Półwysep Pelion to miejsce z dala od tłumów. Tu można poznać Grecję inną niż tę obleganą przez turystów
Pelion ma wszystko, czego oczekujemy od Grecji, pozostając niemal nieznany wśród turystów. Jest nadmorską, ale daleki od typowych obrazów plaż i białych wiosek.

Spis treści:
Balansujemy między nostalgią za przeszłością a umiłowaniem do teraźniejszości – mówi Eleftheria Psoma, przewodniczka. – Każdy z mieszkańców Wolos, patrząc w przód, ogląda się też za siebie.
Stoimy przed niewielkim budynkiem kina Achilleio w Wolos, szóstym pod względem wielkości greckim miastem, ulokowanym nad zatoką Pagasitikós i przytulonym do masywu górskiego Pelion. Biały gmach o dopracowanych klasycystycznych kształtach przyjął pierwszych widzów w 1925 r. Instytucja po niemal stu latach wciąż działa, będąc nie tylko jednym z najdłużej działających kin w Grecji, ale też w Europie. W czasach, gdy to kino otwierano, Wolos było prężnie działającym ośrodkiem handlowo-przemysłowym i cieszyło się wszystkimi przywilejami miasta będącego w rozkwicie. O tamtych chwilach przypominają neoklasycystyczne kamienice i wille rozsiane wzdłuż nadmorskiej promenady. Dziś Wolos jest stolicą prefektury Magnezja oraz tętniącym życiem miastem uniwersyteckim, przeszłość nadal jest tu ważna.
Grecja bez tłumów turystów
Jesteśmy 320 km od Aten i 217 od Salonik. Te odległości wpływają na charakter Wolos. – Półwysep Pelion to świat odrębny – mówi Eleftheria. – Leżymy zbyt daleko od innych ośrodków miejskich, by przyciągać uwagę świata. Lotnisko w Wolos jest obiektem regionalnym, obsługującym zaledwie siedem połączeń w tygodniu. By się tu dostać, trzeba się trochę postarać.
Przyjechałem tu właśnie z tego powodu – by poznać Grecję inną niż tę obleganą przez turystów i pokazywaną w folderach. Nadmorską, ale daleką od typowych obrazów plaż i białych wiosek. Żyjącą dawnym rytmem, skupioną na swoich sprawach, a nie na wakacyjnych biznesach i obsłudze turystów. Ci się tu oczywiście pojawiają, ale w przeważającej mierze są to Grecy. Skala tego ruchu nie jest na tyle znacząca, by wpłynąć na krajobraz regionu – nie ma tu rozbudowanej infrastruktury hotelowej, tłumów ani bogatej oferty wakacyjnych atrakcji.
– Pelion jest ukrytym skarbem Grecji – opowiada przewodniczka. – Jest tu wszystko, czego oczekuje się od tego kraju, a mimo to mało kto o tym wie. Mamy duże miasto, mnóstwo zieleni, góry, owocowe sady, kameralne plaże, lazurowe morze i dobrą pogodę.
Pelion ma też kolejkę wąskotorową. Na jej szyny natknąłem się po raz pierwszy kilka dni temu, w Wolos, wybierając się na długi spacer wzdłuż wybrzeża. Biegły pomiędzy ulicą a alejką, co jakiś czas znikając pod asfaltem, by po chwili znów się pojawić. Z niemal 30-kilometrowej linii łączącej Wolos z Milies czynny pozostał jedynie odcinek Ano Lechonia–Milies. Od Ano Lechonia trasa odbija ku północy, wbijając się w góry sięgające niemal 1,5 km nad poziom morza i porośnięte niskopiennym lasem. Pociąg jeździ wyłącznie w sezonie, dla celów turystycznych. Historia tej kolejki – zwanej trenáki – jest jednak opowieścią o inżynieryjnym cudzie, którego stworzenie okazało się niemal zbędne. Pośrednio jest też historią o początkach surrealizmu.
Milies, kolej i malarstwo
Wsiadłem więc w auto i pojechałem do Milies, by wybrać się na spacer wzdłuż torów idących przez góry i las. Pierwszy kurs na tej trasie odbył się w październiku 1895 r., gdy parowa lokomotywa pociągnęła wagoniki z Wolos, pokonując dystans 13 km. Kilka lat później mogła dotrzeć już do Milies. Zadanie stworzenia połączenia złożono na barki włoskiego inżyniera, Evaristo de Chirico. Ówczesny premier, Charilaos Trikoupis, zamarzył sobie, by cały region Tesalii pokryć pajęczyną nowoczesnej kolei i nie przyjmował do wiadomości, że poprowadzenie szyn przez półwysep Pelion będzie wymagało pokonania skalistych wzniesień i głębokich wąwozów.

Od 1894 r. przez kolejnych dziewięć lat Chirico walczył z nieprzyjaznym terenem. Sprowadzeni z Włoch robotnicy przebijali się przez leśną gęstwinę, przerzucali tony żwirowej ziemi, wyznaczali kluczący szlak. Inżynier stworzył wieloprzęsłowe mosty i kamienne wiadukty, kazał wykuć skalne półki, po których puścił tory, ustawił gigantyczne mury oporowe chroniące linię przed skalnymi nawisami. Kolejowe połączenie cieszyło się jednak popularnością zaledwie przez kilkadziesiąt lat. Dynamicznie rozwijający się transport samochodowy wysłał pociąg w niebyt – Pelion zyskał sieć dróg dostępnych dla każdego, a auto okazało się szybsze i pewniejsze niż kolej.
W tej historii ważniejsze jednak okazało się dzieciństwo syna Evaristo de Chirico, Giorgia, które przypadło właśnie na okres budowania greckiej kolejki. U boku ojca nasiąkał on obrazami lokomotyw, wagonów, ale też greckiego morza i gór. Gdy Giorgio dorósł, zaczął malować obrazy z pociągami symbolizującymi ruch, podróż i nieodłączne z nimi poczucie melancholii. Wkrótce został twórcą malarstwa metafizycznego, które następnie porzucił dla surrealizmu. Chętnie wracał do motywów architektonicznych, łuków, ciężkich maszyn. Portretował ojca. Dał przykład Salvadorowi Dalemu, Maxowi Ernstowi, René Magritte. Giorgio de Chirico stał się jednym z najważniejszych malarzy XX w. Aż do śmierci wspominał, że ukształtowany został przez dzieciństwo spędzone w Wolos i na półwyspie Pelion, na prowadzonej przez ojca budowie kolei wąskotorowej.
Słodkie łyżeczki
Masyw Pelion, opadający stromo do morza, czyni z tego zakątka Grecji górski świat. Równocześnie jednak jest to spichlerz Tesalii. Częste opady deszczu sprawiają, że rośnie tu niemal wszystko: jabłka, brzoskwinie, wiśnie, pomarańcze, figi i oliwki. W wiosce Vizitsa, sięgającej historią starożytności, spotykam się z Theodorą Kleitou, prezeską spółdzielni Esperides, która zajmuje się wyrobem makaronów, przetworów oraz glika tou koutaliou – słodyczy z owocowego syropu. – Wszystko, co wystawiamy w naszym sklepie, pochodzi z lokalnych składników – mówi Theodora. – I robione jest w domowych warunkach.
Glika tou koutaliou w dosłownym tłumaczeniu oznacza „słodka łyżeczka”. To małe kawałki owoców, orzechów lub skórek cytrusów gotowane w słodkim syropie. Nazwa odnosi się do faktu, że wystarczy zjeść tylko łyżeczkę tego specjału, by zamienić krew w swoich żyłach w cukier. Specjał podawany jest po posiłku i często towarzyszy mu kieliszek tsikoudii, winogronowej wódki. Przysiadam z Theodorą, by spróbować „słodkiej łyżeczki” z wiśni.
– Grecy lubią biesiadować i jeść obfite posiłki – mówi. – Dlatego desery są już małe. To dania na jeden kęs, ale za to bardzo słodkie. Przepis na glika tou koutaliou wydaje się prosty. Drylujesz wiśnie, dajesz do nich cukru (drugie tyle co owoców), soku z cytryny, trochę wody i gotujesz ok. pół godziny, aż owoc stanie się miękki, a syrop gęsty. Jak zwykle jednak mistrzostwo tkwi w szczegółach – nie można przegotować owoców, bo stracą kolor, a z kolei zbyt szybkie zdjęcie ich z ognia sprawi, że konsystencja nie będzie odpowiednia.
– Deser jest popularny w całej Grecji, ale w każdym regionie smakuje trochę inaczej – mówi moja towarzyszka. – Decydują, przekazywane z pokolenia na pokolenia, proporcje składników, ale też lokalne dodatki. My często stosujemy arbaroriza, czyli geranium.
Sięgam po jeszcze jedną „łyżeczkę”, a ze sklepiku wychodzę z torbą słoików ze słodkim przetworem.
Wędrówki po oślich ścieżkach
Pelion oferuje jednak warunki do różnych aktywności, nie tylko słodkiego obżarstwa. Zimą da się tu nawet jeździć na nartach, ale to piesze wędrówki zapewniają najgłębszy kontakt z krajobrazem. Półwysep poprzecinany jest bowiem dawnymi ścieżkami dla osłów (kalderimia) służącymi niegdyś jako szlak komunikacyjny pomiędzy górskimi i nadmorskimi wioskami. Zwierzęta niosły towary i plony na sprzedaż.
Przez następne dni kręcę się więc po lasach, dolinach, wioskach i żwirowych plażach, na które co jakiś czas prowadzą mnie ośle dróżki. Wiele ze ścieżek jest zarośnięta roślinnością, grupa wolontariuszy sukcesywnie przywraca je do użytku. Obecnie można korzystać z ok. 70 kalderimiów. Łączą się one, układając się w trasy pozwalające na wędrówkę aż od zatoki Pagasitikós do Morza Egejskiego.
Nie śpieszę się – robię przerwy na przesiadywanie na wiejskich placach, picie kawy w cieniu kasztanów, zaglądanie do kościołów, które stoją niemal w każdej mieścince. Zatrzymuję się w tawernach, w których natykam się na starszych mężczyzn sączących wino z grubych szklanek, i rozkoszuję się procesją sałatek greckich, dolmades, pieczonej koźliny, kalmarów i fasoli w pomidorowym sosie. Z wiosek spoglądam na otwartą przestrzeń morza na horyzoncie.
To właśnie gdzieś stąd, z tego półwyspu, wyruszyli w drogę mityczni Argonauci w poszukiwaniu złotego runa – skarbu ukrytego w nieznanej krainie. I choć ta podróż wymuszona była przez króla, nie mogę pozbyć się myśli, że Argonauci szukali nie tam, gdzie trzeba – cały półwysep Pelion jest przecież sam w sobie ukrytym klejnotem.
Źródło: archiwum NG

