Pod sam koniec lat 90. pracowałem jako dziennikarz w Nowym Jorku. Pewnego wieczoru poszedłem do knajpy, którą, nie wiedzieć czemu, ukochali sobie mężczyźni mający za sobą służbę w amerykańskich siłach zbrojnych. Usadowiłem się przy barze i nawet nie zdążyłem wypić pierwszego łyku piwa, gdy przysiadł się do mnie jakiś niespełna czterdziestolatek. Jakby żywcem wyjęty z amerykańskiego kina akcji. Ogorzała twarz, włosy obcięte krótko. Na komandosa, a wręcz na taksówkarza z filmu Scorsese. Mięśnie kulturysty, ale sylwetka szczupła.

Historia Toma, byłego żołnierza

Na piersi łańcuszek z nieśmiertelnikiem. Miał serbskie korzenie, a na imię miał Tom. Zaczęliśmy gadać, jakbyśmy się znali od lat. Szybko wyjawił, że był w Marines i trochę czasu spędził w Zatoce Perskiej. Ja byłem świeżo po powrocie z wojny na Bałkanach (jako reporter, rzecz jasna), gdzie na co dzień widywałem jego kolegów w akcji, więc rozmowa się kleiła. To, o czym opowiadał, było poniekąd znajome, a ja w jego oczach nie byłem tylko facecikiem, który po godzinach spędzonych w biurze lubi sobie posiedzieć nad szklanką piwa.

Cały czas powtarzał, że jego pobyt w Iraku to temat, o którym za bardzo nie może opowiadać. Ale to, co mógł powiedzieć, i tak zaspokajało moją ciekawość. Poza tym był nie tylko w Zatoce, ale i w wielu innych miejscach, w których Amerykanie uznali za stosowne interweniować zbrojnie. Bezpośrednio po operacji „Pustynna Burza”, która w 1991 roku wyzwoliła Kuwejt spod irackiej okupacji, Tom pozostał w regionie, żeby patrzeć Saddamowi Husajnowi na ręce. Było jasne, że dyktator Iraku nie pogodził się z przegraną i dalej ma ochotę na kuwejcką ropę.

Jednak obecność Amerykanów osłabiała jego skłonność do kolejnych podbojów. Widać było, że choć facet wrócił do bezpiecznego świata, w którym można popijać budweisera, nie obawiając się zamachu bombowego, to jest w nieswojej bajce. Ta spokojna, wręcz usypiająca rzeczywistość domowych pieleszy nudzi go i wzbudza w nim frustrację.

Znałem wielu wojskowych, nie tylko z Polski, którzy wrócili z byłej Jugosławii i mieli taki sam problem z przystosowaniem się do „normalnego” świata. Szczególnie jeśli mieli za sobą sytuacje zagrażające życiu, więc doskonale rozumiałem, o co chodzi Tomowi. Zapytałem wprost, czy nie chciałby wrócić do Iraku.

Prywatne armie i ich najemnicy

Uśmiechnął się tajemniczo, przez chwilę milczał, po czym wyznał: – Ja tam wrócę – Odszedłeś z armii i wrócisz do Iraku? Można tak odejść… i wrócić? Popatrzył na mnie jak na ignoranta. – A kto mówi, że wrócę z Marines. Mogę tam pojechać w zupełnie innym charakterze, ale robić to, co robiłem – powiedział.

– Masz na myśli służby wywiadowcze? – Wzruszył ramionami. – Mam na myśli wyjazd jako private military contractor. Przyznaję, wtedy jeszcze nie słyszałem o prywatnych armiach, które w USA dopiero raczkowały. Owszem, znałem nieźle historię najemników, którzy działali w Afryce po II wojnie światowej, ale sądziłem, że psy wojny przeszły do historii.

Wtedy Tom – w oszczędnych słowach – opowiedział mi o swoich planach wstąpienia do Blackwater i kontynuowania swojej żołnierskiej przygody „w uniformie” pracownika ochrony w krajach wysokiego ryzyka. Blackwater istniała dopiero od roku, jej baza szkoleniowa na bagnach, znajdujących się na granicy dwóch stanów: Karoliny Północnej i Wirginii, dopiero się urządzała.

Jednak szef firmy, wyjątkowo przebiegły biznesmen Erik Prince, były komandos Navy SEALs, był nadzieją dla tych, którzy nie potrafili zejść z linii frontu i tylko nasłuchiwali medialnych wiadomości o wybuchających konfliktach, które toczą się bez ich udziału. On dał im szansę na powrót do gry. I to często na lepszych warunkach niż te, które oferowały siły zbrojne. Tak naprawdę Tom przyszedł samotnie opić swój sukces, jakim było przyjęcie go do firmy Prince’a – napatoczyłem mu się, więc świętowaliśmy razem.

W pewnym momencie, tak po prostu, poklepałem go po plecach. Zerwał się na równe nogi, wywracając i moją, i swoją szklankę z piwem.

– Nie dotykaj mnie! – wrzasnął na całą knajpę. Ludzie spojrzeli na nas jak na inicjatorów potencjalnych kłopotów. – O co ci chodzi? – spytałem. – Ty się jeszcze, ku*wa, pytasz, o co? Ty to ty, a ja to ja. Ty siedzisz tam, a ja siedzę tu. Między nami jest linia! – Jaka znowu linia? – Linia pomiędzy naszymi strefami. Ty się poruszasz w swojej, ale nie masz prawa wkraczać do mojej. Bo ja wtedy będę się bronił i mogę ci zrobić krzywdę! – Jego twarz spurpurowiała. Ciężko dyszał i patrzył na mnie szalonym wzrokiem.

Nie miałem ochoty kontynuować tej rozmowy, więc nie żegnając się z Tomem, opuściłem lokal. – Byłeś na Bałkanach i niczego się, ku*wa, nie nauczyłeś?! – To były jego ostatnie słowa, jakie usłyszałem. Nie wykluczam, że pieklił się dalej, ale ja już nie byłem tego świadkiem. Pies wojny omal mnie nie pogryzł. Tę błahą historyjkę przytoczyłem po to, żeby pokazać, do jakiej kategorii ludzi należą ci, którzy wrócili z wojny i nie mogą bez niej żyć.

Prywatne armie w Iraku

Wrzesień w Iraku prawie zawsze przypomina piekło. Jeśli temperatura w ciągu dnia spada poniżej 35 stopni, można mówić o ożywczym chłodzie. Jednak popołudnie 16 września 2007 roku w Bagdadzie było niezwykle upalne. Temu, kto nie był przyzwyczajony do takich warunków klimatycznych, obraz przed oczyma rozmazywał się i falował.

Coś w rodzaju nieustającej fatamorgany, która może być wyjątkowo groźna, jeśli dostrzeże się coś, czego nie ma – jakieś zagrożenie, które jest jedynie wytworem fantazji. Najemnicy z Blackwater patrolowali właśnie jedną z dzielnic stolicy Iraku, Mansour. Choć Bagdad w tamtym czasie był miastem, w którym nieustannie dochodziło do rozmaitych zamieszek, ta dzielnica stanowiła enklawę spokoju.

Patrol w niej był więc spacerkiem, zresztą odbywanym w opancerzonych transporterach typu Mamba. Operatorzy Blackwater leniwie przyglądali się życiu miasta, które – choć gwarne – funkcjonowało jakby w zwolnionym tempie. Aż tu nagle… Zanim przejdziemy do dalszej części tej historii, przypomnijmy sobie, dlaczego w ogóle amerykańscy najemnicy pojawili się w Iraku.

Amerykańscy najemnicy na wojnie

W 1990 roku, o czym wspomniałem przy okazji opowieści o Tomie, Irak napadł na Kuwejt, po czym zamienił go w jedną ze swoich prowincji, uprzednio inspirując zamach stanu w tym kraju. Klasyczny przewrót pałacowy, który był na rękę Bagdadowi – uzasadniał, że odchodzące władze Kuwejtu (oskarżane między innymi o syjonizm!) straciły już mandat zaufania narodowego.

Iracka inwazja była więc „braterskim” wsparciem militarnym dla włodarzy nowo powstałej Republiki Kuwejckiej. Tak naprawdę chodziło o ropę naftową – Irak od dawna oskarżał Kuwejt (również Zjednoczone Emiraty Arabskie) o to, że sprzedaje swą ropę w zbyt dużych ilościach, nie przestrzegając limitów narzuconych przez OPEC. Ba! Irakijczycy zarzucali Kuwejtowi kradzież ich ropy, wydobywanej ze złóż Rumaila, znajdujących się na granicy obu państw.

Na papierze powodów do inwazji było naprawdę dużo. Marionetkowa republika przestała istnieć tuż po inwazji i w sierpniu 1990 roku Kuwejt stał się gubernatorstwem, a także dziewiętnastą prowincją Iraku. Trudno powiedzieć, czy władze w Bagdadzie dobrze oszacowały swoje siły i sytuację międzynarodową. Jeśli liczyły na wsparcie Związku Radzieckiego, to postawiły na złego konia – Kraj Rad akurat się rozpadał i miał własne problemy, a niemal cały europejski blok wschodni stał się sprzymierzeńcem Stanów Zjednoczonych.

Siła militarna Iraku

Owszem, Irak dysponował dużą siłą militarną, mając piątą co do wielkości (prawie milionową) armię na świecie, zaprawioną w boju w wojnie z Iranem (1980‒1988). Ale jeśli chodzi o sojusze, nie było ich zbyt wiele – tylko Kuba i Jemen opowiadały się po stronie Bagdadu, a Chiny stały okrakiem między zwaśnionymi stronami i nie składały wyraźnych deklaracji sympatii. Zaraz po inwazji, Irak został objęty sankcjami ONZ, które jednak nie były tym najgorszym, co miało spotkać ten kraj.

Najpierw Amerykanie, pod auspicjami Organizacji Narodów Zjednoczonych, przeprowadzili operację „Pustynna Tarcza” – zabezpieczyli Arabię Saudyjską na wypadek agresji wojsk Saddama Husajna, tak naprawdę przygotowując sobie bazę do ciągu dalszego. A była nim operacja „Pustynna Burza”, która rozpoczęła się w styczniu 1991 roku, po tym, jak Bagdad odmówił opuszczenia Kuwejtu.

Działania zbrojne trwały mniej więcej miesiąc. Okazało się, że potężna armia Iraku nie ma żadnych szans z najnowocześniejszym sprzętem i doskonałą taktyką wojny powietrzno-lądowej Amerykanów. Używając nieco górnolotnej przenośni, Kuwejt wrócił do domu pod koniec lutego 1991 roku, i to bogatszy o sto dwadzieścia kilometrów kwadratowych, które zostały odebrane Irakowi. Znajdowały się tam między innymi sporne złoża naftowe Rumaila.

Druga wojna w Zatoce Perskiej

Dla Irakijczyków nastał ciężki czas. Brzemię sankcji i ograniczenia możliwości eksportu ropy, odbiły się na warunkach życia w tym kraju. Druga wojna w Zatoce Perskiej rozpoczęła się w marcu 2003 roku i tak naprawdę trudno powiedzieć, co było przyczyną jej wybuchu.

Była to jednak, podobnie jak „Pustynna Burza”, akcja międzynarodowa. Brali w niej udział także Polacy, między innymi komandosi z GROM-u. Więc cieszyła się poparciem niemal na całym świecie. Najprawdopodobniej chodziło o to, że Irakijczykom nie udało się obalić dyktatora własnymi rękami (pytanie, czy w ogóle próbowali), a ten rósł w siłę, powiększając i modernizując swoją armię.

Mówiąc krótko, znów stawał się niebezpieczny, a kilka państw na Bliskim Wschodzie miało powody, by obawiać się jego agresji. Jednak to, że władca pracuje nad bezpieczeństwem swojego narodu, nie jest niczym nagannym, póki nie przekłada się to na konkretne działania militarne.

Trzeba więc było zdobyć dowody na to, że już za chwilę Saddam zgotuje światu koszmar na niewyobrażalną skalę. Wkrótce media ogłosiły hiobową wieść: Irak przygotowuje się do produkcji broni atomowej. Już dni, a wręcz godziny, dzielą nas od momentu, gdy Husajn położy palec na czerwonym guziku i zacznie się zastanawiać: nacisnąć, nie nacisnąć, a może jednak nacisnąć…

Konflikt, który konflikt kosztował życie milionów ludzi

Świat apelował o to, aby Bagdad zakończył pracę nad bronią masowego rażenia, a ten drugi zapewniał, że nad niczym takim nie pracuje. O ile potencjalna potęga nuklearna Husajna była jedynie pretekstem, o tyle większych i mniejszych powodów, dla których ruszyła interwencja, było sporo. Niektóre były najzwyczajniej niezrozumiałe dla osób niezainteresowanych problematyką Bliskiego Wschodu.

Jakiś czas temu ukazała się książka Johna Geddesa Najemnik. Autor, doświadczony operator firm PMC, także zaprawiony w bojach w Iraku, stara się wytłumaczyć rzeczywiste przyczyny, dla których obalono władzę irackiego dyktatora: Husajn zdławił szyitów i wypowiedział wojnę szyickiemu państwu, jakim był Iran. Ten konflikt kosztował życie miliony ludzi. Równolegle Husajn zajął się Kurdami na północy: niszczył całe wioski i zrzucał bojowe środki trujące na niewinnych mieszkańców.

Następnie dokonał brawurowej inwazji na Kuwejt, ale został stamtąd wyrzucony przez wojska koalicji zawiązanej przez pierwszego prezydenta Busha (chodzi o George’a H.W. Busha, ojca prezydenta George’a W. Busha – przyp. AG). Mimo to Husajn mógł utrzymywać, że zwyciężył, ponieważ utrzymał się przy władzy w kraju.

Zachęceni przez Busha szyici, szczególnie Arabowie Błotni (zwani również Medanami, zamieszkiwali podmokłe rejony w dolinie Mezopotamii – przyp. AG), powstali przeciwko Husajnowi i jego reżimowi, całkowicie pewni amerykańskiej pomocy wojskowej.

Amerykańska interwencja „przeciwko złu”

Pomoc nie nadeszła i Arabowie Błotni zostali praktycznie zmieceni z powierzchni ziemi, po czym Husajn kazał wykopać kanał, by osuszyć będące ich ojczyzną mokradła – był to straszliwy gwałt na środowisku etnicznym oraz naturalnym i już samo to powinno wystarczyć każdemu sądowi, by skazać irackiego prezydenta.

Być może Geddes ma rację, ale jednak światu potrzebny był bardziej przekonujący powód niż osuszenie mokradeł na Nizinie Mezopotamskiej. A najlepiej poparcie ewentualnej inwazji ze strony osób czy środowisk, które cieszą się wielkim autorytetem i kojarzą się z walką o pokój i prawa człowieka.

Prezydent George W. Bush był jednak skuteczny w pozyskiwaniu takich głosów. W swej książce Kluczowe decyzje, będącej rozliczeniem z trudnym czasem prezydentury, wspominał: Szukałem opinii na temat Iraku w najróżniejszych źródłach. Prosiłem o radę naukowców, irackich dysydentów na wygnaniu i inne osoby spoza mojej administracji.

Moralny obowiązek interweniować przeciwko złu

Jednym z najbardziej fascynujących ludzi, jakich wtedy spotkałem, był Elie Wiesel – pisarz, który przetrwał Holocaust, a także laureat w pełni zasłużonej, pokojowej nagrody Nobla. Elie to spokojny i łagodny człowiek, ale kiedy porównywał brutalność Saddama z nazistowskim ludobójstwem, oczy tego siedemdziesięcioczterolatka były pełne pasji.

„Panie prezydencie”, zwrócił się do mnie, „mamy moralny obowiązek interweniować przeciwko złu”. Wstrząsnęło mną, z jaką mocą przekonywał mnie do wojny. Oto człowiek, który całe życie poświęcił na walkę o pokój, zachęcał mnie teraz, bym interweniował w Iraku. 11 września 2001 roku dwa samoloty pasażerskie uderzyły w wieże nowojorskiego World Trade Center. Prezydent USA, George Bush, uznał, że ten terrorystyczny atak na niewyobrażalną dotąd skalę, to właśnie ta kropla, która przepełniła czarę goryczy.

Wystarczający powód, aby najechać Irak. Co miał wspólnego Saddam Husajn z atakami na WTC? Zdaniem administracji w Waszyngtonie był jednym z przywódców, którzy wspierali Al-Kaidę, czyli organizację stojącą za zamachem. Bardzo szybko znaleźli się skruszeni byli członkowie bojówek fundamentalistycznych, którzy potwierdzili związki Iraku z Al-Kaidą i jej szefem Osamą Bin Ladenem.

„Grupa Wagnera i inne prywatne armie świata”.

Również II wojna w Zatoce Perskiej nie trwała długo, mniej więcej trzy tygodnie. W jej wyniku upadła władza Husajna (on sam został złapany i stracony po dość groteskowym procesie w 2006 roku ‒ skazano go za masakrę stu czterdziestu ośmiu szyitów w Ad-Dudżajl w 1982 roku), a Irak stał się czymś w rodzaju amerykańskiej kolonii, czy raczej – terytorium zależnym. Jednak terytorium dość zbuntowanym – takim, na którym należało cały czas utrzymywać siły zbrojne, gotowe stawiać czoła ewentualnym buntom czy wręcz powstaniom.

Wtedy w Waszyngtonie pojawił się Erik Prince, twórca Blackwater, który zaproponował, że jego firma weźmie na siebie część obowiązków armii – oczywiście regularne siły zbrojne będą stacjonowały w Iraku, ale już na przykład ochronę obiektów czy VIP-ów można spokojnie powierzyć prywatnym kontraktorom.

Artur Górski, „Grupa Wagnera i inne prywatne armie świata”. / fot. Wydawnictwo Filia

Chętnych do irackiego tortu, takich jak Blackwater, było o wiele więcej, i to nie tylko z USA, ale także z Afryki Południowej. Jak wspomina Geddes: W Iraku tysiące Południowoafrykańczyków pracuje jako kontraktorzy, a część znaczących korporacji PMC założyli Południowoafrykańczycy i mieszkańcy Zimbabwe. Są to niezwykle twardzi ludzie, o bojowym wyglądzie, którzy nie boją się walczyć. (…) Jest również faktem, że mnóstwo Południowoafrykańczyków w tej branży, to dawni ludzie apartheidu.

Niektórzy pracowali w jednostkach sił specjalnych, takich jak Koevoet, w których stosowano, podczas brudnej wojny w Namibii, brutalne metody budzące poważne wątpliwości, czy Vlakplaas – tajnej organizacji policyjnej wykorzystywanej do tłumienia czarnej większości. Kto jednak powiedział, że moralne predyspozycje brane są pod uwagę przy rekrutacji do prywatnych armii? O wiele ważniejsze jest to, że kandydat ma za sobą służbę w „resorcie siłowym” i wie, co robić, żeby się go obawiano.

Mimo wszystko Amerykanie, którzy w dużej mierze decydowali o tym, jakie firmy PMC dostaną kontrakty w Iraku, musieli brać pod uwagę, z kim będą współpracować. Dlatego ludzie wywodzący się z apartheidu nie mogli grać pierwszych skrzypiec – to byłoby fatalne z wizerunkowego punktu widzenia. Z tego powodu główną rolę w tym spektaklu dostała Blackwater Security Company, początkowo jako firma odpowiedzialna za ochronę Paula Bremera, szefa tymczasowej administracji cywilnej Iraku.

Bremer wsławił się tym, że jednym podpisem doprowadził do likwidacji armii Iraku, co z jednej strony zwiększyło potrzebę zapewnienia międzynarodowego personelu militarnego w tym kraju, a z drugiej doprowadziło do powstania silnej partyzantki. Dawni wojskowi musieli sobie sami zorganizować armię…

I z biegiem czasu ta armia dała siłom koalicji nieźle w kość. Ostatecznie w Iraku pojawiło się ponad sześćdziesiąt prywatnych firm ochroniarskich, a pieniądze, na jakie opiewały kontrakty, były olbrzymie. Blackwater początkowo zainkasował dwadzieścia jeden milionów dolarów, ale z biegiem czasu suma ta znacznie wzrosła.

Przeczytaliście fragment książki Artura Górskiego „Grupa Wagnera i inne prywatne armie świata”, wydawnictwo Filia.