Reklama

Spis treści:

Reklama
  1. Antoni Porowski w NatGeo
  2. Historia poprzez jedzenie
  3. Kulisy programu
  4. Polskie korzenie Antoniego
  5. Porady dla podróżników
  6. Dalsze plany

Antoni Porowski jest Kanadyjczykiem polskiego pochodzenia, który zasłynął jako ekspert kulinarny w reality show „Porady różowej brygady” („Queer Eye”). W swoim nowym programie „Antoni Porowski: nie ma jak w domu” („No Taste Like Home”) odkrywa opowieści, jakie kryją się za ukochanymi rodzinnymi potrawami sześciu popularnych aktorów i aktorek: Florence Pugh, Justina Therouxa, Awkwafiny, Issy Rae, Henry’ego Goldinga i Jamesa Marsdena. W tym celu podróżuje z nimi do krajów, z których pochodzą ich przodkowie, m.in. do Wielkiej Brytanii, Korei Południowej, Senegalu czy Malezji.

W „Antoni Porowski: nie ma jak w domu” nie brakuje wzruszeń, emocji, a przede wszystkim solidnej dawki wiedzy na temat jedzenia oraz jego historycznej i kulturowej roli. Polska premiera programu odbyła się 2 marca 2025 r. na kanale National Geographic. Nowe odcinki są emitowane w niedziele o godz. 12. Można go również oglądać na platformie streamingowej Disney+. W rozmowie z Markiem Telerem Antoni Porowski opowiada o kulisach powstawania „Antoni Porowski: nie ma jak w domu”, swoich kulinarnych wspomnieniach z dzieciństwa oraz polskości, którą stale w sobie pielęgnuje.

Antoni Porowski w NatGeo

Marek Teler: Właśnie wystartowałeś ze swoim nowym programem „Antoni Porowski: nie ma jak w domu”, w którym poruszasz tematykę jedzenia, historii, genealogii i podróży. To idealna kombinacja dla National Geographic. Jak się czujesz jako część rodziny NatGeo? Czy jesteś czytelnikiem naszego magazynu?

Antoni Porowski: To dla mnie jeden z tych momentów, kiedy myślisz sobie: „czy ktoś może mnie uszczypnąć?”. W moim rodzinnym domu mieliśmy wykupioną subskrypcję magazynu „National Geographic” – był on jednym z dwóch pism, obok „Martha Stewart Living”, które czytała moja rodzina. Jako nastolatek miałem wiele marzeń i planów, ale nigdy nie wyobrażałem sobie, że kiedyś poprowadzę program dla National Geographic. To niesamowity dar. Odbyliśmy wiele rozmów zanim ustaliliśmy, jaki typ projektu chcemy wspólnie zrealizować. Występując w programie „Porady różowej brygady” („Queer Eye”), odkryłem, jak wielka siła tkwi w opowiadaniu historii poprzez jedzenie. Postanowiliśmy więc zrobić to samo, dodając do tego podróż do miejsca urodzenia, wejście w tamtejsze środowisko i zgłębianie rodzinnej historii, aby wzmocnić w ten sposób przekaz, że jedzenie odgrywa ogromną rolę w naszym życiu.

Historia poprzez jedzenie

M.T.: Pokazujesz, że jedzenie może opowiadać nie tylko historię jednej rodziny, ale i całego kraju. Kiedy spożywamy jakiś posiłek, nie zawsze znamy kontekst historyczny, w jakim to danie powstawało.

A.P.: Ta idea wiwisekcji, odkrywania kolejnych elementów, tego, co działo się w kulturze i historii, stanowi bardzo ważny element programu. W każdym odcinku są wyróżnione dwa dania, które różnią się od siebie, ale zawsze mają jakiś jeden wspólny punkt. Kiedy byliśmy z Norą (Awkwafiną) w Korei Południowej, spróbowaliśmy na targu spożywczym kimbap. Na pierwszy rzut oka wygląda on jak tradycyjne sushi, ale potem dowiadujesz się, że narodził się w czasie japońskiej okupacji. Po wyjściu Japończyków z Korei mieszkańcy zostawili pewne elementy tego posiłku, ale włączyli do niego swoją miłość do fermentacji i kiszonek oraz konkretnych warzyw. Wyciągnęli ze swojej trudnej sytuacji to, co najlepsze, i teraz kimbap jest dostępny w całym kraju.

Kiedy z kolei byliśmy z Issą Rae w Senegalu, spróbowaliśmy ndambe. To rodzaj bagietki obficie polanej gulaszem fasolowym. Jedzą to dzieci w szkołach czy robotnicy na budowie, możesz zdobyć to wszędzie w Dakarze czy Saint-Louis. Ten gulasz fasolowy jest typowy dla Senegalu i nawiązuje do jego historii. Wiele lat temu Senegal został podbity przez Francuzów i stał się francuską kolonią. Senegalczycy zdecydowali, że owszem lubią bagietki, ale mogą uczynić je lepszymi i delikatniejszymi, dodając do nich własne składniki. Zastanawiam się, czy my też mamy w Polsce takie produkty, które powstały pod wpływem obcych kultur, a finalnie stały się nasze.

M.T.: Pierogi ruskie!

A.P.: Racja, zdecydowanie! Ciekawe, że gdziekolwiek podróżujesz, to działa podobnie. Polska, Senegal, Korea Południowa... Wymieniliśmy na szybko te trzy kraje, ale w wielu innych miejscach jest zapewne podobnie. Owszem różnimy się międzykulturowo, lecz w czasach, gdy ludzie czują się tak spolaryzowani i odizolowani, dobrze jest przypominać sobie, że na całym świecie są jakieś uniwersalne prawdy, które nas łączą.

M.T.: Słyszałem w amerykańskim programie „The View” twoją wypowiedź na temat mieszkańców Stanów Zjednoczonych: „Wszyscy jesteśmy imigrantami”. Program „Antoni Porowski: nie ma jak w domu” dobrze to obrazuje. Podróżujesz z topowymi amerykańskimi gwiazdami i one wszystkie pochodzą z różnych zakątków świata.

A.P.: Dobrze, że o tym wspomniałeś, ponieważ mając w pamięci odcinek o Henrym Goldingu i Malezji, uświadomiłem sobie, że muszę wprowadzić do tej wypowiedzi pewną poprawkę. Tak, wszyscy jesteśmy imigrantami, ale musimy pamiętać także o rdzennych mieszkańcach Ameryki czy Aborygenach w Australii, którzy byli w tym miejscu od samego początku. Powinniśmy zwracać na nich większą uwagę i cieszę się, że zrobiliśmy to w Malezji. Intencją mojej wypowiedzi było to, że powinniśmy być wobec siebie życzliwsi i delikatniejsi, ponieważ łączą nas podobne historie. Jest jednak część populacji, które była od zawsze, i ci ludzie zasługują na ogromny szacunek, ponieważ ich liczba stale się kurczy.

M.T.: Wspomniałeś o odcinku z udziałem Awkwafiny, który dostarczył chyba najwięcej emocji. Odtwarzaliście w nim bowiem smaki i zapachy, jakie czuła, gdy była kilkuletnią dziewczynką, zanim zmarła jej mama.

A.P.: Cały czas mam gęsią skórkę, kiedy o tym myślę. Kiedy przygotowywaliśmy zupę z wodorostów, ani ja, ani nikt z produkcji nie wiedzieliśmy, jak ważny jest to posiłek dla Nory. Według mitologii Koreańczycy obserwowali wieloryby wydające na świat swoje potomstwo. Kiedy brakowało im żelaza, uzupełniały one deficyty, spożywając morskie wodorosty i karmiąc nimi młode. Ludzie przejęli od nich ten obyczaj. Matki przygotowywały zupę z wodorostów dla siebie i swoich dzieci, aby w ten sposób się leczyć.

Nora dokładnie zapamiętała ten zapach i smak z czasów swojego dzieciństwa. Kiedy poznała kulturowe znaczenie tego posiłku, uświadomiła sobie, że jej mama, która borykała się z bardzo rzadką chorobą, przygotowywała tę zupę i karmiła nią córkę, aby się leczyć i aby jej córka była zdrowa. To ikoniczne danie, które przyrządza się na urodziny i specjalne okazje, ma duże właściwości zdrowotne.

Odcinek z Awkwafiną
Odcinek z Awkwafiną fot. National Geographic

Koreańczycy podchodzą do tej kwestii bardzo poważnie. Ludzie mają tam doktoraty z fermentacji, a kimchi jest objęte ochroną UNESCO. Nie miałem pojęcia, że jedzenie też może być chronione. Zawsze kojarzyłem bowiem UNESCO ze stanowiskami archeologicznymi i namacalnymi przedmiotami. Rozszerzenie tej ochrony na jedzenie jest znakiem dużego szacunku dla Koreańczyków.

Kulisy programu

M.T.: Nie jest tajemnicą, że za programem „Antoni Porowski: nie ma jak w domu” stoi cały sztab specjalistów i researcherów. Czy mógłbyś powiedzieć nam więcej o kulisach jego powstawania?

A.P.: Nie mogę przypisywać sobie zasług za te wszystkie informacje, ponieważ jest to ogromna porcja wiedzy do przetrawienia. Tworząc scenariusz odcinka, zawsze chcemy mieć pewność, że jak mamy jakąś scenę. Np. gdy spacerując po Pancras Square, opowiadam Florence Pugh o jej przodku, możemy spotkać się z historykiem i genealogiem, którzy przedstawią nam szerszy kontekst.

Tak, to jest show, więc chcemy być pouczający, rozrywkowi, przygodowi i inspirujący, ale trzeba pamiętać, że ci aktorzy, których zabieram w podróż, są w tym programie sobą, nie wchodzą w jakąś rolę. Gdybyśmy sami byli w takiej sytuacji, mielibyśmy w głowie milion pytań i szukalibyśmy na nie odpowiedzi. Chciałem więc dać im możliwość takiej rozmowy.

Tego nie widać w programie, ale Studio Ramsay i NatGeo mają ogromny zespół researcherów, którzy pracują nad każdym odcinkiem od trzech do sześciu miesięcy. Badają linie po mieczu i kądzieli, poszczególne odnogi drzewa genealogicznego, szukając w nich jakiejś historii do opowiedzenia i odpowiedniej liczby faktów do przekazania. W przypadku National Geographic każda rzecz, którą mówię ja, narrator czy historyk, musi zostać potwierdzona w trzech niezależnych źródłach. Kiedy jesteś w Niemczech czy we Włoszech, idziesz do urzędu i w ciągu kilku godzin masz wszystko dostępne...

M.T.: W przypadku Senegalu nie jest już zapewne tak łatwo.

A.P.: Kiedy jesteś w Senegalu czy na Borneo, nie masz ku temu odpowiedniej infrastruktury. Tam jest silna tradycja historii mówionej. W przypadku Awkwafiny i Korei Południowej pojechaliśmy z kolei na wieś i tam znaleźliśmy jej rodowód zapisany w księdze.

Odcinek z Issą Rae
Odcinek z Issą Rae fot. John Wendle, National Geographic

Uwielbiam w National Geographic to, że tak mocno opiera się na faktach. Jeśli nie można pozyskać ich instytucjonalnie, to po prostu rozmawia się z najstarszymi mieszkańcami wioski. Producenci przyjeżdżają na miejsce trzy miesiące wcześniej i rozmawiają z trzema różnymi osobami, aby mieć pewność, że każdy powie to samo. Jeśli jedna osoba opowiada fascynującą historię, ale tylko ona jedna, nie mogą uznać tego za fakt. Ważne jest też to, by mieć pewność, że opowiadane historie są różnorodne. Nie możemy opierać się tylko na kulturach, w których wszystko udokumentowane jest na papierze lub cyfrowo. Polegamy też na mądrości starszych, respektując różne praktyki dokumentowania historii.

Polskie korzenie Antoniego

M.T.: Domyślam się, że program „Antoni Porowski: nie ma jak w domu” skłonił cię również do własnych kulinarnych wspomnień. Jaki smak miało twoje dzieciństwo? Jakie posiłki były przyrządzane w twojej rodzinie?

A.P.: Moja mama przyrządzała dania, co do których wiem, że na pewno są polskie. Robiła choćby znakomity paprykarz i gulasz, czyli posiłki uwielbiane przez wielu Polaków. Ważną rolę odgrywał żurek, który jak wiesz powstaje ze sfermentowanego żytniego zaczynu i, co ciekawe, dodaje się do niego białą kiełbasę, która wywodzi się z Niemiec, a także jajka i ziemniaki oraz dużą ilość majeranku.

Myślę jednak, że daniem numer jeden, które moi rodzice przyrządzają na każdą specjalną okazję oprócz wigilii, jest bigos. Kiszona kapusta odgrywa w naszej kuchni integralną rolę, co z kolei skłania mnie do refleksji nad tym, jaka jest jej historia – kiedy pojawiła się w Polsce i dlaczego jest tak popularna. Pierwotnie to było danie myśliwskie. Myśliwi polowali, a potem sprzedawali konkretne kawałki mięsa, zachowując resztki. To wszystko zaczęło się od konieczności przechowania mięsa w czasie długich, srogich zim. Wtedy bowiem trudno jest polować. Moim zdaniem kurczak nie powinien być w bigosie, ale masz w nim wieprzowinę, grzyby, możesz też dodać kawałki kabanosa, boczku wędzonego i kiełbasy. Kiełbasa jest zresztą tak ikonicznie polska – jest na szczycie listy wraz z pierogami.

M.T.: Czy masz w swojej rodzinie jakiś przepis, który jest przekazywany z pokolenia na pokolenie?

A.P.: To bardzo dobre pytanie, którego nikt mi wcześniej nie zadał. Spróbuję sobie przypomnieć... W odcinku z Florence przyrządzamy wspólnie zapiekankę pasterską. Jest Florence, jej babcia i jej mama i każda z nich dodaje do przepisu jakieś drobne poprawki. Myślę, że w mojej rodzinie właśnie tak jest z bigosem. Dodajemy śliwki dla odrobiny słodyczy, ale potem spieramy się o to, jak dodać więcej smaków i nieco je wyostrzyć. Część mojej rodziny dolewa do niego czerwone wino, inni piwo, jeszcze inni nie dodają alkoholu wcale. Ja preferuję czerwone wino, ponieważ woń kwiatów czy tabaki stanowi piękny akcent. Tak też przygotowywali bigos mój tata i moja mama, choć każde w nieco odmienny sposób.

Jeśli to nie była wigilia lub Wielkanoc przed święconką, kiedy nie mogliśmy spożywać mięsa, to wszyscy z rodziny, do których przychodziłem, robili bigos – każdy według własnego przepisu. Część dodawała do niego kurczaka, ale to zdecydowanie nie jest opcja dla mnie. Koło mnie są z kolei polskie restauracje w Greenpoint, w których dodaje się do bigosu pomidory z puszki. W ogóle mi się to nie podoba, to takie dziwne. Może to jakaś amerykanizacja bigosu? W Polsce nigdy takiego wariantu nie próbowałem, ale w Stanach ludzie tak robią.

Uwielbiam dania, które wzbudzają intensywną dyskusję w rodzaju: „Nie, to musi się tu znaleźć” albo „Nie, to tu nie pasuje”. To bardzo interesujące, dlaczego akurat te konkretne składniki są tak ważne dla tych ludzi – czy to kwestia osobistego smaku, czy też może szacunku do przeszłości i tradycji.

M.T.: Byłeś typem dzieciaka, który często pytał o swoje korzenie i rodzinną historię? Czy raczej im jesteś starszy, tym bardziej ten temat cię interesuje?

A.P.: Zaczęło mnie to coraz bardziej ciekawić, szczególnie kiedy zacząłem robić ten program. Dorastając jako syn imigrantów, mniej interesowałem się samą rodzinną historią, bardziej Polską oraz czasami niemieckiej okupacji i II wojny światowej. Słyszałem wiele opowieści na ten temat. Babcia ze strony taty zawsze opowiadała mi, jak to było, kiedy walczyła w ruchu oporu i brała udział w powstaniu warszawskim. Staraliśmy się zrozumieć, jak wiele poświęciła i przez co musiała przejść.

Odcinek z Justinem Theroux
Odcinek z Justinem Theroux fot. materiały promocyjne

Ze strony mamy to było o tyle ciekawe, że dziadek nie chciał za bardzo rozmawiać na ten temat, więc moja mama miała bardzo mało informacji. Zadawała mu pytania, co się z nim działo w czasie II wojny światowej, ponieważ był w obozie koncentracyjnym, oraz jak to było w czasach komunizmu, ale nie chciał na nie odpowiadać. Dla mojego ojca i jego rodziny miało to z kolei bardzo duże znaczenie. Miałem pięć lat, kiedy tata powiedział mi: „Słuchaj, twój dziadek jadł jednego ziemniaka dziennie, czasami spleśniałego, ale przetrwał. Nie możesz marnować jedzenia”. U nas w domu nigdy nie marnowaliśmy chleba i zawsze trzymamy się tej zasady. Podobne historie słyszałem też o mojej babci.

Byłem niedawno w Krakowie na obchodach 80. rocznicy wyzwolenia Auschwitz. Mogliśmy wysłuchać wielu osób, które przeżyły Holokaust i opowiadały o swoich doświadczeniach. To bardzo ciekawe, że ci, którzy wyemigrowali do Stanów Zjednoczonych, nie chcieli opowiadać dzieciom o swoich doświadczeniach – chcieli o tym wszystkim zapomnieć i zacząć nowe życie. Nie oceniam tego, ponieważ przeszli przez traumę, której mam nadzieję ani ja, ani ty, ani nasze pokolenie nigdy nie doświadczymy, ale ich dzieci i wnuki chcą znać te historie od swoich rodziców i dziadków. Myślę, że choć wracanie do tych wspomnień jest bolesne, warto się nimi dzielić. Jeśli przestaniemy dokumentować te doświadczenia, ta historia może się powtórzyć. Widać tego znaki we współczesnej kulturze, np. w używanych przez niektórych symbolach. Musimy umieć wyłapywać takie rzeczy, aby zatrzymać je, zanim się rozprzestrzenią. To temat, który wymaga dużo uwagi i troski.

Porady dla podróżników

M.T.: Wielka Brytania, Niemcy, Włochy, Senegal, Malezja, Korea Południowa... Odwiedziłeś sześć krajów w różnych częściach globu w bardzo krótkim czasie. Masz jakieś swoje metody, jak przystosować organizm do tak licznych podróży?

A.P.: To trochę szalone, ale przed wylotem zawsze muszę się upewnić, czy nie wypiłem za dużo kawy. Jestem kiepskim pasażerem samolotu, więc chcę wiedzieć, że jestem na tyle zmęczony, by zasnąć w czasie lotu. Często idę wcześniej na długi spacer z moim psem, aby się odpowiednio zmęczyć. Kiedy zaś pojawiam się w nowym środowisku, to staram się zaaklimatyzować najszybciej jak to możliwe, zwłaszcza jeśli jestem gdzieś dłużej niż trzy dni. Robię wtedy wszystko, by być na nogach najdłużej jak to możliwe. Nawet jeżeli zasypiam przy stole, staram się pozostać przebudzony, aby dostosować się do lokalnego czasu.

Moim dobrym przyjacielem jest melatonina, ale dowiedziałem się, że nie można z nią podróżować do Korei Południowej, a w Anglii musisz mieć na nią receptę. Trzeba więc zawsze sprawdzać wytyczne i restrykcje, zanim gdzieś wyruszysz. Magnez też bardzo pomaga, bo uspokaja moje ciało. Mam go w proszku i mieszam z wodą, kiedy jestem w samolocie. Generalnie robię wszystko co w mojej mocy, aby się zrelaksować i wyciszyć.

Mam też swój ulubiony patent. Kiedy gdzieś ląduję i jestem bardzo zmęczony, a świeci słońce, to mimo że bardzo chciałbym iść spać, od razu biorę prysznic, zakładam dresy i sweter i wybieram się na długi bieg lub spacer. W Warszawie jest piękny park w pobliżu hotelu Bristol, a w Krakowie długie ścieżki do biegania wzdłuż Wisły. Staram się więc utrzymywać moje ciało w ruchu, tak by się zmęczyć i obudzić kolejnego dnia. Potem kawa, jakieś ciasto i dalej w drogę.

M.T.: Jesz dużo, a mimo to dalej wyglądasz dobrze.

A.P.: Bardzo dużo ćwiczę, ponieważ uwielbiam jeść. W Polsce jest to szczególnie trudne, ponieważ odwiedzasz poszczególnych członków rodziny i każdy cię czymś karmi. Zresztą sam wiesz, jacy są Polacy – powiesz „nie”, to się obrażą, więc musisz wszystko zjeść. Staram się jednak zbilansować to wszystko dużą ilością warzyw, ruchu i snu.

Dalsze plany

M.T.: Czy są już jakieś plany na drugi sezon programu „Antoni Porowski: nie ma jak w domu”? Słyszałem, że chciałbyś zrealizować w Polsce odcinek z udziałem Marthy Stewart.

A.P.: Faktycznie myśleliśmy o zrobieniu czegoś takiego. Rozważaliśmy bardzo wielu gości do pierwszego sezonu. NatGeo wspierało mnie w tym, by znaleźć kogoś z polskimi korzeniami i faktycznie trochę takich osób znaleźliśmy. Nie chcę mówić, kogo konkretnie, ale część z nich nie miała nawet świadomości swojego polskiego pochodzenia. Nigdy nie robimy jednak rozszerzonego researchu bez zgody naszych gości.

Odcinek z Florence Pugh
Odcinek z Florence Pugh fot. materiały promocyjne

Oczywiście, że chciałbym przyjechać do Polski, trochę z egoistycznych pobudek, ponieważ chciałbym dowiedzieć się więcej o kraju moich rodziców. Bardzo liczę na tę szansę. Poza tym podróżowaliśmy po całym świecie, ale nie mieliśmy żadnych gości z Ameryki Południowej. Jest też jeszcze dużo miejsc w Europie, których nie mieliśmy możliwości zbadać. Im więcej robimy, tym bardziej mam ochotę na kolejne wyzwania. Mam więc nadzieję, że zrealizujemy kolejne sezony.

M.T.: Skoro mowa o twoich polskich korzeniach... Właśnie się dowiedziałem, że Jesse Eisenberg otrzymał polskie obywatelstwo. Jak to jest w twoim przypadku?

A.P.: Nie wiedziałem o tym. Sam przechodzę przez procedurę uzyskania obywatelstwa już od kilku lat. To jest bardzo skomplikowane, ale mam zamiar uzyskać polski paszport i jest to dla mnie bardzo ważne.

M.T.: Po tym programie poczułeś się bardziej „polski”?

Reklama

A.P.: Od zawsze czuję się Polakiem. Czuję się bardziej polski, kiedy jestem w Kanadzie i w Stanach, ale jak tylko odwiedzam Polskę, najczęściej Warszawę lub Kraków, to uświadamiam sobie, jak wiele muszę się jeszcze nauczyć i że cały czas jestem w tym kraju tylko gościem. Czuję ogromną odpowiedzialność za to, aby pielęgnować w sobie tę polskość. Kiedy tylko pozwala mi na to czas, uczęszczam na lekcje języka polskiego, a kiedy rozmawiam z rodziną, to nawet gdy niektóre słowa sprawiają mi trudność, staram się mówić po polsku. To jak mięsień, który musisz stale ćwiczyć.

Nasz ekspert

Marek Teler

Dziennikarz, popularyzator historii, bloger. Absolwent Wydziału Dziennikarstwa, Informacji i Bibliologii Uniwersytetu Warszawskiego. Autor książek „Kobiety króla Kazimierza III Wielkiego", „Zapomniani artyści II Rzeczypospolitej", „Zagadka Iny Benity". „ AK-torzy kontra kolaboranci" (Nagroda Klio III stopnia w kategorii varsaviana) i „Upadły amant. Historia Igo Syma". Publikował na łamach magazynów „Focus Historia” i „Skarpa Warszawska” oraz na portalu historycznym Histmag.org.
Reklama
Reklama
Reklama