Zdobywanie najwyższych szczytów w warunkach zimowych to od lat 80. polska specjalność. Jednak trzy lata temu nasz monopol w tej dziedzinie został przerwany. W lutym 2009 r. Włoch Simone Moro i Kazach Denis Urubko staja na szczycie Makalu, a dwa lata później ta sama ekipa powiększona o Amerykanina Cory’ego Richardsa zdobywa Gaszerbrum II. Polacy natychmiast podejmują wyzwanie. W 2010 r. z inicjatywy himalaisty Artura Hajzera przy wsparciu innego wybitnego wspinacza Krzysztofa Wielickiego rusza program Polski Himalaizm Zimowy wsparty patronatem prezydenta Bronisława Komorowskiego. Cel? Ocalenie polskiej hegemonii na zimowych ośmiotysięcznikach przez zdobycie tych, na które jeszcze nikomu nie udało się wejść. Jednak w październiku 2011 r. szkoleniowa wyprawa na Makalu omal nie kończy się tragedia. W kierunku szczytu wyrusza czterech wspinaczy. Dwaj z nich, kierownik Artur Hajzer i Adam Bielecki, który okazuje się wybitnie utalentowanym himalaista, zdobywają wierzchołek. Pozostała dwójka musi biwakować po drodze i choć wszyscy uczestnicy w końcu schodzą do bazy, dzieje się to w dramatycznych warunkach – jeden z nich traci dziesięć, a drugi cztery palce. Rzeczpospolita nazywa projekt „Narodowym Programem Narażania Młodych”. I oskarża jego twórców, że wysyłają na śmierć niedoświadczonych wspinaczy. Choć przecież wspinaczka zimowa to z definicji sport więcej niż ekstremalny i z zasady niesie ze sobą ogromne ryzyko. Sezon od początku jest pechowy. W dodatku emocje rosną, bo w wyścigu o najwyższe szczyty zima staje kilka międzynarodowych zespołów. Wyprawa Rosjan na K2 poddaje się jako pierwsza, Moro i Urubko robią odwrót z Nanga Parbat. Na placu boju zostają tylko Polacy i mieszany team pod kierownictwem austriackim, który atakuje Gaszerbrum I. Ale w końcu tylko zespołowi Hajzera udaje się zdobyć GI! Po raz pierwszy od 2005 r. nasi rodacy staja na ośmiotysięczniku zima.

Wielki sukces – wydawałoby się, ale głosy krytyki nie milkną. Kilka dni po zdobyciu wierzchołka w TVP ukazuje się utrzymany w alarmistycznym tonie materiał o skrajnym wyczerpaniu uczestników wyprawy oraz braku podstawowego zaplecza medycznego. Sugeruje, ze w bazach kończy się też żywność. Zdenerwowani uczestnicy wyprawy nie wiedzą, skąd takie informacje, bo przez cały czas jest z nimi kontakt przez telefon satelitarny. Nie kryją oburzenia: Wszyscy dotarli do bazy w dobrym stanie zarówno psychicznym, jak i fizycznym. Wyprawa ma doskonałe zaplecze medyczne, świetnie i obficie zaopatrzona aptekę, i wystarczające zasoby żywności. Chcielibyśmy zaapelować do dziennikarzy, by pamiętali, że nie jesteśmy materiałem, tylko żywymi ludźmi, którzy mają rodziny i przyjaciół. Rozsiewanie tego typu sensacyjnych, nieprawdziwych informacji jest niezwykle szkodliwe, zwłaszcza w przypadku tego sportu, który sam w sobie niesie duże ryzyko; straszenie rodzin i opinii publicznej niczemu nie służy – piszą w oświadczeniu Artur Hajzer, Janusz Gołąb, Adam Bielecki i Agnieszka Bielecka. Warto wspomnieć, że w czasie kiedy Polacy święcą swój triumf, w kopule podszczytowej GI ginie trójka wspinaczy z zespołu Austriaka Gerfrieda Göschla. Traveler, który od początku trzymał kciuki za powodzenie przedsięwzięcia, oddaje głos najbardziej zainteresowanym. Publikujemy szczere wyznanie Artura Hajzera, który opisuje dylematy związane z kierowaniem projektem Polski Himalaizm Zimowy i ostatnią wyprawą na GI. Rozmawiamy też z Gołąbem i Bieleckim, himalaistami, dzięki którym zima Polska nadal rządzi w Himalajach.

 

 

Powrót na lodowy tron

Pierwsze w historii zimowe wejście na Gaszerbrum I stało się faktem. Dokonali tego Polacy: Adam Bielecki i Janusz Gołąb, w 49. dniu trwania akcji górskiej. A ja, jako kierownik ekipy, poczułem się, jakbym sam zdobył szczyt. Po raz pierwszy nie będąc na wierzchołku, czułem, że to także mój sukces, a jest to sukces nieprawdopodobny, na skalę światową. Aż trudno w to wciąż uwierzyć. Mimo to po powrocie stwierdziłem, że dziękuję, muszę odpocząć. Podałem się chwilowo do dymisji i zrezygnowałem z kierownictwa wypraw unifikacyjnych na Manaslu, K2 i zimowej wyprawy 2012/2013. To była moja czwarta zimowa wspinaczka w ostatnich latach (szósta zimowa ogółem), a to piekielnie ciężka robota). Przyznam, że powoli traciłem wiarę w sens przedsięwzięcia, byłem zmęczony fizycznie, ale też psychicznie – przejawami krytyki w mediach, nieprzychylnością części środowiska. Już przed wyprawą zapowiedziałem, że to mój ostatni raz. Chciałem to mieć za sobą, wrócić i zająć się koszeniem trawnika. A tu niespodzianka: dwaj zmotywowani chłopcy, którzy „nie zrozumieli w porę”, że się nie da, weszli na szczyt! I dopiero teraz zaczęło się zamieszanie… Z koszenia trawnika nici. Trzeba się zająć odcinaniem kuponów

od sukcesu, a czytelnikom Travelera opowiedzieć, jak taka wyprawa wygląda od kuchni i ile trzeba się najeść strachu, by przez to przejść.

Lodowi wojownicy

Zimą 2011/2012 roku Polski Związek Alpinizmu wysłał w Karakorum kolejną, już czwartą polską zimową wyprawę. Za cel obrano Gaszerbrum I (8068 m). Byłem jej kierownikiem, a skład z założenia nie był liczny: oprócz mnie dwóch wspinaczy: Adam Bielecki i Janusz Gołąb, oraz alpinistka Agnieszka Bielecka w roli kierownika bazy. Mały skład miał być dynamiczny, bardzo elastyczny i skuteczny w działaniu. Mniej licznej wyprawie towarzyszy mniejsze prawdopodobieństwo wypadków z przyczyn obiektywnych, chorób oraz innych nieprzewidzianych wydarzeń, jest też wyznacznikiem tego, jak według dzisiejszych standardów wygląda wspinaczka w górach wysokich. Wyprawa przeszła z powodzeniem etap organizacyjny, zgromadziła fundusze (240 tys. zł) i sprzęt. Uczestnicy przeszli trudny etap przygotowań treningowych. W sierpniu wysłano cargo do Pakistanu i przetransportowano żywność, ropę i wyposażenie na lodowiec Abruzzi. Wyprawa opuszczała kraj z niemałą pompą, pod patronatem prezydenta Bronisława Komorowskiego, z błogosławieństwem Sejmowej Komisji Sportu pod kierownictwem posła Ireneusza Rasia, który jest zarazem ojcem chrzestnym całego przedsięwzięcia. Pomagał on nie tyle w zorganizowaniu finansów, co wierzył w siłę i hart ducha polskich „lodowych wojowników”, motywując nas do działania. Część funduszy przekazał nam PKN Orlen, prawdopodobnie ze względu na autorytet, jakim się cieszy prezes PZA Janusz Onyszkiewicz. Teraz tylko „wystarczyło” się wspinać i wspinać aż do szczytu. Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić.

Sen o lodospadzie

Już na starcie z bazy drogę zagrodził nam tzw. icefall (lodospad). W czasie pierwszej próby jego przejścia szybko dowiedzieliśmy się, gdzie jest nasze miejsce. Pokonaliśmy z duszą na ramieniu zaledwie 30 proc. jego długości, choć wydawało nam się, że przejdziemy cały. Tej nocy icefall śnił się chyba nam wszystkim. A i tak ten początek okazał się łatwiejszy od tego, co czekało nas dalej, bo teren się „wypłaszczał”, ale szczeliny były szersze, głębsze i bardziej ukryte, czyli też bardziej niebezpieczne. W końcu na wysokości 6040 m n.p.m. stanęła „jedynka”. Można było więc zacząć wspinać się dalej w kierunku szczytu i przede wszystkim zacząć oswajać icefall. Wbiliśmy ponad setkę traserów (znaczników), nauczyliśmy się, które jego fragmenty mają pewne podłoże, a na których trzeba w dalszym ciągu zachować czujność – icefall ciągle pracuje, zmienia się, za każdym razem trzeba modyfikować drogę. Zawsze też istnieje ryzyko, że nie uda się dojść do obozu I przed zmrokiem, a potencjalny nieplanowany biwak bez namiotu w warunkach zimowych mógłby się źle skończyć, jeżeli nie zamarznięciem, to przynajmniej poważnymi odmrożeniami. O tej porze roku temperatury spadają poniżej 30°C, co przy huraganowym wietrze, jaki tu zwykle wieje, oznacza temperatury odczuwalne na poziomie –50 czy nawet –70°C. Jesteśmy dobrze wytrenowani, wydolni, wytrzymali, szybcy – myślałem, więc droga przez icefall do obozu I nie powinna nam zajmować więcej niż pięć godzin. Niemniej jednak nie udało nam się zejść poniżej ośmiu godzin. Nie uniknęliśmy też wpadania do szczelin. Nie raz nakryliśmy się nogami, a łącząca nas lina asekuracyjna w ułamku sekundy napinała się jak struna. Icefall przypomina jakiś matrix, pokonując go, ma się wrażenie, jakby się było bohaterem filmu z suspensem. Krok za krokiem, zadyszka, kołaczące z wysiłku serce, kapiący pot z czoła i świadomość, że zaraz coś się stanie. Nie wiadomo jednak co i kiedy. Po każdym przejściu tej drogi przyrzekałem sobie solennie, ze to moje ostatnie wyjście i ostatnia wyprawa, że mam już dość. Założenie obozu II (6450 m) i III (7040 m) poszło jednak łatwiej. Podjęliśmy nawet próbę ataku 28 lutego – być może za wcześnie, prognoza na ten dzień nie była jednoznacznie dobra. Nie obyło się więc bez nieprzewidzianych problemów. Zwiało obóz II, trzeba było się cofnąć do „jedynki” i próbować ponownie iść w górę, wprost do obozu III z pominięciem „dwójki”. Gdyby nie silny wiatr, który zwiał nas z 6650 m, może by się ta sztuka udała. Nie wyszło. Zawróciliśmy do bazy. Miałem dość.

Polak potrafi

Na tydzień przed zdobyciem szczytu znowu wiał huragan. Siedzieliśmy w bazie, a przed nami nadal był do zdobycia Gaszerbrum I. Za parę dni trzeba będzie iść w górę. Ale czy ja muszę? Czy dwaj moi młodsi i silniejsi partnerzy nie wystarcza? Czy nie lepiej, gdybym został w dole na tzw. zabezpieczeniu ataku? Chłopcy nie bardzo chcą iść sami. Skąd się bierze i na czym się opiera ich wiara we mnie? I ten icefall! Nie dość, ze on, to jeszcze ten wiatr i spawający ciało mróz. Para z oddechu, zmieszana z niesionymi przez wiatr drobinkami lodu, mrozi gogle. Nic nie widać. Zmarznięte dłonie w grubych łapawicach z trudem wyczuwają głowicę czekana. Krok za krokiem toczę się jak jakiś zombi. Jak to przerwać i wreszcie mieć święty spokój? Nigdy nie symulowałem żadnej choroby, ale w końcu nikt mi tu nie udowodni, ze nie boli mnie na przykład ząb. Choć, jakby się zastanowić, wcale nie muszę symulować, mam wystarczająco dużo prawdziwych dolegliwości: dyskopatia, wrzody, refluks, zapalenie rozcięgna, bruksizm, chondromalację rzepek, ból w stawie piszczelowo-strzałkowym, odmrożony paluch po jesiennym Makalu – fachowcy od odmrożeń odradzali wyjazd. Teoretycznie każda z nich w każdej chwili może przejść w stan ostry. To wiadomo było juz przed wyprawa. W tym roku mija 30 lat, odkąd wspinam się w górach wysokich, i momentami czuję, że powinienem puścić innych przodem, ale mimo to pojechałem i raczej nie po to, by teraz zwalić wszystko na choroby. Co więc robić? A może by tak „przez nieuwagę” złamać sobie rękę? Odpowiedzialność jest przecież gigantyczna, presja ze strony sponsorów, środowiska i fanów tego sportu momentami nie do zniesienia. Przed końcową prostą czekam na jakiś kataklizm, który nie będzie mnie zmuszał, żeby stanąć do tego decydującego sprawdzianu. W ostatnim czasie zaliczałem po dwie wyprawy w roku, obecnie mój organizm zwyczajnie domaga się, bym zwolnił. Wierzę jednak, że sukces Adama Bieleckiego i Janusza Gołąba jest dla polskiego himalaizmu przełomem, także mentalnym. Zachodnia prasa juz ogłosiła, że „Polacy wrócili na zimowy tron”. Od dziś zdobywanie kolejnych ośmiotysięczników zima w Karakorum będzie prostsze. Sam miałem wątpliwości, czy w dzisiejszych czasach jest to możliwe. Teraz juz wiem, ze tak.

 

 

G1 zdobyty! Wywiad z Adamem Bieleckim i Januszem Gołąbem,  ZIMOWYMI ZDOBYWCAMI GASZERBRUMU I

 

Na koncie Polaków jest juz dziewięć zimowych wejść na ośmiotysięczniki. Po wielu latach przerwy polski zespół odniósł sukces – zdobył szczyt w Karakorum. Czy to początek nowej ery „lodowych wojowników”?

Adam Bielecki: Raczej kontynuacja pewnego nurtu w himalaizmie, który zapoczątkował Andrzej Zawada. Mam silne poczucie, że na nasz sukces na Gaszerbrumie składa się również doświadczenie kilkudziesięciu dotychczasowych polskich wypraw zimowych. Tegoroczny przykład Rosjan na K2 pokazuje, ze nawet nacja, która jest w stanie wystawić bardzo silny zespół wspinaczy i ma niemalże nieograniczone zasoby finansowe, bez uprzednich doświadczeń specyficznie zimowych niewiele jest w stanie zdziałać. Kierownictwo Artura Hajzera dawało nam dużą pewność siebie. W końcu była to jego szósta wyprawa zimowa! Prawdopodobnie jest obecnie jednym z najbardziej doświadczonych zimowych wspinaczy na świecie.

Janusz Gołąb: Nie sadzę, by był to początek nowej ery, bo czy po naszym wejściu na G1 na polskiej scenie wspinaczkowej pojawi się nagle dwudziestu Wojtków? Mowa oczywiście o Wojtku Kurtyce, który już w połowie lat 80. ubiegłego wieku wyraźnie swymi dokonaniami wskazał, co ewentualna „nowa era” powinna robić w Himalajach i że niekoniecznie musi to być zima. Oczywiście wejścia zimowe maja swój swoisty splendor, a w tę bardzo niszową działalność Polacy świetnie się wpisali. Andrzej Zawada był wizjonerem zimowej wspinaczki w górach najwyższych. My jesteśmy spadkobiercami jego doświadczeń i ogromnych sukcesów. Mam nadzieje, ze dobrze wywiązaliśmy się z tej spuścizny.

Co było najtrudniejsze w tej wyprawie?

AB: Największą trudnością wspinania zimowego są oczywiście ekstremalne warunki pogodowe. Przede wszystkim bardzo silne wiatry i niskie temperatury, z którymi przyszło nam walczyć. Męczące też było czekanie na dobra pogodę – nie wiedzieliśmy nawet, czy aura kiedykolwiek się poprawi. Na szczęście w bazie znajdowała się międzynarodowa ekipa i panowała dobra atmosfera. To poprawiało komfort przeczekiwania długich okresów niepogody.

JG: Całość tej układanki była trudna. Jednym z elementów, który decyduje o sukcesie bądź porażce, jest oczywiście dobra pogoda, a ta w Karakorum zima jest wyjątkowo kapryśna. Jeżeli chodzi o trudności techniczne samej wspinaczki na GI, to dla mnie najbardziej uciążliwy był odcinek miedzy baza a obozem I. Wynikało to z dużej odległości między nimi i ze sporych niebezpieczeństw obiektywnych na tym odcinku – każdy z nas zwiedzał szczeliny, a to do przyjemności nie należy. Powyżej obozu pierwszego w moim przypadku było juz tylko łatwiej, choć paradoksalnie trudności czysto techniczne miały się dopiero zacząć.

Zdobycie zima Gaszerbrumu I jest ogromnym wyczynem w historii himalaizmu. O czym myśleliście, stojąc na szczycie?

AB: Jest tam niezwykle zimno, wiec ciężko było się skupić na czymkolwiek innym niż wykonanie koniecznych zdjęć i połączenie się z bazą. Cześć uwagi poświęciłem tez próbom wypatrzenia zespołu międzynarodowego podchodzącego z drugiej strony góry. Generalnie na szczycie spędziliśmy bardzo mało czasu. Każdy doświadczony wspinacz wie, że wejście to dopiero połowa drogi (i to raczej ta bezpieczniejsza), a czas na radość i świętowanie sukcesu jest dopiero w bazie i po zakończeniu wyprawy.

JG: U góry byłem skoncentrowany tylko i wyłącznie na zadaniu, aby nie popełnić jakiegoś głupiego, a w konsekwencji śmiertelnie niebezpiecznego błędu. Stojąc na szczycie, myślałem o zejściu do bazy. Wiedziałem, że nie będzie ono łatwe. Do tego mieliśmy informacje, że w południe ma zacząć mocno wiać. Refleksje odnośnie skali sukcesu docierają do człowieka raczej na nizinach, choć oczywiście wiedzieliśmy, jaką wartość niesie z sobą pierwsze zimowe wejście na ośmiotysięcznik w Karakorum.

Ze względu na prognozy pogody wyruszyliście w kierunku szczytu o nietypowej porze – o północy. Czym ta wspinaczka różniła się od „normalnych”?

AB: Rzeczywiście wyjście w nocy jest swego rodzajem złamaniem reguł wspinaczki zimowej. Tyle że reguły ustalają ludzie, a pogodę serwuje góra, więc to my musieliśmy się dostosować. Zima jest dużo mniej śniegu niż latem. Zmniejsza to zagrożenie lawinami i pozwala uniknąć żmudnego torowania, jednocześnie jednak stoki są wylodzone, a przez to dużo bardziej niebezpieczne. Co prawda szybciej zdobywa się wysokość na twardym podłożu, ale za to każde poślizgnięcie się musi być tragiczne w skutkach. Ma to znaczenie szczególnie w zejściu, gdzie niezbędna jest męcząca technika front point (wspinaczka na przednich zębach raków). W odróżnieniu od „normalnej” wspinaczki nie mogliśmy też na przykład usiąść, odpocząć, napić się herbaty czy zjeść energetycznych żeli. Przejmujące zimno uniemożliwiało jakąkolwiek manipulację sprzętową, a nawet zwykły postój. Można było tylko się poruszać – w gorę lub w dół. Noc nie była ciemna. Co więcej, wydaje się wręcz, że wspinanie w nocy uchroniło nas przed niebezpiecznym dla oczu promieniowaniem UV, przed którym bardzo trudno się zimą bronić ze względu na zamarzanie pary na szkłach gogli lub okularów.

JG: Gdyby to były Tatry lub góry typu alpejskiego, niczym by się to wspinanie nie różniło. Normalną praktyką w górach niższych jest nocna wspinaczka. Taka taktyka pozwala skrócić czas trwania akcji górskiej, czyli także podnosi margines bezpieczeństwa. Słyszałem opinię, że zimą w górach wysokich w nocy nie wychodzi się z namiotu. Z mojego doświadczenia wiem, że wszystko to jest kwestią psychiki. Wystarczy wsłuchać się w siebie i zaufać swemu doświadczeniu, a wtedy również nocą bezpiecznie można się wspinać, nawet w Karakorum.

Do tej pory terenem Waszego działania były raczej niższe góry na rożnych kontynentach. Co sprawiło, że zdecydowaliście się na zimowy atak na ośmiotysięcznik?

AB: Odkąd zacząłem się wspinać, zawsze marzyłem o wyjeździe w góry najwyższe, ale najpierw nie było dość umiejętności, potem na przeszkodzie stał brak pieniędzy. Dopiero zeszłej jesieni udało mi się ułożyć te puzzle, jakimi jest organizacja wyprawy w Himalaje bądź Karakorum. Tak czy inaczej ten wyjazd jest dla mnie naturalną konsekwencją podążania od lat tą samą drogą, której celem był zawsze rozwój wspinaczkowy. A zimą dlatego, że każdy prawdziwy eksplorator najbardziej cieszy się z odkrywania, prowadzenia nowej drogi, przesuwania granicy niemożliwego i niedokonanego. Zdobycie pozostałych ośmiotysięczników zimą jest jednym z najciekawszych wyzwań współczesnego himalaizmu i szansą na zrobienie czegoś nowego w górach najwyższych.

JG: W moim przypadku dwukrotnie odmawiałem udziału w zimowych wyprawach: Andrzejowi Zawadzie (Nanga Parbat) i Krzyśkowi Wielickiemu (K2). Gdy dostałem zaproszenie od Artura Hajzera, poczułem, że nie mogę odmówić.

Do zdobycia zimą pozostały trzy ośmiotysięczniki – K2, Nanga Parbat i Broad Peak. Zgodnie z zapowiedzią polscy wspinacze pod kierownictwem Krzysztofa Wielickiego mają w przyszłym sezonie zimowym zaatakować Broad Peak. Czy Wy również wyruszycie do Pakistanu?

AB: Trochę za wcześnie, aby o tym mówić. Teraz myślę raczej o odpoczynku. Jeżeli dostanę zaproszenie, na pewno poważnie się nad tym zastanowię. Na razie planuję powrót do Pakistanu, ale latem – na K2.

JG: Takiej propozycji nie otrzymałem. Z tego, co się orientuję, skład wyprawy na Broad Peak będzie szeroki, a ja osobiście niekoniecznie dobrze się czuję na wieloosobowych wyprawach. Trudniej jest wtedy się skoncentrować na zadaniu, a potrzebną energię często spalają poboczne wątki. Zawsze uczestniczyłem w małych wyprawach, gdzie partnerzy bezpośrednio

współdziałają i są całkowicie oddani sprawie. Nie pozostaje mi nic innego, jak życzyć chłopakom powodzenia i trzymać kciuki za nich.

Jak się czujecie po powrocie na niziny?

AB: Bardzo dobrze. Odmrożenie palca prawej nogi wydaje się stosunkowo niegroźne. Wszystko mnie cieszy – każdy dobry posiłek, kąpiel czy spotkanie z bliskimi i znajomymi.

JG: Jak na innej planecie – zielono, ciepło. Przyjemnie jest wrócić w doliny, zwłaszcza po takiej wyprawie.