Reklama

Spis treści:

  1. Zjazd tyrolski w Wańkowej
  2. Z Wołosatego na Tarnicę
  3. W dolinie Sanu
  4. Bieszczady – informacje praktyczne

– Mowy nie ma. Zmieniłam zdanie, nigdzie nie lecę – przerażona wycedziłam przez zęby, trzymając w rękach błękitny kask. – Nie wygłupiaj się. Włóż go na głowę i delikatnie połóż się na uprzęży, a ja przypnę cię pasami. Będziesz leciała jak ptak – Tomek, operator tyrolki, jak gdyby nigdy nic zwinnie zamocował liny. Coś zatrzasnął, coś przywiązał. Cyk, cyk i zrobione. Zapytał tylko, czy jestem gotowa, i nie czekając na odpowiedź nagle wypuścił mnie z rąk. Pofrunęłam w przestrzeń z prędkością światła.

Zjazd tyrolski w Wańkowej

Pierwsze sekundy były straszne, piszczałam. Ale już po chwili, pędząc w powietrzu, dokładnie 48 m nad ziemią, przypięta do wyciągu na cieniutkich linkach, poczułam przyjemne dreszcze w brzuchu i równie przyjemny wiatr na twarzy. Za chwilę miało być jeszcze milej, bo tyrolka zwolniła, a ja swobodnie zaczęłam szybować nad nitkami dróg, kwadratami pól wciśniętymi między bukowe lasy, kwietne łąki i faliste pagórki.

Pomyślałam, że dobrze zacząć wizytę w Bieszczadach od takiego lotu – z tej perspektywy widać skalę ich piękna. Po kilku minutach tego szaleństwa w przestworzach lekko oszołomiona wylądowałam w bazie docelowej, spojrzałam na wyciąg i krzyknęłam: – Proszę mnie nie odpinać. Chcę jeszcze raz!

Zjazd tyrolski w Wańkowej jest najdłuższy w Polsce, liczy 1350 m. Można na nim jechać, siedząc, lub tak jak ty, położyć się i poczuć prawdziwą adrenalinę – Aleksandra jest dumna z tutejszej tyrolki. To lokalna dyplomowana przewodniczka po Bieszczadach, zawsze poleca ją swoim turystom.

Naleśniki giganty

Mnie przed chwilą, omawiając dwie trasy, w które planujemy się wypuścić, poleciła zamówić naleśniki giganty. Kiedy jednak rzeczone danie wylądowało przed moim nosem, byłam przekonana, że kelnerka pomyliła zamówienie.

– Nasze giganty, z których słynie Schronisko Aniołów, to smażone na głębokim tłuszczu placki oblane warstwami śmietany, jagód i twarożku. Wydajemy ich w sezonie parę tysięcy. Ale nie przypominają tradycyjnych naleśników – uspokaja mnie właściciel Adam Radwański. Prowadzi tę legendarną chatę od ubiegłego roku, poprzedni gospodarze przeszli na zasłużoną emeryturę.

Bieszczadzkie zakapiory

Tłumaczy, że zdjęcia, które widzę na ścianach, to miejscowe zakapiory, czyli wolne duchy – od lat kręcili się i czasem jeszcze kręcą po okolicy i pomieszkują to tu, to tam. Wiszą tu też portrety profesorów, lekarzy, maklerów giełdowych, którzy rzucili wszystko i przenieśli się w Bieszczady, by być blisko natury, żyć zgodnie z jej rytmem. – Tu znaleźli spokój, równowagę, czasem nawet sens życia. Ich historie zapisane są w tych fotografiach, na tutejszych szlakach między bukami. Czasem do nas wpadają na giganty, pstrąga z Sanu lub baraninę. Dzielą się swoimi opowieściami i przynoszą figurki aniołów.

O bieszczadzkich zakapiorach i ich losach wydano sporo książek. Zresztą przed chwilą zgarnęłam z półki miejscowego sklepiku jedną z nich: „Majster biedę...” Andrzeja Potockiego, i po wędrówkach zamierzam do niej zajrzeć.

Z Wołosatego na Tarnicę

Tymczasem Ola, kończąc naleśnik, zapowiada jutrzejszą wyprawę: – Wystartujemy o 8.00 rano, przejdziemy 25 km z Wołosatego dookoła Tarnicy, a potem na jej szczyt. Gotowa?

Dziś już po raz drugi słyszę to pytanie. Jasne, że nie. To jednak cały dzień wędrówki, której nie można skrócić, bo układa się w pętlę. Zastanawiam się, czy dam radę, czy wciąż jestem w formie. Ale chyba lubię ten strach, a najbardziej lubię oswajać go na szlaku, kiedy nie myślę o niczym innym, tylko o drodze, którą mam do pokonania.

Bieszczady to frajda dla wszystkich zmysłów
Bieszczady to frajda dla wszystkich zmysłów fot. Shutterstock

Kawa pod Tarnicą

O szóstej rano budzą mnie jaskółki, sikorki i dzięcioły. Naradzają się tak głośno, że nie sposób spać. Zresztą po co spać w Bieszczadach, kiedy zapach zroszonej trawy o poranku jest tak obłędny. Siadam na drewnianych schodach schroniska, nie ma tu zasięgu, więc nie mogę zacząć dnia od przejrzenia social mediów, e-mali i newsów, otwieram więc Potockiego:

Bieszczady od zawsze były ucieczką grzeszników. Najpierw chronili się tu beskidnicy łupiący kogo popadło, potem zagończycy, co możniejszym puszczali się w zaciąg, wreszcie dezerterzy z carskiej armii i upowscy partyzanci. Karpacka puszcza wszystkim dawała schronienie, a bliskość granicy ułatwiała ucieczkę przed pogonią, to na węgierską, to na polską stronę. Aż nagle nastał kres tamtego świata…”.

– Poczytasz o zakapiorach później. Chodź! Jajecznica gotowa, a kawę wypijemy na szlaku – Ola jest bezlitosna, ale wie, że czym wcześniej wyruszymy, tym krócej będziemy szły w pełnym słońcu, a dziś zapowiada się naprawdę upalny dzień.

Do Przełęczy Bukowskiej

Zostawiamy samochód na parkingu we wsi Wołosate, gdzie ledwo znalazłyśmy miejsce – zjechali tu turyści z całej Polski, widzę rejestracje nawet z Zachodnio-Pomorskiego. Wspólnie z innymi piechurami idziemy do Przełęczy Bukowskiej. Trasa początkowo wiedzie asfaltową ścieką, 11 km wzdłuż drogi krzyżowej – mijamy więc kolejne niewielkie figurki przedstawiające stacje męki pańskiej oraz ruiny XVII-wiecznej cerkwi, do której przylega niewielki cmentarzyk, gdzie pochowano m.in. żołnierzy poległych w I wojnie światowej.

Wołosate
Wołosate fot. Shutterstock

Po jakichś 30 minutach marszu wchodzimy do gęstego, kojącego lasu. I od teraz jest tylko piękniej. – Dzisiaj w Bieszczadach znajdziemy mało pozostałości po przedwojennych czasach. Najcenniejsze pamiątki to rośliny. Spójrz na te lipy, jesiony, tam w oddali drzewa owocowe – to one towarzyszyły niegdyś mieszkańcom i przetrwały – tłumaczy Ola, kiedy dochodzimy do panoramy widokowej na Przełęczy Bukowskiej.

Trudno nie wyciągnąć tu aparatu. Przed nami rozpościera się bowiem morze porośniętych lasami szczytów większych i mniejszych, łagodnych i stromych: z prawej strony słowacka część gór, na wprost i na lewo Karpaty Ukraińskie, a za plecami polskie Bieszczady. Jednak prawdziwa uczta czeka nas kilkaset kroków dalej – połoniny, które tym razem wyglądają jak bezkresne purpurowe dywany. Kolor zawdzięczają krzakom borówek, które zmarzły podczas wiosennych przymrozków.

Wejście na Tarnicę

Na Rozsypańcu (1280 m) straszliwie wieje, więc schodzimy szybko w stronę Halicza. Na Przełęczy Goprowskiej w drewnianej wiacie Ola zarządza przystanek. Opowiadając o legendzie, według której na Haliczu niegdyś stała szubienica i wieszano okolicznych zbójów, wyciąga z plecaka niewielki palnik, bidon z wodą i… zaczyna parzyć kawę. Ale to nie koniec niespodzianek, przewodniczka częstuje mnie jeszcze kanapką z pesto z tutejszego czosnku niedźwiedziego, który sama zebrała. Zajadamy i popijamy w absolutnej ciszy, delektując się tym, co dookoła. Gdyby tylko czas mógł się na chwilę zatrzymać…

Ostatni odcinek na Tarnicę jest odrobinę trudniejszy, idziemy pod górę po kamienistym, momentami dość stromym szlaku. Musimy być skupione, bo łatwo tu upaść. Ola jednak nie przestaje opowiadać, pokazuje mi na horyzoncie plamy szczawianów – to miejsca, w których przed wojną znajdowały się zagrody zwierząt. Mieszkańcy zajmowali się bowiem wypasem bydła. Nawet nie wiem kiedy docieramy na szczyt, gdzie czeka na nas 7-metrowy krzyż – pamiątka po ks. Karolu Wojtyle, który w 1953 r. także tu dotarł.

Z Tarnicy do Wołosatego schodzimy z kolei, kończąc naszą pętlę, wśród kwietnych łąk – dzikie orchidee i maki lekko kołyszą się na wietrze, wystawiając głowy do słońca. W trawach skrzeczą derkacze, a ja patrzę w telefon – aplikacja pokazuje 24,3 km. To najzdrowsze 24,3 km, jakie pokonałam w tym roku.

W dolinie Sanu

– Spójrz na te ślady łap. Są dość świeże – Ola nagle się ożywia. – Niedźwiedź czy wilk? – pytam. Przewodniczka niepewnie się uśmiecha, więc lekko przestraszone maszerujemy dalej. Dziś jesteśmy w dolinie Sanu, w tzw. Worku Bieszczadzkim, a nasz cel to Grób Hrabiny położony tuż przy najbardziej wysuniętym na południe punkcie Polski. Szlak wiedzie ze wsi Bukowiec, nie ma przewyższeń, liczy ok. 22 km i biegnie wzdłuż nieistniejących dziś przedwojennych wsi.

Pierwsza, którą mijamy, nosi nazwę Beniowa i ma dwa znaki rozpoznawcze: stojącą na lekkim wzniesieniu ponad 100-letnią lipę oraz stare cerkwisko – pierwszą świątynię zbudowano tu jeszcze w XVI w., ostatnią zburzono w 1946 r. Dalej przechodzimy obok wciąż istniejących studni, krzyży przydrożnych, a las i tunele drzew, przez które głównie wiedzie szlak, prowadzą nas do dawnej wsi Sianki. Tu robimy przystanek na legendarną świeżo parzoną kawę Oli.

– Te fundamenty, które niedawno odnowiono, były częścią dworu Stroińskich, ostatnich właścicieli posiadłości – opowiada przewodniczka i pokazuje mi peryskop. Przykładam do niego oczy i ostrożnie przesuwam tubę wzdłuż osi – widzę na wyświetlaczu, jak kiedyś wyglądało to miejsce, gdzie stał dwór, zagrody i inne domostwa. Z podróży w czasie wybija mnie Ola, tłumacząc, że przed II wojną Sianki były modnym kurortem z trasami narciarskimi, skocznią, a nawet kursującym pociągiem.

Jakieś 20 min później docieramy do Grobu Hrabiny, który okazuje się nagrobkami Klary (zmarła w 1867 r.) i Franciszka (zmarł w 1893 r.) Stroińskich. – Wiesz, tu kawałek dalej jest jedno ze źródeł Sanu, symboliczna granica świata, gdzie przyroda i historia splatają się w jedność – mówi zadumana Ola, patrząc na pulsującą rzekę, do której dochodzimy po chwili. Siadamy obie na ławce, na tarasie widokowym. Patrzymy przed siebie, na góry, doliny, w jednej z nich dostrzegam domostwa. To wieś Sianki, wciąż istnieje, ale po ukraińskiej stronie.

Bieszczady – informacje praktyczne

Warto wiedzieć

  • Zjazd Tyrolski znajdziecie w Centrum Turystyki Aktywnej i Sportu Ski Wańkowa. Bilet ulgowy – 100 zł, normalny 110 zł;
  • Wstęp do Pokazowej Zagrody Żubrów w Mucznem jest bezpłatny. Można zwiedzać ją codziennie w godzinach 9.00–19.00.
  • Więcej bieszczadzkich inspiracji na: podkarpackie.travel

Trasy

  • Wołosate–Halicz–Rozsypaniec–Tarnica–Wołosate to klasyczna bieszczadzka pętla. Liczy ok. 25 km, ok. 8 godz. Trzeba mieć dobrą kondycję, bo nie da się jej skrócić.
  • Zaś wędrówka ze wsi Bukowiec do Grobu Hrabiny (ok. 22 km) jest niewymagająca, świetna dla rodzin z dziećmi.

Nocleg

  • Bacówka Jaworzec – bez zasięgu, ok. 75 zł/os.
  • Pensjonat Siedlisko Carpathia (Muczne) – ok. 300 zł za domek.
  • Willa w Wiosce Kowala (Rozpucie) – nowoczesna i można skorzystać z kąpieli w balii, ok. 200 zł/noc.

Źródło: archiwum NG

Nasza autorka

Agnieszka Michalak

Dziennikarka i redaktorka „National Geographic Traveler" oraz magazynu pokładowego LOT-u „Kaleidoscope". Pisze przede wszystkim o podróżowaniu, interesuje się też dyplomacją. Na wyprawy zawsze zabiera książkę i buty do biegania – bo lubi poznawać nowe miejsca joggingując.
Reklama
Reklama
Reklama