ZOBACZ GALERIĘ >>>
Urozmaicony terenowo i przyrodniczo szlak prowadzi przez dżunglę, lodowce, głębokie doliny, suche płaskowyże, wioski i tereny zupełnie odludne. Poza popularnymi wśród turystów regionami Everestu czy Annapurny szlak nie jest wytyczony ani oznakowany i trzeba nieustannie pracować z mapą i kompasem. Na wielu odcinkach nie ma też żadnej infrastruktury turystycznej, co zmusza do niesienia wszystkiego ze sobą na plecach: żywności, gazu i górskiego ekwipunku. Dlatego miesiące przed rozpoczęciem naszej wyprawy upływają pod znakiem żmudnych przygotowań: zbieranie informacji, szczepienia, treningi kondycyjne, kompletowanie sprzętu i wykonywanie masy innych czynności, bez których wyjazdy nie mogą się obejść.
Mniej więcej na półmetku przygotowań dociera do nas informacja: Nepal nawiedziło potężne trzęsienie ziemi (2015 rok). Zginęły tysiące ludzi, miliony straciły dach nad głową. Setki wiosek zostały zmiecione. Do Nepalu spływa międzynarodowa pomoc. Odpływają turyści. Wahamy się, co robić. W końcu podejmujemy decyzję: wyprawa musi się odbyć! Nasza obecność w tym kraju to sposób na ekonomiczną pomoc dla mieszkańców żyjących w głównej mierze z turystyki oraz pokazanie, że Nepal nadal posiada wspaniałe bogactwo – najwyższe góry świata.
Im bliżej wyjazdu, tym robi się bardziej nerwowo i chaotycznie. A potem – 3… 2… 1... 0… Start!
Wschód
Symbolicznym początkiem Wielkiego Szlaku Himalajskiego jest północna baza pod Kangczendzongą. Zanim się tam znajdziemy, miną prawie dwa tygodnie marszu z wioski Taplejung. Idziemy w soczystej zieleni lasów, bananowców, mijając wodospady, strumienie górskie i niewielkie wsie położone na zboczach gór. Jest strasznie: upał i ulewne deszcze na zmianę, pijawki, ciężkie plecaki.
Nie spotykamy prawie żadnych turystów, początek września to jeszcze nie sezon w tej części Himalajów. Miejscowa ludność, głównie mężczyźni, entuzjastycznie reaguje na Bartka. Jego fryzura złożona po części z dredów wzbudza zainteresowanie, a postura i wzrost – podziw. Bartek zostaje zaklasyfikowany jako zawodnik amerykańskich zapasów. W moim przypadku największym zainteresowaniem cieszy się... mój plecak.
Gdy po ośmiu dniach docieramy do sporej wioski Ghunsa, przeżywamy pierwsze logistyczne zaskoczenie. Mnóstwo tu sklepów z artykułami dla turystów. Półki uginają się pod żywnością liofilizowaną, kartuszami z gazem i linami wspinaczkowymi – zupełnie niepotrzebnie nieśliśmy je na własnych plecach.
Zostawiamy rzeczy w Ghunsie, gdyż wrócimy tu za cztery dni. Zabieramy tylko namiot i trochę jedzenia i na lekko idziemy do bazy pod Kangczendzongą. Wreszcie pojawia się radość wędrowania – przekroczyliśmy już wysokość 3500 m, i granicę lasu, i wreszcie otwierają się przed nami widoki na przyprószone śniegiem szczyty. Ekipy wspinające się na Kangczendzongę wchodzą od strony południowej, dlatego północna baza (Pangpema) pod tym ośmiotysięcznikiem jest bardzo niepozorna. To dwie drewniane chatki i kamienny kopczyk opleciony flagami modlitewnymi. Robimy pamiątkowe zdjęcie na starcie Wielkiego Szlaku Himalajskiego i czekamy bezskutecznie, żeby wiatr rozpędził chmury. Potem wracamy do Ghunsy i rozpoczynamy wędrówkę na zachód, w kierunku Makalu Base Camp.
Trasa w tym regionie przebiega blisko granicy z Tybetem, dokąd nadal wędrują z Nepalu karawany. Ze względu na gęstą mgłę tylko odgłos dzwonków jaków i pokrzykiwania poganiaczy sygnalizują jej nadejście. Karawana objawia się nam dopiero w odległości kilku metrów od nas. Ważnym punktem tego etapu jest przełęcz Lumba Sumba (5177 m) stanowiąca granicę pomiędzy dwoma regionami. Na wschód roztacza się widok na masyw Kangczendzongi, a na zachód – na Makalu.
Kolejne dni wędrówki to walka z wyjątkowo gęstą roślinnością i pijawkami (po zejściu z przełęczy znów idziemy przez dżunglę, na wysokości ok. 2500 m). Opis trasy w przewodniku jest niedokładny i poszczególne odcinki pokonujemy średnio o 3 godz. dłużej. Na dodatek podane charakterystyczne punkty nawigacyjne (wielkie głazy, chatki pasterskie) są trudne do zidentyfikowania w terenie kompletnie zarośniętym kilkumetrowymi chaszczami. Gubimy drogę, tracimy orientację i zrezygnowani, wściekli i zmęczeni zaliczamy dwa dni przymusowego postoju. W rozwalającej się bambusowej chatce obmyślamy sposoby wydostania się z zielonego piekła. W końcu udaje się nam dotrzeć do pobliskiej wioski Hongon, gdzie zmywamy z siebie trudy ostatnich 15 dni, jakie minęły od wyjścia z Ghunsy.