20-letni Józef M. od samego świtu pracował z piłą tarczową. W pewnej chwili, gdy schylił się, by wrzucić kawałek drewna na stertę, piła wciągnęła mu kawałek kurtki. Krzyk. Krew. Przybiegła matka i sąsiadka. Matka zemdlała, sąsiadka wezwała pogotowie. Józek nie stracił przytomności. Paskiem od spodni owinął kikut, podniósł odciętą rękę z ziemi i położył ją na pustakach.

Prośba pacjenta o przyszycie ręki

Gdy po dwóch godzinach przyjechało pogotowie, Józek zawinął odciętą rękę w papierowy worek po cemencie. – Bez niej nie pojadę! – oznajmił. Żeby nie przedłużać, sanitariusze zgodzili się zabrać rannego i rękę. Dotarli do szpitala powiatowego w Trzebnicy. 38-letni doktor Ryszard Kocięba, od niedawna ordynator chirurgii, skończył właśnie planową operację przepukliny.

Przyjechała karetka z wypadku. Przywieziono młodzieńca, który uciął sobie piłą tarczową lewą rękę, trochę za nadgarstkiem. – Przyszyjcie mi ją, przyszyjcie – bełkotał półprzytomny. Na izbie przyjęć w Trzebnicy nikt na początku nie potraktował tej prośby poważnie.

Pionierska operacja w wiejskim szpitalu

– Rysiaczku, przywieźli pacjenta z amputowaną ręką… – dr Kocięba usłyszał od żony, doktor Lidii Wilowskiej-Kocięby, anestezjologa.
– No i cóż z tego?
Obciętą rękę pacjent przywiózł z sobą i chce, żeby ją przyszyć...
– Szefie, Chińczycy to robią, to może i my spróbujemy? – zasugerował, zażartował (?) jeden z chirurgów.
– Rysiu, ty dasz radę. Ty to zrobisz – stwierdziła instrumentariuszka, zakonnica Hilga, która widziała dr. Kociębę przy wielu operacjach.
– No to gdzie to jest? – zapytał doktor, mając na myśli odciętą rękę. Znaleziono ją w worku pod kaloryferem w izbie przyjęć.

Ręka została dokładnie wyszorowana, umieszczona w sterylnym naczyniu z płynem fizjologicznym i dużą ilością antybiotyku. Chirurg podjął się przełomowej operacji replantacji ręki bez użycia mikroskopów czy supercienkich chirurgicznych nici. O skali trudności niech świadczy to, że tylko na jednym naczyniu krwionośnym grubości igły trzeba było założyć sześć szwów.

– Dokonał tego w szpitalu powiatowym, bez specjalistycznego sprzętu – zauważa Paweł Kocięba-Żabski, pasierb profesora. – To był bezprecedensowy, pierwszy taki medyczny sukces w Europie i w reszcie świata (wliczając USA i ZSRR). Wyjątek stanowiły Chiny, „ojczyzna mikrochirurgii”, bo tam do 1971 r. zrobiono kilka replantacji. Byliśmy drudzy po Chińczykach. Dysponując możliwościami wiejskiego szpitala, wyprzedziliśmy kliniki uniwersyteckie, nie tylko w Polsce – dodaje.

Współpracownicy prof. Kocięby wspominali, że był doskonałym obserwatorem. Gdy zauważył pajęczynę na suficie, brak czepka u pielęgniarki, spokojnym tonem zwracał uwagę, ale „szło w pięty”. Umiał pochwalić, gdy coś zostało dobrze zrobione. – Gdy ktoś chciał go o coś poprosić, szedł do jego gabinetu. Nigdy nie odmawiał – podkreśla Halina Mozalewska, przełożona pielęgniarek w trzebnickim szpitalu.

Dalsze losy pacjenta i lekarza

Pionierska operacja się udała. Józio Traktorzysta, jak go nazwano w szpitalu, zrobił potem prawo jazdy zawodowego kierowcy ciężarówek. Później trafił do tego samego szpitala z rozbitą głową. Brał udział w bójce, w której wymachiwał krzesłem trzymanym w... przyszytej ręce. – Niestety, kilka lat po operacji zapił się na śmierć. Pomogliśmy mu z ręką, ale na głowę nie umieliśmy – mówił asystent i uczeń prof. Kocięby, prof. Jerzy Jabłecki.

Lekarze ze stworzonego przez niego zespołu dokonali udanej transplantacji kończyny pobranej od zmarłego dawcy w 2006 r. Prof. Kocięba nie dożył tego sukcesu. Zmarł rok wcześniej na chorobę nowotworową.

Źródło: archiwum NG.