Miasto bajecznie bogatych Azjatów. Sprawdź, co warto zobaczyć w Singapurze
W jednym z najmniejszy państw Azji ląduję w październiku. Temperatura na termometrze przekracza 30 stopni C, wilgotna koszulka przykleja się do ciała. Trudno się dziwić, równik jest oddalony od Singapuru o zaledwie 130 kilometrów.

Spis treści:
- Lotnisko Changi – najlepszy port lotniczy na świecie
- Gardens by the Bay – W krainie superdrzew
- Cloud Forrest i Flower Dome – szklarnie inspirowane „Avatarem”
- Miasto czterech kultur
- Od Chinatown do dzielnicy hinduskiej
- Co zjeść w Singapurze
- Kampong Gelam – dzielnica eukapliptusa
- Sentosa – Singapurska wyspa przygód
- Miasto, które nie zasypia
- Marina Bay Sands – Bajecznie bogaci Azjaci
Jadę przez centrum Singapuru. Zza szyby taksówki wznosi się ku niebu miasto – szklane wieże odbijają słońce jak lustra. Ulice są czyste, uporządkowane, pełne życia, a przy tym zaskakująco spokojne. Zielone ogrody przeplatają się z betonem i stalą. Samochód toczy się płynnie, a ja patrzę na to wszystko, uświadamiając sobie, że to azjatyckie mikropaństwo istnieje dopiero od zaledwie 60 lat. – Wie pan, że Singapur wcale nie dążył do niepodległości? – wyrywa mnie z zamyślenia moja przewodniczka Linda, jakby czytając mi w myślach.
Za oknem samochodu wyłania się zjawiskowa Orchard Road, handlowe i biznesowe centrum miasta, a mnie przypominają się ciekawostki o Singapurze. – W 1965 roku zostaliśmy dosłownie wyrzuceni z Federacji Malezji. Nikt wtedy nie zakładał, że mała wyspa bez dostępu do jakichkolwiek zasobów naturalnych da sobie radę – wyjaśnia Linda. A jednak Singapur nie tylko przetrwał, ale też stał się jednym z najważniejszych centrów handlowych na świecie. „To nie tylko miejsce dla biznesmenów. To także fantastyczny kierunek podróżniczy, o czym wciąż wiele osób nie pamięta”. Podobne stwierdzenie będę słyszał jeszcze kilka razy podczas pobytu w Singapurze.
Lotnisko Changi – najlepszy port lotniczy na świecie
Już sam przylot do Singapuru jest przeżyciem wyjątkowym. Lotnisko Changi, które wielokrotnie zdobywało nagrody za najlepszy port lotniczy na świecie, uderza przestronnymi wnętrzami. Pod dachem Changi zmieszczono nie tylko setki sklepów i restauracji, ale również ogrody, motylarnię oraz największy na świecie – a jakże! – sztuczny wodospad.
Mimo dwunastu godzin spędzonych w samolocie nie jestem zmęczony. Na pokładzie Singapore Airlines dobrze się mną zaopiekowano. Nie bez powodu narodowe linie lotnicze tego kraju są znane z wyjątkowego standardu obsługi. Anegdota mówi nawet, że wystarczy zmienić ułożenie nóg, aby stewardessa natychmiast pojawiła się przy fotelu z dodatkowymi poduszeczkami i kocami dla pasażera.
Gardens by the Bay – W krainie superdrzew
Temperatura przekracza 30 stopni. Wytchnienie daje dopiero cień rzucany przez jedno z osiemnastu gigantycznych drzew w ogrodach Gardens by the Bay. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie fakt, że nic tu nie jest naturalne. Superdrzewa to wznoszące się na wysokość od 25 do 50 metrów konstrukcje postawione w roku 2012 i od tego czasu pełniące rolę jednego z nowych symboli Singapuru.
Co ciekawe, superdrzewa nie są pozbawione elementów naturalnych. Stanowią bowiem siedlisko wielu gatunków roślin, takich jak paprocie, orchidee czy winorośla. Wyposażone w zaawansowane technologie naśladują funkcje prawdziwych roślin. Z zaciekawieniem obserwuję, jak ogromne panele fotowoltaiczne przetwarzają energię słoneczną na potrzeby oświetlenia. Podobno najbardziej efektownie wyglądają po zachodzie słońca, kiedy nad parkiem rozgrywa się spektakularny pokaz sztucznych ogni.
Nie tylko gigantyczne rośliny są tu dziełem wyobraźni i pracy człowieka. Sam teren parku Gardens by the Bay – liczący 105 hektarów powierzchni, czyli mniej więcej tyle, ile stanowiłoby pięć Stadionów Narodowych w Warszawie – powstał na lądzie dosłownie wydartym morzu.
Cloud Forrest i Flower Dome – szklarnie inspirowane „Avatarem”
– Od lat 70. XX wieku trwa proces osuszania tej części miasta. To jedyny sposób, w jaki możemy sobie zapewnić rozwój naszego kraju – tłumaczy mi Sean pracujący w parku. Wspólnie wybieramy się do dwóch fantastycznych szklarni. Można by rzec, że w określeniu „fantastyczny” nie ma przesady. Jedna ze szklani – Cloud Forrest – ma być inspirowana Pandorą, wykreowanym przez Jamesa Camerona światem „Avatara”.
Wewnątrz Cloud Forrest patrzę na drugi z kolei największy na świecie wodospad zamknięty pod dachem. Sama szklarnia to gigantyczna konstrukcja, w której panuje na tyle niska temperatura, że planując tu wizytę, warto zabrać ze sobą cieplejszą bluzę. Kilkupoziomowa budowla skłania do długich spacerów przez kolejne ekosystemy. Najciekawiej jest na samej górze, gdzie można oglądać m.in. kolekcję roślin mięsożernych.

Położona tuż obok bliźniacza mega szklarnia to z kolei Flower Dome – największy ogród pod dachem na świecie. Podobno można tu zobaczyć rośliny z każdego kontynentu poza Antarktydą. Jestem pod wrażeniem – czuję się, jakbym został nagle przeniesiony do wiosennego parku pod Paryżem. Zapachy kwiatów dochodzą z każdej strony. Ekspozycja zmienia się wraz z kolejnymi sezonami, dlatego przed przybyciem warto sprawdzić, co jest teraz tematem przewodnim. Jak się dowiaduję, najpiękniej jest tu w okresie Bożego Narodzenia oraz podczas japońskiej sakury, kiedy cała szklarnia zamienia się w japoński park pełen kwitnących drzew wiśni. Nad wszystkim czuwa armia ogrodników, którzy niezauważeni wykonują żmudną pracę, utrzymując ten cały mikroświat przy życiu.
Miasto czterech kultur
Singapur położony jest na 63 wyspach i wysepkach. Nazwa tego miejsca wywodzi się z sanskrytu, w którym znaczy „miasto lwa”. W rzeczywistości ten lew ma aż cztery różne oblicza. Kiedy spaceruję po tętniących życiem ulicach Singapuru, szybko dostrzegam, jak różnorodność kulturowa stanowi o wyjątkowości tego miasta-państwa.
W Singapurze, na skrzyżowaniu wschodnich i zachodnich tradycji, spotykają się różne nacje i kultury. Wypracowany tu model organizacji społecznej obejmuje przyjazne współistnienie czterech największych grup etnicznych:
- Chińczyków,
- Malajów,
- Hindusów,
- Oraz „Innych” – zazwyczaj potomków Europejczyków.
Ten system wywodzi się jeszcze z czasów kolonialnych. Dziś w dużej mierze kształtuje politykę w zakresie mieszkalnictwa, edukacji i reprezentacji politycznej.
Od Chinatown do dzielnicy hinduskiej
Nie pozostaje mi nic innego, jak sprawdzić, czym różnią się te singapurskie oblicza. Wybieram się do Chinatown, jednej z najstarszych dzielnic miasta. Położony w centralnej części Singapuru dystrykt uderza mnie intensywnością kolorów i zapachów, ale też bogactwem historii, która wyziera z każdego zakątka.
Wczesnym rankiem, chcąc uniknąć tłumów i upalnego równikowego słońca, ruszam na Telok Ayer Street, gdzie odwiedzam Thian Hock Keng, najstarszą chińską świątynię w Singapurze. To miejsce, choć niewątpliwie zanurzone w kulturze Państwa Środka, pozostaje otwarte dla różnych wyznań. Można się tu przez chwilę poczuć się jak dawni imigranci, którzy w świątyni odnajdowali chwilę wytchnienia w nowym, nieznanym kraju.
Kilkaset metrów dalej czeka na mnie zupełnie inny świat, a ja czuję, jak bym się nagle znalazł w starożytnych Indiach. Barwne wieże tym razem hinduistycznej świątyni Sri Mariamman wznoszą się nad ulicami dzielnicy, jakby pilnowały wejścia do innej rzeczywistości. Wokół mnie kobiety w sari składają ofiary z kwiatów, dzieci biegają między kolumnami, a gdzieś z oddali dobiegają dźwięki modlitw.
Kolejnych kilka kroków dalej buddyjska Świątynia Zęba Buddy wita mnie ciszą. Monumentalna, a jednocześnie skromna, stoi tam jak wyspa spokoju pośród zgiełku. Mnisi ubrani w szafranowe szaty uśmiechają się i wskazują na salę modlitewną. „Ząb Buddy to relikwia, która jest symbolem wiary i spokoju” – czytam w ulotce o tym miejscu.

Co zjeść w Singapurze
Hawkery to proste stragany, gdzie dania przyrządza się w gorących wokach, a smaki miesza w tempie, które odpowiada żywiołowi miasta. W powietrzu Lau Pa Sat Hawker (18 Raffles Quay) – jednego z najstarszych tego typu przybytków w Singapurze – unosi się zapach smażonych potraw i orientalnych przypraw, a z każdej strony słyszę rozmowy, śmiech i przekrzykiwania sprzedawców.
– Nie znajdziesz lepszej laksy niż tutaj – mówi z dumą pan Lee, właściciel stoiska z zupą, którego rodzina serwuje to danie od trzech pokoleń. Ja nie potrafię odmówić sobie talerzyka nonya achar – pikantnej marynaty z warzyw, takiej jak marchew, ogórek i papryka, zanurzonych w occie i przyprawach z dodatkiem kurkumy. Na deser zasiadam do tostów z kokosowym dżemem kaya, które przygotował mi młody chłopak o imieniu Jian. – To smak naszego dzieciństwa – dodaje z uśmiechem, podając mi również filiżankę gęstej kopi. Czarna kawa z intensywnym aromatem robusty w jednej chwili budzi mnie do życia.
Kuchnia Singapuru to chaos, który tworzy harmonię. Na jednym talerzu spotykają się Indie, Chiny, Malezja i świat Zachodu. Z gęstych garów unosi się para, mieszając się z zapachem chili, czosnku i sosu sojowego. Tu nie gotuje się według przepisów. Tu gotuje się z serca. Smaki są odważne, a w daniach nie brakuje ostrości. Kolejne kęsy opowiadają historie migrantów, przypominając jak różne wpływy kulturowe i kulinarne mieszają się na tym południowym krańcu Półwyspu Malajskiego. Roti prata, laksa, hainanese chicken rice – to nie tylko jedzenie, to wspomnienia rodzinnych stołów, targów o świcie, zapachów ulic, które nigdy nie zasypiają. W Singapurze jedzenie to język, którym wszyscy mówią.
Kampong Gelam – dzielnica eukapliptusa
Nasycony michą znakomitej laksy ruszam do Kampong Gelam, gdzie chciałbym lepiej zrozumieć malajskie dziedzictwo Singapuru. Nazwa dzielnicy wywodzi się od drzewa gelam, czyli eukaliptusa, które niegdyś rosło w tej okolicy. Spacerując po tej części miasta, nareszcie czuję ducha XIX-wiecznego Singapuru. Ulice wypełniają rodzinne domki kolonialne. Każdy z nich ma zaledwie pięć stóp szerokości, a mimo to pełne są życia – na parterze sklepiki, a na piętrach mieszkania właścicieli.
W tej okolicy można znaleźć prawdziwe perełki: od małych sklepików z rękodziełem po klimatyczne uliczki wypełnione zapachem olejków perfumeryjnych, oczywiście bez alkoholu, co odpowiada potrzebom muzułmańskiej społeczności. Tych kilka ulic szczególnie upodobali sobie bowiem przybysze z Turcji, a to sprawia, że w Kampong Gelam bez problemu można zjeść prawie tak dobrą baklawę co w Stambule. Nad dzielnicą góruje majestatyczny meczet Sultan, którego historia sięga 1924 roku. Będąc w okolicy, warto przyjrzeć się kopule, która częściowo powstała z kawałków szklanych butelek, co dodaje meczetowi szczególnego uroku.
Przy zachodzącym singapurskim słońcu siadam na filiżankę Teh Tarik – herbaty serwowanej z cukrem i mlekiem, podawanej na gorąco lub zimno. Takiego orzeźwienia w tropikalnym malajskim klimacie mi było trzeba! Chcąc bliżej zgłębić smak tej dzielnicy, nie mogłem pominąć Coconut Club (269 Beach Rd) – słynnej restauracji, gdzie celebrowane są malajskie smaki. Zamówiłem nasi lemak – lokalny przysmak. Dwukrotnie gotowany ryż, najpierw w zwykłej wodzie, a następnie w wodzie kokosowej, nadaje daniu niepowtarzalny smak. Do tego soczyste sataye, a na deser – pandan, czyli „wanilia Wschodu”, subtelna, egzotyczna nuta, która dopełnia moje smakowe doznania.
Sentosa – Singapurska wyspa przygód
Podczas gdy w centrum Singapur tętni życiem pośród drapaczy chmur, położona na południu miasta wyspa Sentosa to plaże, dżungla i parki rozrywki. Podróż do tego egzotycznego świata zaczyna się wysoko nad miastem. Kolejka linowa sunie cicho, a przez przeszklone dno gondoli oglądam tym razem za dnia migoczące wody oceanu i korony palm. Mam wrażenie, jakbym zawisł pomiędzy dwoma światami – lśniącą metropolią i tropikalną dziczą. – Witamy na wyspie przygód – uśmiecha się operator kolejki, gdy opuszczam wagonik kolejki.
I rzeczywiście Sentosa nie pozwala się nudzić. Na MegaZip – jednej z najdłuższych tyrolek w Azji – przypinam się do uprzęży i ruszam w dół. Wiatr smaga twarz, a widok dżungli z jednej strony i plaży z drugiej dosłownie zapiera mi dech w piersi. Wieczór wciąga mnie w wir prędkości. HyperDrive to jedno z największych na świecie centrum gokartowych, gdzie przez moment można się poczuć jak kierowca Formuły 1. Sentosa nie jest cicha, ale nie jest też nachalna. Jej dźwięki – śmiechy, szum fal, stłumione rozmowy – przypominają, że to miejsce dla ludzi, którzy chcą poczuć, a nie tylko zobaczyć.

Plaże Sentosy są tak różne jak różnorodny i odmienny bywa cały Singapur. Silosa tętni muzyką i energią młodych ludzi grających w siatkówkę, na Palawan doświadczam ciszy zakłócanej tylko szumem fal, a Tanjong, z białym piaskiem, przenosi mnie na malowniczą rajską wyspę. Spacerując promenadą schodzę z trasy i przechodzę przez most linowy na maleńką wyspę – „Oto najbardziej wysunięty na południe punkt Azji”. Wiatr niesie słoną wilgoć, a mnie otacza jedynie ocean.
Na głównej ulicy wyspy – Beach View Drive, życie płynie znacznie wolniej niż w oddalonym o zaledwie kilkanaście kilometrów centrum Singapuru. Po obu stronach drogi bary i restauracje mieszają zapach świeżo smażonych owoców morza z aromatem kokosowej bryzy. Piję zimny sok z mango w jednym z beach barów, patrząc, jak słońce powoli opada ku horyzontowi – to moment, gdy wyspa nabiera złotego połysku.
Miasto, które nie zasypia
„Gdzie wieczorem bawią się Singapurczycy?" – pytam Darrena i Mei Lin, młodych mieszkańców miasta, których spotkałem przy jednym z lokalnych hawkerów. – Nocne życie miasta skupia się Haji Lane. W zasadzie, kiedy mówimy, że idziemy na Haji, to znaczy, że idziemy do klubu – tłumaczy Mei Lin. I rzeczywiście, to tam w blasku kolorowych lamp i muzyki klubowej, odkrywam nocną stronę malajskiej dzielnicy, tętniącą życiem do późnych godzin. Okolica, pełna tureckich dywanów i orientalnych lamp, tworzy wyjątkowy klimat, którego nie można doświadczyć nigdzie indziej w Singapurze.
– Jeśli chcesz zobaczyć nocą coś naprawdę niezwykłego, wybierz się kolejką linową z wyspy Sentosy na Mount Faber – mówi mi Linda. Kolejka sama w sobie jest atrakcją – można wybrać wersję ze szklaną podłogą, która pozwala podziwiać miasto z góry. To atrakcja zdecydowanie nie dla osób z lękiem wysokości. Ja natomiast jestem zachwycony. Na szczycie wznoszącej się na wysokość 100 metrów Mount Faber znajduje się jedna z najpopularniejszych restauracji w Singapurze. Do Dusk (Mt Faber Road) chodzi się nie tylko dla znakomitej azjatyckiej kuchni, ale – a może nawet przede wszystkim – dla panoramy nocnego miasta, która sprawia wrażenie niegasnących rzek świateł. W dole, port, który tętni życiem przez całą dobę, a statki – niby świetliste owady – dryfują po czarnej tafli wody.

Podczas nocnego włóczenia się po centrum Singapuru, nie mogę nie zajrzeć – choćby na kilka chwil – do kultowego Raffles Hotel (1 Beach Road). To w kolonialnych wnętrzach tego jednego z najstarszych hoteli w mieści narodził się Singapore Sling – koktajl na bazie dżinu z sokiem z anasasa, którego powinno się spróbować właśnie tutaj, w miejscu jego powstania. Stylowe wnętrza i historia, która bije z każdego kąta hotelu, sprawiają, że wieczór w Raffles to podróż do innej epoki.
Marina Bay Sands – Bajecznie bogaci Azjaci
Trzy imponujące wieże Marina Bay Sands zwieńczone platformą, którą Singapurczycy nazywają „Arką Noego”, kryją na 56 piętrach luksusowy hotel. Na szczęście taras widokowy jest dostępny dla wszystkich. Po zakupie biletu (32 dol. singapurskie) wjeżdżam na samą górę, skąd tym razem z innej perspektywy mogę spojrzeć na dzielnicę portową i Garden by the Bay. Tu jeszcze bardziej niż w innych zakątkach miasta można się poczuć jak bohaterowie popularnego filmu „Crazy Rich Asians”.
Tuż obok tarasu widokowego znajduje się basen dostępny jedynie dla gości hotelowych – olimpijski rozmiar, otoczony palmami, sprawia, że całość wygląda jak oaza na tle rozświetlonego miasta. Na dole, w złotym blasku lamp, ludzie snują się między luksusowymi butikami i restauracjami, a kasyno przyciąga tych, którzy chcą spróbować szczęścia. W piekarni Origin+Bloo, gdzie kawa za 4 dol. wydaje się tania w porównaniu z ogromną kanapką za 19 dol., spotykam Richarda, studenta z Kuala Lumpur. – Wpadam tu czasem na kawę – drogo, ale to jedyna okazja, by poczuć się częścią tego luksusowego świata – mówi, obserwując przez szklaną ścianę wieżę Marina Bay Sands.
Wieczorem tłum gęstnieje. Wisienką na torcie jest show laserowe na niebie – spektakl „Spectre”, który – jak czytam w przewodniku – „zatrzymuje czas na dwadzieścia minut”. Ludzie stają, gapią się, zapominają o wszystkim. Sztuczna zorza polarna w tle kładzie kolorowe smugi na wodach zatoki. To miasto nie śpi – oddycha, tętni, śni na jawie.
Źródło: National Geographic Traveler
Nasz ekspert
Łukasz Załuski
Redaktor naczelny „National Geographic Polska". Uważny obserwator zmieniającego się świata i nowych trendów w technologiach. Miłośnik tenisa i europejskich stolic.