Pamiętam to, jakby wydarzyło się wczoraj. Podszedł do drzwi gospody ciężkim krokiem, a za nim ktoś przywlókł wózek z jego marynarskim kufrem. Był to człek wysoki, silny, zwalisty, o twarzy spalonej słońcem. Nasycony dziegciem harcap opadał na jego przeżarty kurzem niebieski kubrak. Dłonie miał szorstkie i poorane bliznami. Paznokcie czarne i połamane, a przez policzek biegła mu szrama od cięcia szablą, biała pośród zbrązowiałej jak orzech twarzy. 

Wyspa Skarbów Stevensona

Pamiętam, jak rozglądał się po zatoce, pogwizdując z cicha, a potem zaśpiewał nagle starą żeglarską piosenkę, której później tak często musieliśmy wysłuchiwać: „Piętnastu chłopa na truposza skrzyni – Ju-hu-hu, i butelka rumu!” – dzięki tym pierwszym wersom „Wyspy skarbów” R.L. Stevensona (1881 r.) pokolenia chłopców z wypiekami na twarzy przenosiły się w świat piratów. Pełen tajemnic, przygód i skarbów. 

Historia, którą stworzył Stevenson, to zlepek wielu legend krążących po morzach i oceanach. Pisarz dodał to i owo od siebie, podkoloryzował postacie, a na bohatera – co było posunięciem genialnym – obrał chłopca. Oto gdzieś na angielskim wybrzeżu mały Jim Hawkins pomaga rodzicom prowadzącym gospodę „Admirał Benbow”.

Choć położona nad piękną zatoką, gości ma niewielu. Ale to akurat przypada do gustu Billowi Bonesowi, ogorzałemu, mrukliwemu, stroniącemu od towarzystwa kapitanowi, który przybywa w jej progi, mając za bagaż jedynie niewielką drewnianą skrzynię. Na jej dnie spoczywa mapa wskazująca miejsce zakopania przez kapitana Flinta niewyobrażalnych skarbów. 

Fortuna stanowi własność całej załogi pirackiego okrętu, ale Bones ani myśli dzielić się majątkiem. Ucieka, czując na plecach oddech ścigających go kamratów. Wreszcie dopada go Czarny Pies, sprowadzając do gospody resztę kompanii i tak rozpoczyna się wielka przygoda Jima wiodąca na Wyspę Skarbów. Wyrusza tam w towarzystwie kapitana Smolletta i doktora Liveseya. 

Na fabułę powieści duży wpływ miał fakt, że Stevenson zaczął ją pisać na życzenie swej wybranki Fanny Osbourne i jej dwunastoletniego syna Lloyda. A tworzył książkę w górach Szkocji, w Pitlochry. Kraina ta co prawda należy do umiarkowanej strefy klimatycznej, lecz o wybitnie morskim charakterze. Nierzadko kreślił słowa w asyście ciągnących się za oknami upiornych mgieł, łomoczących w okna ulew i wichrów zawodzących po nocy. 

Skoro tak, to można byłoby podejrzewać, że tytułowa wyspa powstała jedynie w wyobraźni pisarza. Lecz nie. Okazuje się, że istnieje naprawdę! 

Zagubiona Norman Island

Leży na Morzu Karaibskim. Dokładnie zaś na ziemiach brytyjskiego terytorium zamorskiego w Ameryce Środkowej zwanego Brytyjskimi Wyspami Dziewiczymi. Obejmują one 36 wysp i wysepek (w tym 11 niezamieszkanych) w północnej części archipelagu. Największe z nich to:

  • Tortola,
  • Anegada,
  • Virgin Gorda,
  • Jost Van Dyke. 

Odkrył je w 1493 r. Krzysztof Kolumb. Co prawda w 1648 r. Tortolę zajęli Holendrzy, ale już od 1666 r. niepodzielnie zapanowali tam Brytyjczycy. Dwieście lat później wyspy te oficjalnie stały się kolonią brytyjską, a od 1967 r. posiadają wewnętrzną autonomię. I właśnie na terytorium Brytyjskich Wysp Dziewiczych znajduje się Norman Island, na której to Stevenson umieścił akcję swej powieści. Dzisiaj dotrzeć na nią najlepiej przez Nowy Jork, skąd dalsza droga – na Tortolę – wiedzie również samolotem. Lecz dalej, na Wyspę Skarbów, można się dostać, jak za czasów Jima Hawkinsa, jedynie drogą morską. 

Ja na spotkanie Długiego Johna Silvera i kapitana Smolletta wyruszyłem na nowoczesnym katamaranie, pokonując ostatni odcinek szlakiem przetartym przez powieściową „Hispaniolę”. 

Patrząc na wody oceanu i mijane wysepki, cały czas słyszałem skrzypienie masztu szkunera, łopot brezentowych żagli, szum olinowania i pokrzykiwanie załogi: „aj, aj, kapitanie” w odpowiedzi na wydawane przez Smolletta rozkazy. Wizje Stevensona pięknie komponowały się ze szmaragdową tonią, ogromem przestrzeni, chmurami na słonecznym niebie i dziecięcymi wyobrażeniami o morskich podróżach. Tylko że, nijak miały się do rzeczywistości. 

Trudne warunki na statkach

Wbrew romantycznym opisom Stevensona służba na morzu była w tamtych czasach strąceniem na dno piekieł. „Kapitanowie sprawowali na pokładzie niepodzielną i absolutną władzę, którą wielu z nich egzekwowało z szokującą brutalnością” – pisze w „Republice piratów” Colin Woodard. Kara chłosty czy pobicie pałkami za najmniejsze przewinienia były chlebem powszednim dla żeglarzy, którzy w hierarchii społecznej stali na równi z kryminalistami. Karani tracili nie tylko zęby, ale też oczy, palce i ręce. Zdarzali się zwyrodniali kapitanowie, którzy kazali karanym nieszczęśnikom pić mocz lub też wpychali im do ust ekskrementy. 

„Wyspa Skarbów” Roberta Louisa Stevensona / fot. N. C. Wyeth/Beinecke Library/wikimedia commons

„Pomieszczenia były ciemne – opisuje Woodard – i słabo wentylowane, śmierdziało wodą zęzową i niemytymi ciałami. Szczury, wszy i karaluchy panoszyły się po pokładzie, roznosząc choroby takie jak tyfus, dur brzuszny i dżumę”. Jedzenie przyprawiało o wymioty: „Solona wołowina lub wieprzowina stanowiła podstawę marynarskiej diety; wyciągano ją prosto z beczek, często suchą i twardą, niekiedy jednak zgniłą i robaczywą. Żeglarze zamykali oczy przed włożeniem pokrytych pleśnią, śmierdzących delicji do ust, aby nie widzieć robaków”.

Jak podają kroniki, pojedynczy rejs przeżywało średnio 60% załogi. Kapitanowie statków kupieckich próbowali wszelkich sztuczek, by nie wypłacać załogom pieniędzy. Potrącano im za wszystko, nawet za uszkodzenia towaru wskutek sztormu. Bywało, że po kilkunastomiesięcznym rejsie marynarz nie dostawał ani pensa, jego rodzina zaś żyła w skrajnej nędzy. W Królewskiej Marynarce panowała natomiast iście niewolnicza maksyma: „mając w ręku jego pieniądze, masz w garści też i człowieka”. Dlatego po powrocie z rejsu nie wypłacano marynarzom pensji, dopóki nie zaciągnęli się ponownie.

Nic dziwnego, że znajdowali się tacy, którzy – nie tylko w akcie desperacji – rozpoczynali walkę o zwyczajną ludzką godność, honor, sprawiedliwość i wyrównanie krzywd, wstępując na drogę piractwa. Niewielu piratów służyło jednak na okrętach więcej niż cztery lata. Średnia wynosiła około dwóch.

Umierali z powodu nękających załogi chorób, w walce lub na szubienicy. To było wpisane w ryzyko ich zawodu. Lecz potrafili przeciwstawić się ówczesnym potęgom morskim: Anglii i Hiszpanii, odcinając je od zamorskich kolonii i szlaków handlowych. Niektórzy twierdzą, że występując przeciw tyranii, stworzyli podwaliny pod niepodległość USA. Na pewno wśród piratów i korsarzy byli też Polacy

Norman Island dziś

Gdy dotarłem do Norman Island, uważnie penetrowałem ją wzrokiem. Stevenson plastycznie opisał okolicę: „Wyspa miała około 9 mil długości i 5 mil szerokości, a jej kształt przywodził na myśl opasłego smoka stojącego na tylnych łapach. Były tam dwie wygodne, otoczone lądem zatoki oraz wzgórze pośrodku o nazwie Luneta”. Opis okazuje się niezbyt precyzyjny. Długość Norman Island wynosi zaledwie 2,5, a nie 9 mil. Zaś powierzchnia niecałe 250 ha. Norman do dzisiaj nie jest zamieszkana na stałe przez ludzi, a jej jedynymi stałymi lokatorami są kozy. 

Lecz inne książkowe szczegóły nabierają rzeczywistego kształtu. Chociażby zachwalane przez Silvera Kotwicowisko Kapitana Kidda, do którego „Hispaniola” dopłynęła, „wyostrzając kurs i podchodząc do wyspy od nawietrznej”. Nie było według starego pirata lepszego miejsca na rzucenie kotwicy. I faktycznie Długi John Silver miał rację. Dzisiaj w tym miejscu jest duży port jachtowy zwany „Zatoką”, oferujący bezpieczne schronienie wszystkim jednostkom.

Co prawda nie trzeba na brzeg przeprawiać się łódką – bo cumować można nie tylko do boi, lecz i długiego drewnianego pomostu wiodącego na piaszczystą plażę – ale szmaragdowa toń i lekka bryza od morza są, wypisz, wymaluj, te same. 

Piraci z „Hispanioli” po wyjściu na brzeg rozpalili ognisko, by się rozgrzać i zabawić przy butelce rumu. Dziś można wygodnie rozsiąść się przy stolikach klimatycznej tawerny „The Pirates”. Gwar tu niebywały, a gości z cumujących nieopodal jachtów bez liku. Jak widać, czar pirackich legend pozostał wciąż żywy, choć i walory turystyczne Norman Island nie są bez znaczenia. 

Przeszukiwanie jaskiń na wyspie

Przez wyspę można przejść dwoma przetartymi ścieżkami. Zejście nawet kilka metrów w bok jest niemożliwe. Gęsta ściana niskich, niezwykle mocno osadzonych w podłożu krzewów o gęstej koronie i ostrych kolcach stanowi zaporę nie do pokonania. Stevensona mocno musiała ponosić fantazja, gdy kazał obdartemu Ben Gunnowi biegać po stokach, by śledzić Jima Hawkinsa. 

Podobnie jest z warownią, w której dziedzic Trelawney, Livesey, Jim i reszta schronili się przed zbuntowaną załogą: „Prawie na samym szczycie pagórka biło źródło czystej wody. Wypływało spod czegoś w rodzaju bunkra z grubych bierwion, mogącego pomieścić ze czterdziestu ludzi i zaopatrzonego ze wszystkich czterech stron w otwory strzelnicze dla muszkietów.

Dookoła wykarczowano szeroki pas, a wszystko otoczono wysoką na sześć stóp palisadą, bez żadnej bramy czy przejść, zbyt mocną, by można ją było obalić bez wysiłku i straty czasu, a jednocześnie nie dość zwartą, by dać osłonę oblegającym”. Sęk w tym, że na Norman Island drzew jak na lekarstwo i o grube bierwiona bardzo trudno. 

Byłem też ciekaw jaskiń opisanych przez Stevensona –  zwłaszcza że nie wiadomo, którą zamieszkiwał samotny pirat Ben Gunn. Sprawdziliśmy kilka. Szukając zagubionych skarbów, schodziłem nawet pod wodę w różnych jaskiniach, lecz oczywiście bez efektu.

A co ze skrzynią z piosenki, którą śpiewał Bones: „Piętnastu chłopa na truposza skrzyni – Ju-hu-hu, i butelka rumu! Trunek i diabli resztę wykończyli – Ju-hu-hu, i butelka rumu!”. Czym była? Istniała?

Skrzynia Truposza to kolejna wyspa

Mały Jim Hawkins sądził, że ta „truposza skrzynia” to wielki kufer, który stał w należącym do kapitana frontowym pokoju na piętrze. Ja i wszyscy moi koledzy kiedyś myśleliśmy tak samo. Ale skrzynia nawet olbrzymiego truposza nie zdołałaby pomieścić na swym wieku piętnastu mężczyzn! Bo też i nie o mebel chodziło. Okazuje się, że wymieniana w piosence skrzynia truposza to… wyspa znajdująca się zaledwie kilka mil od Norman Island. I nosi dokładnie taką nazwę: Dead Chest. ​​​​​​


Widok na Dead Chest / fot: Domena publiczna

Faktycznie, jej widok z daleka przynosi jak najgorsze skojarzenia, bo też wygląda jak gigantyczna czarna trumna. Niewykluczone, że niegdyś wysadzano na nią skazańców i odszczepieńców pirackich załóg, by powoli żegnali się z życiem – stąd nazwa. Jest trudno dostępna. Porywisty wiatr, wysokie fale i podwodne skały czynią z niej fortecę odciętą od świata. Każdemu, kto próbuje na wyspie wylądować, grozi niebezpieczeństwo, że statek zatonie, a on zginie w odmętach. Mówi o tym jednoznacznie ostrzeżenie wypisane dużymi literami na tablicy ustawionej przy brzegu. I to jest najbardziej zabójcza tajemnica „Wyspy skarbów”.