Wyspy Zielonego Przylądka są jak 10 różnych mikroświatów. Od pustyni po bujną zieleń
Wyspy Zielonego Przylądka można opisywać wieloma przymiotnikami: zagubione, czarujące, rajskie... Malowniczo położony na Oceanie Atlantyckim kraj tworzy dziesięć maleńkich wysepek. Każda z nich jest jak zupełnie różny mikroświat.

Spis treści:
- Wyspa Sal – Wyspy Zielonego Przylądka
- Wyspa Santo Antao
- Wyspy Zielonego Przylądka – atrakcje
- Kajakiem z wulkanu
- Nurkowanie na Wyspach Zielonego Przylądka
- Kiedy jechać na Wyspy Zielonego Przylądka?
- Wyspy Zielonego Przylądka – na co uważać?
Wyspy Zielonego Przylądka nie są tak popularne wśród turystów z Polski, jak na przykład Kreta czy Cypr, co może wiązać się z odległością. Bezpośredni lot z Polski na Sal (takie połączenia oferują biura podróży) trwa od 7 do 8 godzin. Dla rodzin z małymi dziećmi niemal 1/3 doby w powietrzu może być nie lada wyzwaniem. W końcu to podróż do zachodniej Afryki. Wyspy Zielonego Przylądka leżą na Oceanie Atlantyckim na wysokości Mauretanii i Senegalu – ok. 450 km. od linii brzegowej kontynentu.
Legenda głosi, że gdy Bóg skończył tworzyć Ziemię, zatarł ręce z zadowolenia, a okruszki gliny, które wówczas spadły z boskich dłoni w Ocean Atlantycki, stały się Wyspami Zielonego Przylądka. Dziesięć okruszyn, z których najokazalsza, wyspa Santiago, jest niewiele większa od Berlina. Niewiele jest miejsc na ziemi, gdzie można z taką łatwością przeskakiwać z jednego świata w inny niczym telewidz przełączający kanały kablówki. Podróż przez Cabo Verde (tak z portugalskiego swój kraj nazywają mieszkańcy Republiki Zielonego Przylądka) to podróż przez kolory – od bladej, piaszczystej wyspy Sal, przez zieleń bujnej, zamglonej Santo Antao, po czerń wulkanicznej Fogo.
Tak wyprawę na Wyspy Zielonego Przylądka wspomina dziennikarka Marta Zaraska.
Wyspa Sal – Wyspy Zielonego Przylądka
Sal, gdzie ląduję, na pierwszy rzut oka wydaje się przyjaźnie różnobarwna. W kurorcie Santa Maria pełno jest kwiatów i plażowiczów w kolorowych kostiumach, rumieniących swoje skory na wszelkie odcienie brązu i (niestety) czerwieni. Piasek jest czyściutki, jasny, woda błękitna. Samo miasto to nic specjalnego: dużo placów budowy i rozlazłych hoteli all inclusive. Wszystko zdaje się tu istnieć pod zagranicznego turystę: centra nurkowe, sklepiki pełne naszyjników z muszelek, włoskie pizzerie. Dopiero w maleńkim barze Mercedes, przy jednym z kilku stolików, odkrywam pierwsze prawdziwe smaki Cabo Verde – lokalną potrawę catchupa, czyli wyśmienity gulasz z fasoli i świeżo złowionej ryby.
Tuż za granicami miasta kryje się zupełnie inny świat: płaski, spalony słońcem, złoto-brązowy. Kiedy jadę wypożyczonym samochodem (na oponach z Dębicy!) z Santa Maria w kierunku miasta Espargos, czuję się jak na pustyni. Jedyne żywe istoty, jakie spotykam, to wyliniałe osiołki. Największe wrażenie robi na mnie jednak Pedra de Lume. To zalany wodą krater wygasłego wulkanu i zarazem opuszczona od niemal 30 lat kopalnia soli – plamka błękitu wśród rdzawych wzgórz. W Pedra de Lume wydobywano sól od stuleci. To od tej soli właśnie (po portugalsku sal) pochodzi nazwa wyspy. Teraz zaś największą atrakcją jest kąpiel w zasolonym jeziorze, w którym, niczym w Morzu Martwym, można pławić się na powierzchni w przeróżnych pozycjach, uprawiać wszelakie akrobacje i nigdy nie zanurzyć się głębiej niż na kilka centymetrów.
Wyspa Santo Antao
Po wysuszonych pustkowiach Sal wyspa Santo Antao zdaje się kipieć zielenią. Mam wrażenie, że jeśli zatrzymam się, choć na chwilę, porosną mnie bluszcze i pochłonie dżungla. Od wilgoci wszystko zdaje się gnić: domy, drzewa, nawet same góry, które wystrzeliwują na niemal 2 tys. m prosto z oceanu, wbijając się w chmury ostrymi, postrzępionymi szczytami. Drogi na Santo Antao są wąskie, śliskie i pozawieszane nad przepaściami. Od widoków kręci się w głowie. Wydaje się, że maleńkie wioski, poprzyklejane do zboczy, mogą w każdej chwili runąć w dół. Jadąc samochodem, nie raz muszę się powstrzymywać, żeby nie zamknąć z przerażenia oczu. Zdecydowanie wolę podziwiać piękno Santo Antao na piechotę – przedzierając się przez pachnące mokrą ziemią uprawy trzciny cukrowej, plantacje kawy i gąszcze bananowców.
Boso na scenę
Z dzikiej Santo Antao biorę prom w kierunku Sao Vicente. Morze jest wzburzone i wielu współpasażerów przybiera ten sam kolor co zostawiona w tyle wyspa – zielony. Kiedy przybijamy do portu w Mindelo, oddycham z ulgą. Mindelo, o którym tak często śpiewała urodzona tu Cesaria Evora (nagrała nawet płytę o tytule Radio Mindelo), nie rozczarowuje. Spodziewałam się rozśpiewanego, klimatycznego miasteczka – i tak właśnie jest. Wieczorem z licznych barów unoszą się zapachy smażonych ryb i dźwięki morny, melancholijnej muzyki rodem z Wysp Zielonego Przylądka. To mieszanka melodii portugalskich, kubańskich, brazylijskich i afrykańskich. Gatunek ten popularyzowała podziwiana przez tak wielu polskich fanów Cesaria Evora nazywana „bosą diwą”, bo na scenie często występowała bez butów.
Wyspy Zielonego Przylądka – atrakcje
Choć w Mindelo nie ma zbyt wielu zabytków, spacer o zachodzie słońca po pastelowo-kolorowych brukowanych ulicach tego 70-tysięcznego miasteczka, które zdaje się bardziej należeć do Ameryki Południowej niż Afryki, jest wyjątkowo romantyczny. Położone około 500 km od zachodniego brzegu Afryki Mindelo jest przystanią dla żeglujących między Europą a Ameryką. W porcie cumuje pełno jachtów, od luksusowych po zardzewiałe łajby. W tutejszych barach spotkać można wielu zaprawionych marynarzy.
W nadbrzeżnym Club Nautico przy szklance lokalnego grogu (drinku z rumem, cynamonem i sokiem z cytryny) i akompaniamencie muzyki na żywo wdaję się w rozmowę z Holendrem – byłym dentystą, który dostał alergii na produkty używane do wypełnień, rzucił zawód i postanowił zostać żeglarzem. Teraz przeprowadza przez ocean jachty dla zamożnych klientów. W pobliżu siedzi rodzina z dwójką maleńkich dzieci, która łódką opływa świat. Opowieści o podróżach i morskich przygodach mieszają się z nostalgicznymi dźwiękami gitary, a ja czuję się jak w jednym z portowych miast rodem z powieści Josepha Conrada.

Po wizycie w Mindelo udaję się w górzyste wnętrze wyspy. Widoki, podobnie jak na Santo Antao, są fantastyczne. Miedziano-brązowe góry schodzą prosto w szafirowy ocean, a między lądem a wodą czekają na podróżnych niemal puste plaże usypane czarnymi wulkanicznymi skałami. Wiejące tutaj wiatry oferują jedne z najlepszych na świecie warunków do windsurfingu.
Kiedy chodzę po górach Sao Vicente, uderza mnie widok licznych popadłych w ruinę kamiennych domów. Przez ponad 150 lat Wyspy Zielonego Przylądka wyludniała emigracja. Szlaki przetarli ci, którzy w połowie XIX w. wyjeżdżali do Stanów Zjednoczonych dorabiać jako wielorybnicy. Na początku XX w. już tysiące mieszkańców uciekało do Ameryki przed biedą i głodem w ojczyźnie. Teraz szacuje się, że po świecie rozsianych jest dwa razy tyle osób pochodzących z Cabo Verde, co mieszka na wyspach. 12 proc. PKB republiki mają stanowić pieniądze przysyłane przez rodzinę z zagranicy.
Poza Sal na wyspach nie spotykam wielu obcokrajowców. A ci rzucają się tu w oczy, zwłaszcza że zwykle wyglądają inaczej niż lokalni kawowoskórzy Kreole – potomkowie mieszanych związków Portugalczyków z Afrykanami. Wyspy Zielonego Przylądka były niezaludnione do czasu, kiedy w połowie XV w. przybili do ich brzegów pierwsi europejscy marynarze z Portugalii, Hiszpanii i Genui. Przez kolejne 150 lat Cabo Verde stało się niechlubnym punktem tranzytowym przewozu niewolników z zachodniej Afryki do Ameryk. Ponieważ niemal wszyscy zamieszkujący wyspy europejscy koloniści to byli mężczyźni, szybko zaczęły się na Cabo Verde rodzić dzieci z mieszanych związków. I stąd nierzadkim widokiem są tu dziś czarnoskórzy z niebieskimi oczami czy blond włosami.
Kajakiem z wulkanu
Z Sao Vicente na wyspę Fogo nie da się dopłynąć bezpośrednio promem, więc wybieram się tam małym samolotem linii TACV z przesiadką w stolicy kraju, Prai. Fogo z nieba to ciemnobrązowy krążek ze smolistym okiem krateru. Praktycznie cała wyspa to aktywny wulkan – ogromny, czarny, wynurzający się z oceanu na niemal 3 tys. m w górę.
Muszę przyznać, że początkowo, kiedy po niej chodzę, czuję się niepewnie – czy coś mi pod stopami zadrżało, czy to tylko złudzenie? A co, jak wybuchnie? Czy nie zapadnie się nagle w morze? To, że fogo po portugalsku oznacza „ogień”, nie napawa mnie otuchą. Kiedy wulkan wybuchł ostatni raz w 1995 r., ognista fontanna lawy sięgała 400 m w gorę. Szybko jednak zakochuję się w czarnej wyspie. Ludzie są tu przyjaźni, roślinność bujna, domki pastelowo-kolorowe, a sam wulkan, Pico do Fogo, okazuje się idealny do wspinaczek. Żeby na niego wejść, najlepiej wyruszyć ze stolicy wyspy, Sao Filipe, tuż o świcie. Później w ciągu dnia rozpalony słońcem czarny stok zamienia się w istny piekarnik.
Po krótkiej jeździe terenowym samochodem (drogi są tutaj naprawdę kiepskie) zatrzymuję się w maleńkiej miejscowości Cha das Caldeiras. Stąd na szczyt są cztery godziny wspinaczki – w sumie około tysiąca metrów do przejścia, często w głębokim wulkanicznym pyle. Ale warto. Nie tylko dla niesamowitych widoków – nieziemskich, wypalonych krajobrazów kontrastujących z soczystą roślinnością wybrzeża. Także dla samego zejścia – a raczej biegu – w dół: w 40 zawrotnych minut można być z powrotem w Cha das Caldeiras. Jeśli ktoś chce, może też spróbować zjechać ze szczytu kajakiem albo na snowboardzie – jak to zrobili Eric Deguil (mistrz świata w kajakarstwie ekstremalnym) i Kamille de Faucompret (snowboardzistka, członkini francuskiej kadry olimpijskiej).
Wieczorem zaś, już z powrotem w Sao Filipe, czas na kolację i kolejne lokalne przysmaki: wyśmienite homary i tuńczyki świeżo złowione w tutejszych wodach, a do tego kieliszek lokalnego wina cha prosto ze stoków wulkanu. I romantyczny akompaniament morny, granej na żywo oczywiście.
Nurkowanie na Wyspach Zielonego Przylądka
Najlepszymi miejscami do nurkowania są wyspy Sal, Boa Vista i Sao Vicente. Można tam znaleźć zarówno spokojne wody dla początkujących, jak i bardziej wymagające rewiry dla zaawansowanych nurków. Na wyspach działa wiele szkół nurkowych i wypożyczalni sprzętu. Szkoły często prowadzą kursy PADI, co oznacza, że możesz zdobyć międzynarodowy certyfikat nurkowy.
Kiedy jechać na Wyspy Zielonego Przylądka?
Nie ma jednej odpowiedzi na pytanie, kiedy jechać na Wyspy Zielonego Przylądka. Wszystko zależy od tego, jakie mamy oczekiwania co do pogody i aktywności. Na archipelagu ciepło jest przez cały rok. Temperatury wahają się tam między 22 a 30 stopniami Celsjusza. Pora sucha przypada na okres od listopada do czerwca. Od sierpnia do października mogą pojawiać się przelotne deszcze, za to roślinność jest wtedy bardziej bujna i zielona.
Luty, marzec i kwiecień to z kolei idealny czas dla fanów sportów wodnych. Silniejsze wiatry zapewniają świetne warunki do uprawiania m.in. windsurfingu i kitesurfingu.
Okazją do podróży na Wyspy Zielonego Przylądka może być też karnawał. Szczególnie hucznie obchodzi się go w lutym na wyspie Sao Vicente.
Wyspy Zielonego Przylądka – na co uważać?
Wyspy Zielonego Przylądka są bezpieczne dla turystów, ale jak wszędzie, warto zachować ostrożność. Kieszonkowcy mogą pojawiać się w tłumnych miejscach, takich jak targi w Praia czy Mindelo. Lepiej unikać spacerów po mniej uczęszczanych rejonach po zmroku, szczególnie w większych miastach. Warto korzystać z oficjalnych taksówek i zawsze ustalać cenę przejazdu przed jego rozpoczęciem.
Nie ma obowiązkowych szczepień przed podróżą, ale zaleca się zabezpieczenie przeciwko WZW A i B oraz tężcowi. Woda z kranu nie nadaje się do picia – zawsze należy korzystać z wody butelkowanej. Na wyspach występują komary, więc warto zaopatrzyć się w repelenty. Ryzyko malarii jest niskie, ale warto się dodatkowo zabezpieczyć, zwłaszcza podczas pory deszczowej.
Oficjalną walutą jest escudo zielonoprzylądkowe (CVE), ale euro jest powszechnie akceptowane, szczególnie w miejscach turystycznych. 1 EUR równa się około 110 CVE. W większych miastach i hotelach akceptowane są karty płatnicze, ale w mniejszych miejscowościach lepiej mieć gotówkę. Bankomaty są dostępne, choć może się zdarzyć, że nie zawsze działają.
Źródło: National Geographic Polska