O tym, że w wyniku emisji gazów cieplarnianych zmienia się klimat, możemy przekonać się na własnej skórze, nawet mieszkając w Polsce. Coraz wyższe temperatury, coraz dłuższe fale upałów i susze, coraz bardziej gwałtowne zjawiska pogodowe – to wszystko staje się dla nas chlebem powszednim.

Jednak rozchwianie klimatu na naszych szerokościach geograficznych to nic w porównaniu z tym, co dzieje się w pobliżu obu biegunów Ziemi. Zarówno Arktyka, jak i Antarktyka (czyli Antarktyda z otaczającym ją Oceanem Południowym) doświadczają załamania dotychczasowych warunków klimatycznych.

O tym, że na obu krańcach Ziemi wszystko staje na głowie, można było przekonać się w tym tygodniu. I z Arktyki, i z Antarktyki napłynęły doniesienie o rekordowych jak na tę porę roku falach ciepła. W Antarktyce odnotowano temperatury wyższe od średniej aż o kilkadziesiąt stopni Celsjusza!

Upalna antarktyczna jesień

Concordia to francusko-włoska stacja badawcza położona w głębi Antarktydy. Znajduje się ponad 3 tys. metrów nad powierzchnią morza, na tzw. Kopule C na Antarktydzie Wschodniej. To ogromna, biała przestrzeń, morderczo zimna zarówno zimą, jak i latem.

A przynajmniej tak było do niedawna. W marcu na Antarktydzie kończy się lato. Temperatury powinny zacząć gwałtownie opadać, przygotowując lodowy kontynent do zimy. Tymczasem 18 marca w Concordii termometry pokazywały tylko minus 12,2 st. C. To półtora stopnia więcej od poprzedniego rekordu, który padł w grudniu 2016 r. I aż ok. 40 st. C więcej od średniej!

W tym samym czasie w położonej 560 km dalej rosyjskiej stacji Wostok termometr pokazał minus 17,7 st. C. I choć nam taki wynik kojarzy się z potężnym mrozem, w przypadku Wostoku oznaczał on pobicie rekordu dla temperatury marca aż o 15 st. C.

Upalna arktyczna wiosna

W tym samym czasie na północnej półkuli sytuacja wyglądała podobnie. W Arktyce kończy się właśnie zima. Rozpoczynająca się wiosna już jest rekordowo ciepła. W obserwatorium Hopen na Svalbardzie odnotowano 3,9 st. C. To rekord dla marca od czasu, kiedy rozpoczęto tam pomiary, czyli od 1944 roku.

Co było przyczyną rekordów temperaturowych w pobliżu obu biegunów Ziemi? Jeśli chodzi o Antarktydę, wilgotne i gorące masy powietrza napłynęły nad nią na skutek działania ogromnego frontu wyżowego, który utworzył się nad Australią. Jednocześnie nad wschodnią Antarktyką panował głęboki niż, co zaowocowało ekstremum pogodowym.

Do podobnego zjawiska doszło w pobliżu Arktyki. Jak opisuje grupa naukowców z australijskiego Uniwersytetu Wollongong w „The Conversation”, nad północno-wschodnim wybrzeżem Stanów Zjednoczonych uformował się głęboki niż, który zetknął się z sąsiadującym wyżem. W rezultacie ciepłe powietrze zostało dosłownie wdmuchane nad Arktykę.  

Co ekstrema pogodowe oznaczają dla Ziemi?

Rekordowo wysokie temperatury nad oboma biegunami to dla klimatu Ziemi autentyczna katastrofa. Lądolód antarktyczny i lód morski w Arktyce to dwa bezpieczniki, chroniące klimat planety przed ostatecznym rozchwianiem. Powód jest prosty – lód, jaśniejszy od wody, ogrzewa się znacznie wolniej od niej. Innymi słowy, potrzeba o wiele więcej ciepła, by stopić lód, niż by podgrzewać wodę.

Tym groźniejsze są informacje, które każdego roku napływają z Arktyki. Co roku zimą powstaje tam mniej lodu, a wiosną zaczyna on się roztapiać szybciej. IPCC podaje, że Arktyka ogrzewa się dwa razy prędzej niż reszta świata. Rezultaty tego będą opłakane – według prognoz Arktyka może utracić cały letni lód już w połowie tego wieku.

Wszystko to dowodzi, że katastrofa klimatyczna zamieniła się już w rozpędzony samochód bez hamulców. Nawet jeśli zdjęlibyśmy nogę z gazu, nie zatrzymałby się on od razu w miejscu, tylko jeszcze długo jechałby dalej. Tak samo, gdyby udało nam się jakimś cudem obniżyć emisje gazów cieplarnianych do zera – zmiany klimatyczne nadal by postępowały. Ich skutki byłyby zaś odczuwalne co najmniej przez dziesięciolecia.


Źródła: IPCC, The Conversation.