Najbardziej nieoczywisty kraj Afryki. Biali szukają rady u czarnych wróżek, Zulusi kopiują swoje ludowe stroje z hollywoodzkich filmów, a mięso antylop popija się przednim lokalnym burgundem. Zostawcie stereotypy w domu. I ruszajcie do Republiki Południowej Afryki. Właśnie zakończyła się wielka rozgrzewka przed mundialem.

U stóp mam gąszcz nowoczesnych wieżowców.

Plątaninę szerokich arterii i wąskich uliczek. Potoki ludzi. Johannesburg, jedno z największych afrykańskich miast. Wydawało mi się, że Afryka nauczyła mnie już pokory i uwolniła od przywiezionych z Europy stereotypów. A jednak stoję oniemiała na 50. piętrze Carlton Center, przed wielkimi panoramicznymi oknami. Po chwili zalewam Jojo, mojego przewodnika, na co dzień studenta uniwersytetu, mnóstwem dziecięcych pytań: „A co to? A dlaczego?”. Jojo opowiada o historii miasta i jego teraźniejszości. Dom po domu, ulica po ulicy. W jego opowieści jak refren przewija się – „zamknięte”, „nie działa”. W ciągu ostatnich dwudziestu lat biznes przeniósł się gdzie indziej. Okazałe hotele świecą pustkami. Biura zamknięte są na kłódkę. A jednocześnie dzielnice mieszkaniowe w centrum są pełne. Zbyt pełne. W czasach apartheidu mogli w nich mieszkać tylko biali obywatele RPA. Od 1994 r., po wolnych wyborach – wszyscy, bez względu na kolor skóry, których na to stać.
Johannesburg zawsze był symbolem dostatku, nic dziwnego więc, że ściągały tu tysiące ludzi. Małe mieszkania zostały zajęte przez wielopokoleniowe rodziny. Osiedlom groziła klęska komunalna – kanalizacja, wodociągi nie wytrzymywały takiego obciążenia. Wielki biznes i ludzie naprawdę zamożni uciekali na przedmieścia. O początkach Johannesburga i czasach gorączki złota przypomina tylko skansen Gold Reff City, na obrzeżach metropolii (można zjechać do dawnej kopalnianej sztolni). Pustoszały słynne jazzowe knajpki i teatry. Turyści niechętnie zapuszczali się do otoczonego złą sławą centrum. Tym bardziej że zabytków nie ma tu wiele – jedynie stuletnie poczta i ratusz. Starsze budowle nie przetrwały. Burzono je i wznoszono nowe. Johannesburg zawsze był gigantycznym placem budowy. I tak zostało. Panoramę, którą podziwiamy z Carlton Center, znaczą dźwigi. – Zdążycie przed mistrzostwami świata? – pytam Jojo. – Na sto procent – uśmiecha się.
To było dwa lata temu. Wówczas nie dowierzałam. A jednak Jojo wiedział, co mówi. Kolejna afrykańska lekcja. Hotele, autostrady, nowoczesne stadiony czekają na kibiców i piłkarzy. Pierwszy mecz mistrzostw zostanie rozegrany właśnie w Johannesburgu.

ON CZARNY, JA BIAŁA

Jak wiele mistrzostwa znaczą dla mieszkańców południowej Afryki, zaczynam rozumieć w Muzeum Apartheidu, jednym z najczęściej odwiedzanych przez turystów miejsc w RPA. Znajduje się w położonym 15 km od Johannesburga Soweto. To największe township, czyli powstałe w czasach apartheidu osiedle dla czarnej ludności. Na czym polegało rozdzielenie ras, czuję na własnej skórze – do muzeum wchodzimy z Jojo odrębnymi wejściami. Potem idziemy, niby obok siebie,  ale oddzieleni kratą tworzącą korytarze. On czarny, ja biała. Do każdego urzędu czy publicznego budynku prowadziło niegdyś aż pięć takich wejść, bo prawa apartheidu ustanowiły pięć grup rasowych. O przynależności do każdej z nich decydowała komisja. Stawało się przed nią jak przed poborem do wojska.

Zapraszamy do galerii Bohdana, w której znajdziesz wiele pięknych zdjęć z RPA

Za sprawą eksponatów – prywatnych zdjęć czy osobistych drobiazgów – łatwiej sobie wyobrazić, jak apartheid funkcjonował na co dzień. Osobne karetki pogotowia, wagony w tramwajach, szkoły, szpitalne sale. No i… zakaz transmisji zawodów sportowych, bo na jednym boisku nie mogli grać przedstawiciele różnych ras. Przepełnione więzienia, ginący bez wieści i zabijani podczas demonstracji. Zatrzymuję się przy jednym ze zdjęć na dłużej. Mistrzostwa świata w rugby, 1996 r., dwa lata po wolnych wyborach. Jasne włosy i blade twarze zawodników (czarni nie zostali jeszcze wyszkoleni) odcinają się od publiczności, która wiwatuje na ich cześć. Na cześć zwycięzców. Nelson Mandela ściska zawodników. Kolor skóry nie ma znaczenia. Widać, jak powstaje społeczeństwo wielu kolorów.

UCZNIOWIE MAMY LOLO

Jojo poznałam dzięki mamie Lolo, emerytowanej nauczycielce, która prowadzi w Soweto pensjonat. Zatrzymałam się tam przypadkiem. Dobrze, że nie słuchałam protestów rozmaitych polskich znajomych, którzy na mój pomysł pojechania do Soweto pukali się w czoło. Że dzielnica biedoty, niebezpieczna, brudna. Jest dwukrotnie większe od Warszawy. Są tu robotnicze osiedla, slumsy bez wody i prądu, ale też bogate dzielnice willowe. W niedzielę idziemy razem do kościoła, a potem na największy cmentarz w Afryce – Avalon. Każdego tygodnia od lat mama Lolo odwiedza groby swoich uczniów, którzy zginęli od policyjnych kul. Podchodzimy do nagrobka Hectora Petersona. Miał 13 lat i był jedną z pierwszych ofiar, których śmierć, uwieczniona na zdjęciach, wstrząsnęła światem i doprowadziła do międzynarodowego bojkotu Południowej Afryki, a w konsekwencji – do obalenia apartheidu. Chwilę później Jojo prowadzi mnie na ulicę Vilakazi, niby zwykłą, a wyjątkową na skalę całego globu. Mieszkało przy niej dwóch laureatów Pokojowej Nagrody Nobla: Nelson Mandela i arcybiskup Desmond Tutu.
W domu mama Lolo przygotowuje milimili, czyli gotowaną na gęsto kukurydzianą kaszkę, chackalackę – duszone warzywa i pieczonego kurczaka. Drób wybierała na bazarze, bacząc, by kura nie miała ani jednego czarnego piórka. Ich znaczenie nadal jest magiczne. Wykrochmalona pościel przypominała mi czasy dzieciństwa. I ten zapach pasty do butów; moi gospodarze pucują je na glans. Bo tak trzeba, tak należy.
CHLEB NA PIWIE Johannesburg od stołecznego Tshwane dzieli godzina jazdy samochodem. Byłoby szybciej, gdyby nie korki. Urbaniści twierdzą, że już wkrótce miasta regionu Gautengu połączą się i stworzą największą metropolię świata. Z daleka widzę charakterystyczną piramidę – pomnik Trekerów. Wokół niego roi się dziś od samochodów. Dostrzegam białe koszule mężczyzn i jasne warkocze dziewcząt, najczęściej splecione w koronę, jak na starych zdjęciach. Jest 16 grudnia. To w RPA święto narodowe – Dzień Pojednania, niegdyś zwany Dniem Zwycięstwa. W muzeum zgromadzono pamiątki po uczestnikach Wielkiego Treku. Dziecięce ubranka, haftowane  chustki, kubki, beczułki, fiolki na zioła, egzemplarze Biblii, która półtora wieku temu prowadziła całe rodziny wędrowców w głąb nieodkrytego, groźnego kontynentu. Ich prapradziadowie przypłynęli do Południowej Afryki z mglistych Niderlandów. Wchodzę do ogromnej sali wypełnionej ludźmi. I psalmami. Akcent łagodniejszy od niemieckiego. Wśród słów wtręty angielskie i afrykańskie. Africaans, jeden z 11 oficjalnych języków obowiązujących w RPA, wciąż jest bardzo podobny do staroholenderskiego. To dla niego językoznawcy z Holandii przyjeżdżają do południowej Afryki.
Próbuję biltongu, czyli pasków mięsa, solonego i suszonego według przepisu z czasów Wielkiego Treku. A także chleba na piwie. Beczki były balastem trekerskich wozów. Burskie kobiety odkryły, jak napój zamienić w zaczyn.

KLUCZ DO AFRYKI

Dziś jest rocznica bitwy pod Krwawą Rzeką, która rozegrała się 16 grudnia 1838 r. i jest najważniejszym wydarzeniem w historii RPA. Czuję, że to tu tkwi klucz do zrozumienia tego kraju. Jadę do prowincji KwaZulu-Natal. Burski lager 64 wozów odtworzono bardzo dokładnie. Broniło go zaledwie 464 Burow. Przez cały dzień stawiali czoła tysiącom zuluskich wojowników. Nawykłych do zwycięstw, ale przerażonych, bo światło, które nocą rozświetlało busz nie mogło być dziełem człowieka, lecz emanacją duchów poległych. Podobnie jak piekielne jęzory ognia sięgające tak daleko. Zulusi padali jeden po drugim. Rzeka eNcome barwiła się ich krwią. To była konfrontacja dwóch odmiennych strategii, ale przede wszystkim dwóch kultur. W ciągu pół wieku stoczono tu kilkadziesiąt bitew – Burowie, Anglicy, Zulusi w rożnych konfiguracjach.
Odwiedzam też dom, dziś muzeum prezydenta Paulusa Krugera. Zmarł w 1904 r. Burowie nazywali go „Wujaszkiem”. Był uczestnikiem Wielkiego Treku, za jego czasów w południowej Afryce odkryto złoża złota i diamentów. W eleganckiej kolejowej salonce, którą podróżował, w szklanych gablotach są wystawione złote krugerrandy – przez całe lata najtwardsza waluta świata. Za życia zwykł mawiać: „Chcę, aby moje wnuki w naturze mogły zobaczyć lwa i słonia”. Już pod koniec XIX w. przemysł i wielkie miasta pożerały afrykańską przyrodę. To właśnie Paulus Kruger w 1895 r. wydał dekret o ochronie dzikiej przyrody. Jego imieniem został nazwany największy w Afryce park narodowy.

UWOLNIĆ SŁONIA

Tablica z napisem „Lion Park”, okolice Johannesburga. Okazuje się, że są tam nie tylko lwy. Po alejkach włóczą się zebry i żyrafy. Nie mogę się powstrzymać, żeby nie dotknąć, nie pogłaskać. Na wszelki wypadek spoglądam na człowieka w firmowej koszulce parku. Tylko się uśmiecha. Opiekuje się ponad 50 lwami mieszkającymi w parku. Łaszą się do niego, przewracają na grzbiet. Do parku trafiają te, które w naturze nie dałyby rady przeżyć. Dorosłe, poranione przez ludzi („z tymi ostrożnie”) i osierocone kocięta. Zwierzaki rożnych gatunków. Z maluchami Alan pozwolił mi bawić się do woli. Nigdy nie przypuszczałam, że lwiątka mają takie ostre, sztywne futerko, a trzymiesięczny nosorożec, dwa razy cięższy ode mnie, łasząc się, może tak boleśnie uderzyć rogiem.
Programy ochrony słoni czy nosorożców powstałe w RPA są znane i kopiowane w Afryce i na świecie. Natura jednak wymyka się ludzkim zabiegom. Najbardziej niepokorne okazały się słonie. Przywykły do wędrówek po kontynencie, zawsze tymi samymi szlakami. Tymczasem drogi, miasta, farmy je poprzecinały. Słonie ciężko to znoszą. Chorują, giną, tracą swoje socjalne zdolności. Na całym świecie są zbierane fundusze, by w RPA przywrócić trasy słoniowych wędrówek – korytarze szerokości kilku kilometrów. Z lwami jest jeszcze gorzej. Tylko nieliczne poradziłyby sobie na wolności. W parku zwierzęta te na swoje utrzymanie zarabiają same. Alan szkoli je do występów w filmach, głownie hollywoodzkich. Brama parku narodowego. Stojący przede mną chłopak jest tu strażnikiem. Ale na kapeluszu ma znaczek Tatrzańskiego   Parku Narodowego. – Dzień dobry – zagaduję – Den dory – odpowiada prawie po polsku. Witold urodził się w RPA, podobnie jak jego rodzice. Jego dziadków zawierucha II wojny światowej zaniosła aż do ówczesnej Rodezji i dalej do południowej Afryki. W Polsce był raz. Teraz tłumaczy, że mam patrzeć na „uszaki i rożaki” żyraf, by poznać ich płeć. Witold pokazuje mi piaszczyste łachy nad rzeką, na których wygrzewają się krokodyle. I śmiesznie podskakujące gnu zwane głupolami. Wieczorem przy brayu, czyli grillu, Witold radzi, żebym pojechała do Santa Lucia zobaczyć hipopotamy. To miejsce, gdzie słona woda z oceanu miesza się ze słodką z rzek i jeziora, a w zatokach żyją tysiące hipciów i krokodyli. Następnego dnia przecieramy oczy ze zdziwienia. Na naszej drodze spotykamy lamparta! To największe afrykańskie samotniki. Od ludzi stronią i bardzo trudno je wypatrzyć. W ich skóry mieli prawo ubierać się tylko zuluscy królowie. To właśnie lampart – Zakumi – będzie maskotką mistrzostw świata.

WRÓŻBY SANGOMY

Miała być plemienna wioska Zulusów, skóry, tańczący wojownicy, koraliki. A on ma koszulę i dżinsy. – Jestem Shipo – przedstawia się. Jedziemy błotnistą drogą wśród domów krytych falistą blachą. Na sznurkach pranie, po podwórku biegają kury. Ot, zwykła afrykańska wieś, Khula. Wychodzi nam na spotkanie kobieta. Wydaje się zwyczajna: T-shirt, spódnica, dzieciak na ręce. Jednak w zachowaniu Shipo coś się zmienia. Szacunek, obawa? – To Sangoma – przedstawia kobietę. Zulusi mówią o takich jak ona „lekarze dusz”. Ale do Sangomy przychodzą także, kiedy zachoruje ciało, bo źródło choroby jest zawsze wewnątrz nas. Sangoma jest jedną z najważniejszych osób w zuluskiej społeczności. Lekarzem dusz nie można zostać ot tak. To dar, który mają tylko wybrani. Najczęściej objawia się chorobą lub wielkimi kłopotami.
Kobieta przygląda mi się bez słowa. Czuję się nieswojo, ale jest to całkiem… przyjemne. – Zostańcie – mówi w końcu i znika w chacie. Shipo jest zaskoczony. – Prawie nigdy nie chce rozmawiać z obcymi – mówi. Wraca odmieniona. Na głowie skórzana opaska, w ręku miotełka z krowiego ogona. Zaprasza do środka. W tygielku rozpala zioła. Jej śpiew jest cichy i monotonny. Z puszki wysypują się koraliki, muszelki, monety. A mnie wcale nie do śmiechu. Czuję, że w chatce dzieje się coś niezwykłego. I wtedy Sangoma zaczyna mówić po zulusku. Nie patrzy na mnie, tylko gdzieś przed siebie. Wiem, że mówi do mnie, i tylko do mnie. Kiedy rytuał się kończy, Shipo tłumaczy jej słowa. Dziwne, zagmatwane. Niewiele z nich rozumiem. Przypominają mi się wiele miesięcy później. Jak ulał pasują do mojej życiowej sytuacji. To dzięki nim wychodzę z niej obronną ręką. Skąd wiedziała?

LEKCJE U ZULUSA SHAKI

W Shakalandzie są i skóry, i koraliki, i wojenne tańce, i pokaz budowy chat z gliny. Oraz Baba Malinga – ubrany w skórę lamparta wódz. Jego żona częstuje mnie piwem z prosa. Pijemy je wszyscy z jednej chochli, taki obyczaj. – Tak wyglądały wioski w czasach króla Shaki – zaczyna opowieść Malinga, potomek zuluskich wodzów, który jest oficjalnie wójtem  osady. Shakaland powstał w 1984 r. jako scenografia do serialu Zulus Czaka. Po zakończeniu zdjęć filmowcy oddali ją zuluskiej społeczności. Aby w niej zamieszkać, trzeba żyć jak poddani króla Shaki w połowie XIX w. Przedsięwzięciu patronuje król Zulusów – Goodwill, jedyny z plemiennych władców mający umocowanie w Konstytucji RPA. Mieszkańcy Shakalandu organizują pokazy tańców i oprowadzają przybyszów po wiosce. Uczą ich dawnych rzemiosł, tłumaczą symbolikę strojów. Tu organizowane są tradycyjne zuluskie śluby, na które decyduje się coraz więcej młodych par. Wracają do nowoczesnego świata, ale siłę czerpią z historii Doliny Królów (Emakhosini), nieopodal Shakalandu. Prowadzi do KwaDukuzy – dawnej stolicy. Na mapach figuruje ona jako Stanger – nowoczesne południowoafrykańskie miasteczko. Zupełnie zwyczajne. Kłopot w tym, że w RPA nic, co wygląda znajomo, zwyczajne nie jest.