Na Perły Adriatyku powinien przepłynąć się każdy. Już wiemy, dlaczego się tak nazywają
Popłynąłem na chorwackie wyspy nazywane Perłami Adriatyku. I już wiem, że nie ma w tym przesady. Jeżeli do tej pory, nie mieliście planów na wakacje, to polecam właśnie ten rejs.

- Paweł Kempa
Jak tam żyjecie, wilki morskie? – pyta sarkastycznie kapitan kutra kołyszącego się przy kei portu miasteczka Murter, skąd zaraz wyruszę na archipelag wysp Kornati. Zbieraninę szczurów lądowych, której jestem częścią, trudno nazwać wilkami, a już na pewno nie morskimi. Część ekipy przypomina raczej zmoknięte kury siedzące na grzędzie o poranku, bo deszcz zacina zdrowo.
Kapitan o imieniu Dragomir, przeklinając deszcz, opowiada, gdzie popłyniemy. Z potoku słów wyławiam nazwy Najviša Kruna, czyli „najwyższa korona”, i Žut, gdzie ponoć nikt nie mieszka na stałe. Archipelag Kornati wygląda jak ławica tuńczyków, która rozpierzchła się po ataku marlina. Jedne wyspy mają po 25 km długości, inne zaledwie metr kwadratowy. Kiedy wychodzimy z portu, zza chmur wreszcie wyłania się słońce. Ahoj, przygodo!
Na koronie klifu
Na archipelag dotarłem nie promem, a samochodem. Przejechałem po 40-metrowym moście zwodzonym przerzuconym przez wąską cieśninę w miejscowości Tisno (tłum. „ciasno”) oddzielającą wyspę Murter od stałego lądu. Następnie w jednej z lokalnych agencji wykupiłem rejs statkiem po wyspach Parku Narodowego Kornati. Mogłem wypłynąć dużym statkiem zabierającym na pokład kilkadziesiąt osób lub mniejszym kutrem, co też uczyniłem.
Płyniemy przez labirynt wysp, wysepek, klifów wznoszących się ponad 80 m n.p.m. i skał ledwie wystających z wody. Minęliśmy wcześniej symboliczne „morskie wejście” do parku, a w zasadzie przesmyk między cyplem największej wyspy o nazwie Kornat a maleńką Vela Smokvica. Ze 150 wysp całego archipelagu w 1980 r. wydzielono 89 z nich, tworząc park narodowy. W niemal dziewiczej zatoce kapitan i jego pomocnik pokładowy rzucają cumy na prowizoryczny pomost skalistego nabrzeża wyspy Rašip Veli. Zagaduję Dragomira, dlaczego wybrał właśnie ten kilometrowy i dziki skrawek lądu na postój? – Lubię to miejsce, a jedna ze skał przypomina ludzką głowę, o tu, zobacz – mówi kapitan.
Faktycznie, kiedy zmrużę oczy, jestem w stanie doszukać się rysów twarzy człowieka smaganej wiatrem. Zdecydowanie największą atrakcją tej wysepki okazuje się 64-metrowy klif, jakby odcięty nożem od kawałka tortu i odsłaniający nakładające się na siebie warstwy osadów skalnych. Staję na szczycie korony klifu. W dole szumi Adriatyk i bieleją żagle jachtów przepływających między dziesiątkami wysepek.
Niektóre z nich są okrągłe, inne swym kształtem przypominają koronę zanurzoną w Adriatyku. Stąd też od słowa „korona”, czy też „koronować”, wzięła się nazwa archipelagu. Krążę po tej niewielkiej wyspie niczym Robinson, mijam wapienne skały wyrzeźbione przez wiatr i wodę miliony lat temu. Ale nie jestem tu sam. Dostrzegam stado kudłatych owiec, które wypasane są tu sezonowo i skubią nadmorską roślinność. Po godzinie wracam do zacisznej zatoki Rašip Veli, gdzie kołysze się na falach nasz biały kuter. Odpływamy na kolejną wyspę.
Wyspa 10 mieszkańców
Dopływam do największej wyspy archipelagu. Kornat ma 25 km długości i 2,5 km szerokości i na tle małych wysepek jawi się jako morski gigant. W osadzie Vrulje wybudowano raptem 50 domów rozrzuconych wokół zatoczki, z czego przez cały rok mieszka nie więcej niż 10 osób. Idę w głąb wyspy, mijając niewielkie gaje oliwne. Wcześniej, kiedy płynęliśmy między wyspami, moją uwagę zwróciły nagie stoki poprzecinane charakterystycznymi, długimi kamiennymi murami. Po co je wznoszono? Wytłumaczył mi to jeden z mieszkańców.
Otóż każde z tych kamiennych poletek ma właściciela z dziada pradziada, w zasadzie cała ziemia – a raczej to kamienne pustkowie parku narodowego – znajduje się w rękach osób prywatnych. Wielu właścicieli grodziło więc swój teren, wyznaczając kamiennym murkiem granice pastwisk i gajów oliwnych. Równie ważne było też odsłonięcie gleby i uprzątnięcie warstwy kamieni, żeby drzewa i trawa mogły swobodnie rosnąć. Łączna długość wszystkich murków na wyspach Kornati wynosi ponad 300 km. Za czasów antycznych, kiedy Rzymianie budowali tu swoje wille i porty, klimat był tutaj znacznie łagodniejszy, rosły dęby ostrolistne, uprawiano winorośl. Dziś wapienne zbocza wypala latem słońce, a zimą chłoszcze wiatr bura wiejący od lądu.
Ślady przeszłości widoczne gołym okiem
Odpływam z osady Vrulje. Kuter sunie po Adriatyku wzdłuż wyspy Kornat. Na skalistym wzniesieniu dostrzegam ruiny twierdzy. Kapitan przybija do brzegu zatoki Tarac i już po chwili wspinam się kamienistym zboczem na szczyt. Docieram do ruin twierdzy zwanej wieżą Tureta, która powstała w VI w. Jej mury prawdopodobnie służyły w późniejszych wiekach za klasztor, spichlerz i punkt obserwacyjny.
Schodzę do małego kościoła u podnóża twierdzy. Ascetyczny budynek, którego jedna ze ścian ocalała z czasów Bizancjum, to kaplica Gospe od Tarca – Królowej Morza. Służyła niegdyś modlącym się pasterzom oraz żeglarzom, którzy w jej murach szukali schronienia, oczekując na pomyślne wiatry. W pobliżu budowli znajduję małe źródełko, wokół którego powstała niewielka oaza pośród tego kamiennego pustkowia. Dawniej źródło służyło rolnikom i marynarzom do uzupełniania zapasów wody pitnej, bez konieczności schodzenia na niebezpieczny ląd.
Odpoczywam przy nim chwilę, podobnie jak Chorwat, z którym rozmawiam. – Przypłyń tu w pierwszą niedzielę lipca na święto pól i morza. Tu przy kościele Gospe od Tarca znów wróci życie. Wtedy do zatoki wpływają dziesiątki jachtów, jest uroczyście, radośnie, kolorowo, śpiewane są pieśni przez męskie chóry. Miejsce ożywa jak za dawnych lat – podpowiada. Mam więc kolejny powód, żeby tu wrócić.
Rzut na Žut
Płyniemy Kanałem Žutskim, mijając wyspę Žut – największą niezamieszkaną na stałe wyspę Chorwacji, choć myślę, że to tylko kwestia czasu. Moda na wakacje w miejscach odludnych i tutaj dotarła. W zacisznych zatokach odwiedzanych niegdyś tylko przez żeglarzy powstały domki letniskowe. Wystarczy ustalić termin z ich właścicielami, zapłacić, wynająć łódź, wcześniej zrobić zapasy jedzenia i już można się cieszyć urlopem w naturze. Prąd do domków dostarczają panele słoneczne, wodę pitną i do mycia trzeba racjonować i oszczędzać. Co w zamian? Nie ma tłumów znanych z popularnych plaż Chorwacji – to po pierwsze. A po drugie, wokół wyspy Žut nie brakuje ciekawych miejsc do nurkowania i snorklowania. Do tego uprawia się na niej drzewa oliwne, rosną też figowce.
W marinie zwanej ACI, do której przybiliśmy, natrafiłem na mały stragan z oliwą wytwarzaną z tutejszych upraw, która uchodzi za najlepszą w Chorwacji. Kupuję więc jedną butelkę. Na statku rozlewamy oliwę na małe talerzyki, posypujemy solą morską z nieodległych salin na wyspie Pag i razem z kapitanem maczamy ją w białym pieczywie, które kupiłem rano w porcie przed wypłynięciem. – Ovo je kruh, a ovo je ulje – czyli: „to jest chleb, a to oliwa” – mówi Dragomir z namaszczeniem i nie wiem, czy żartuje, czy tak na serio wczuwa się w rolę, jakby celebrował najlepszy posiłek w życiu. A przecież jemy prostą przekąskę tutejszych żeglarzy i pasterzy. Smakuje jednak jak najbardziej wykwintne danie.

W mieście szkutników
Pod wieczór przybijamy do miasta Murter. Idę do Betiny – małego miasteczka słynącego niegdyś z budowy statków i łodzi rybackich. Nocleg znalazłem w kamiennych zabudowaniach starego miasta. Betina zachwyca swoją dawną architekturą, wąskimi uliczkami i małym portem. Następnego dnia spaceruję nabrzeżem i przyglądam się łodziom żaglowym powstałym przed laty w tutejszych szkutniach.
Do najsłynniejszej należy ta zwana tu Gajeta – symbol tych okolic i duma mieszkańców archipelagu. O jej historii dowiaduję się w miejskim muzeum szkutnictwa. Staję przy 8-metrowym kadłubie łodzi wykonanej z drewna i podziwiam, z jaką dbałością została odrestaurowana. Gajeta o zwiewnej i nieco frywolnej nazwie Cicibela powstała w 1931 r. Kiedyś służyła nie tylko do połowu ryb na wodach otaczających Murter, ale także do transportu bydła, owiec i towarów. Tradycje szkutnicze przetrwały wśród mieszkańców Betiny i kilka niewielkich zakładów nadal buduje takie łodzie.
Odchodzę od portu i zagłębiam się w uliczki starego miasta. Na jednym ze skwerków mijam starszych panów grających w bule, którzy przekrzykują się i przekomarzają głośno o ostatni rzut. Jesienią, kiedy turystów jest znacznie mniej, wraca tu normalne wyspiarskie życie. Z mojego pokoju w starej kamieniczce mam dostęp do tarasu powstałego na szczycie niewielkiej wieży, z której wypatruję przepływających statków. Kiedyś przydomowe wieże obserwacyjne pozwalały dojrzeć zbliżających się piratów, ale dziś służą jako miejsce do relaksu i podziwiania panoramy na niewielkie wysepki: Tegina oraz mały i wielki Vinik, rozrzucone jak perły na morzu. To niezwykle relaksująca chwila.