mówił o 60 tys. dzieci.

Wakacje nie zwalniają człowieka z bycia moralnym ani z obowiązku przestrzegania prawa. Dla wielu to są sprawy oczywiste. Myślą, że jeśli tylko szanują tabu związane z wizerunkiem króla, stosują się do tajskiej etykiety i unikają barów i klubów o wątpliwej reputacji, to są gotowi na etyczne wakacje. Tak jak i ja myślałam, że jestem gotowa. Ale Tajlandia zastawia na nas więcej etycznych pułapek, niż może się wydawać. Zwłaszcza że wiele moralnie niepewnych aktywności przedstawianych jest jako turystyczne atrakcje, bez których nie doświadczymy prawdziwej Tajlandii. 

 

Zoo XXI wieku

Zwiedzanie wiosek długoszyich Karenów to jedno z najbardziej egzotycznych doświadczeń na tej planecie – reklamuje się portal Big Boy Travel. Lepiej zobaczyć na własne oczy tajemnicę i piękno tradycji używania mosiężnych pierścieni, niż czytać o tym w książce – wtóruje im Chiang Mai Tours. I dodaje: Odwiedź fascynujące plemię Karenów – ludzi z długą szyją. Plemienne wioski na północy Tajlandii są promowane jako przeciwwaga dla rajskich wysp południa. W trakcie wizyty można obejrzeć tradycyjne rytuały, porozmawiać z kobietami przez tłumacza, zrobić zdjęcie i kupić wyrabiane na miejscu pamiątki. I co z tego, że pamiątka w rzeczywistości nie jest tak bardzo tradycyjna, rytuał przeniesiony z innego plemienia, a stroje dobrane tak, żeby wyglądały jak najbardziej atrakcyjnie? 

Paweł Cywiński w tekście Ludzkie zoo – czyli zwiedzamy plemienną wioskę, opublikowanym na portalu post-turysta, pisze: […]by zrobić większe wrażenie na turystach lub spełnić ich oczekiwania stosuje się przeróżne metody. Na przykład miesza się różne fragmenty strojów etnicznych pochodzących z różnych plemion, […] na porządku dziennym jest używanie tradycyjnych bębnów Hmongów, podczas gdy zgodnie z rodzimymi zwyczajami dźwięk bębna oznaczał śmierć lub katastrofę i używało się go wyłącznie w czasie pogrzebu.

Zanim oburzymy się na taki brak autentyczności, zastanówmy się nad naszą rolą w tym całym spektaklu. Pragniemy dotknąć czegoś prawdziwego – prawdziwość rozumiejąc jako coś dzikiego i prymitywnego. Szukamy egzotyki takiej, jak my ją rozumiemy. Chcielibyśmy widzieć tubylców w słomianych spódnicach, a nie w dżinsach i ze smartfonami. Sami współtworzymy ten oszukańczy teatr, który jest odpowiedzią na nasze – czy etyczne? – potrzeby. 

Ale nie to jest największym problemem ludzkich skansenów w Tajlandii. Nie jest nim nawet podle płatna praca. Karenowie są uciekinierami z Mjanmy – gdzie od ponad 60 lat toczą partyzancką wojnę z reżimem. Według strony Karen Refugees już 140 tys. ludzi uciekło przed śmiercią, torturami, gwałtem i przymusową pracą do Tajlandii. Tajlandii, która nie podpisała konwencji genewskich, nie obowiązują jej więc zapisy o traktowaniu ofiar wojny. Większość Karenów żyje w przygranicznych obozach dla uchodźców. Ale część z nich została przeniesiona do plemiennych wiosek. Ich sytuację Cywiński opisuje tak: […] stają się poniekąd więźniami swojej sytuacji politycznej. Bez statusu uchodźcy, prawa do stałego pobytu, prawa do własności, edukacji i oficjalnej pracy podlegają również zakazowi opuszczania prowincji, w której mieszkają. Jeżeli złamaliby którykolwiek z tych paragrafów – grozi im deportacja i oddanie w ręce birmańskiego rządu. Żyją w sztucznie zbudowanych skansenach i by zdobyć jakiekolwiek pieniądze, próbują sprzedawać turystom pamiątki. W zamian za bilet wstępu do wiosek właściciele opłacają im pozwolenia na przebywanie poza obozami dla uchodźców.

Kiedy więc decydujecie się na wizytę w wiosce Karenów, pamiętajcie o tym, że nie są tam oni z własnej woli. Czy jest to lepsze życie niż w obozie uchodźców? Czy jest to lepsze życie niż po drugiej stronie granicy 
z Mjanmą? O to trzeba pytać samych Karenów. I trzeba również pamiętać, że zmuszanie człowieka do czegoś, grożąc mu deportacją – jest po prostu nieetyczne. 

 

Zabójcza przejażdżka

W kwietniu 2016 r. w khmerskim Angkor słonica Sambo po 40-minutowym spacerze z turystami na grzbiecie upadła na ziemię. Atak serca. Ludzie byli zaskoczeni. Przecież to takie potężne zwierzęta. Powinny być odporne na upał i wysiłek. Ale nie są. Nie są odporne na wielogodzinną pracę w pełnym słońcu, nie są odporne na ból i zmęczenie. Nie są też stworzone do tego, by ludzie na nich jeździli.