Libia zachwyca przyrodą i ujmuje gościnnością. To nieodkryta perła Orientu
Ogromne zjawiskowe wydmy, słone jeziora, które unoszą cię na powierzchni, wspaniałe formacje skalne. Libia to perła wciąż czekająca na odkrycie.

Spis treści:
Wrzucone na Facebooka zdjęcie pokazujące, jak leżąc na wodzie, czytam książkę, robi furorę. – To Morze Martwe? – ktoś dopytuje. – Gdzie tam, jezioro Gaberoun, w Libii, na środku Sahary – wyjaśniam. Tutaj też są mocno zasolone jeziora pozwalające na samoistne utrzymanie się na powierzchni. Mało tego, w stosunku do swojego słynnego konkurenta libijskie jeziora w okolicach miasta Ubari są dużo ładniejsze i praktycznie bez ludzi. Wciśnięte między żółte, a o zachodzie słońca pomarańczowe wydmy zaskakują barwą wody: granatową, błękitną albo turkusową, zależnie od pory dnia. Niestety, z ponad 40 jezior już tylko w kilku jest woda. Reszta powysychała.
Żyjący w tym regionie Tuaregowie na określenie piaszczystych gór mają dziesiątki nazw. Te z ostrym niczym nóż grzbietem to sif, a to, co nazywamy morzem wydm, to idehan. Tak wielkich diun jak te tutaj nigdy wcześniej nie widziałam. Mam zaufanie do naszych kierowców, jednak kiedy maksymalnie rozpędzeni podjeżdżamy pod szczyt, za którym nie wiadomo, co jest, odruchowo zamykam oczy.
Na szczęście „synowie pustyni” doskonale znają teren – poza sporadycznym zakopywaniem się w sypkim piachu i przegrzewaniem się chłodnic nic złego się nie dzieje. O spalaniu paliwa nikt w tym kraju nie myśli – Libia to w kategorii: „wydobycie ropy naftowej”, prawdziwy potentat. Nic dziwnego, że litr paliwa kosztuje tutaj równowartość 15 groszy, co oznacza, że za 8 zł mamy pełny bak (53 litry). Dużo droższa jest woda – za równowartość 1 jej litra można kupić 6 litrów paliwa!
Kraina diun
Efektem wojny domowej, której apogeum było zabicie w 2011 r. rządzącego krajem przez 42 lata pułkownika Muammara Kaddafiego, był m.in. upadek turystyki. Przybysze z zagranicy bali się tu przyjeżdżać, było wiele obostrzeń. Ostatnio to się trochę zmienia, ale obcokrajowcy nadal wzbudzają tu sensację, a jednocześnie wybuchy szczerej radości. Co chwila słyszymy pełne sympatii: salam alejkum („pokój z tobą”) albo merhaba („cześć”, „dzień dobry”). Niewiele już jest krajów, które turystę witają z takim entuzjazmem. I to od razu wprowadza nas w dobry nastrój. Nie przeszkadza nam nawet kiepska libijska infrastruktura. Odbudowa hoteli czy choćby kempingów trochę czasu zapewne zajmie.
Zresztą nie ma problemu – rozstawiane ad hoc obozy i tak są najlepsze. Cały sprzęt biwakowy mamy ze sobą na samochodach, podobnie jak drewno na ognisko, bo nie zawsze można liczyć na chrust, a jakoś trzeba gotować. Bywają też miejsca, takie jak Wadi Meggedet, gdzie będąc pod wrażeniem otaczającego mnie krajobrazu odpuszczam sobie namiot, wynoszę materac na najwyższą wydmę i zasypiam pod niebem z tysiącami gwiazd. Noc jest zimna (na pustyni duże różnice temperatur to norma), ale co tam, nagrodą jest zjawiskowy wschód słońca podziwiany wprost ze śpiwora.

Niedługo później, już po śniadaniu, wraz z grupą wyruszam na kilka godzin w rozciągający się na olbrzymiej przestrzeni las kamiennych iglic wysokich na 20 m i przybierających najprzeróżniejsze kształty. Uruchamiamy wyobraźnię – w jednym miejscu widzimy zaklętego w kamień wielkiego smoka, w innym basztę zamieszkaną przez tajemnicze dżiny. Dobrze, że przezornie wbiliśmy w telefony GPS-ową pozycję naszego obozu, bo łatwo zabłądzić, a zapytać o drogę nie ma kogo.
Cóż, łatwiej tu o spotkanie z pustynnym lisem niż z innym człowiekiem. Skorpiony też oczywiście są, chociaż zimową porą, nie lubiąc zimna, na ogół hibernują. – Tylko niektóre z nich stanowią śmiertelne zagrożenie – mówi przewodnik. – Najgorsze są te małe. Jest tu jeden taki, co jak użądli, to ma się kwadrans na podanie surowicy albo nie żyjesz – tłumaczy. A jak z wężami? – Też się zdarzają, choć same z siebie nie atakują. Na marginesie – wąż przechodzący przez drogę to w tuareskiej tradycji zwiastun szczęścia.
U Tuaregów
Najlepszy czas na opowieści jest zwykle wieczorem, kiedy siedzimy przy ognisku, podgryzamy przypominający podpłomyki, świeżo wypieczony beduiński chleb i popijamy podawaną w małych szklaneczkach tradycyjną herbatę. W rzeczywistości to importowana z Chin „grin szaj”, ale wyróżnia ją sposób parzenia, z odpowiednim nalewaniem z imbryków – tak by wytworzyć odpowiednią piankę.
Nasi tuarescy opiekunowie przyznają, że coraz mniej spośród ich grona wiedzie tradycyjny pustynny żywot, choć karawany jeszcze sporadycznie się w Libii zdarzają. Większość z nich przenosi się do miast, do łatwiejszego, cywilizowanego życia. A zamiast hodować wielbłądy coraz częściej stają za konsolami maszyn wydobywających ropę. Jednak kiedy czas im pozwala, wracają na pustynię i z dumą wiążą sobie na głowie tradycyjny turban, czyli tagelmust.
Co ciekawe, u Tuaregów (którzy nie są Arabami) jedynie mężczyźni zasłaniają swoje głowy, a często też twarze. Ich kobiety tego nie robią, same też wybierają sobie mężów i podejmują kluczowe dla rodziny decyzje. Zupełnie inaczej jest u Arabów, którzy w Libii stanowią 86% społeczeństwa. Obecne władze (w kraju są teraz dwa rządy, jeden ma siedzibę w Trypolisie, drugi w Bengazi) ograniczają kobietom wiele praw. Libijki znów mają nakaz powrotu do tradycyjnych strojów i zasłaniania włosów hidżabem. Niewykluczone, że wprowadzony zostanie też zakaz samodzielnych podróży kobiet. Pojawił się nawet pomysł utworzenia pilnującej moralności policji.
Perła pustyni
W ramach podróży po Saharze odwiedzamy znajdujące się wzdłuż granicy z Algierią góry, czyli Acacus. Nie przekraczają 1500 m, ale wysokość nie jest tu istotna. Natura stworzyła w tej okolicy niezwykłe naturalne łuki, z których jeden uwieczniono na banknocie o nominale 50 dinarów. Są też miejsca, gdzie można zobaczyć wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO malowidła naskalne – najstarsze z nich mają 12 tys. lat. Najbardziej podoba mi się prehistoryczny słonik wyglądający niczym postać z kreskówki Disneya, a także scenka z żyrafami – świadectwo, że tu, gdzie teraz jest pustynia, dawno temu była obfitująca w wiele gatunków zwierząt i roślin zielona sawanna.
Odwiedzamy też położone u stóp gór miasteczko Ghat. Zaczynamy od kawy. Kultura picia czarnego naparu to akurat pozytywna pozostałość po czasach kolonialnych (Libia była włoską kolonią w latach 1912–1947, a niepodległość ogłosiła w 1951 r.). Dobrą espresso, latte czy cappuccino można w Libii dostać za równowartość 2,5 zł praktycznie wszędzie.
Z podkręconą energią idziemy oglądać miejscową medynę, czyli lokalną starówkę. Spacer po zupełnie pustych uliczkach skłania do rozmyślań, jak to miejsce wyglądało w czasach, gdy Ghat był popularnym punktem postojowym na szlaku karawan.

Prawdziwą stolicą karawanowego handlu był jednak Ghadamis, miasto, do którego z Ghat jest w linii prostej raptem 570 km, ale ze względu na pola naftowe (teren wymagający specjalnych zezwoleń) nasza trasa wydłuża się do 1430 km. Po drodze zahaczamy o Germę z ruinami starożytnej Garamy, stolicy świetnie zorganizowanego ludu Garamantów (wspominał o nich w zapiskach z V w. p.n.e. słynny Herodot), i dziwnymi piramidami, które stanowiły grobowce ich notabli. A gdy wreszcie, po trzech dniach jazdy, docieramy do Ghadamis, szybko zdajemy sobie sprawę, dlaczego tutejsza medyna określana jest Perłą Pustyni i stanowi kolejne libijskie miejsce wpisane na listę UNESCO.
Labirynt wąskich uliczek, w których kilka razy się gubimy, dawniej stanowił teren, w którym spotkać można było przeważnie mężczyzn. Dla kobiet zarezerwowane były... dachy. W specjalny sposób połączone ze sobą pozwalały na szybkie przedostawanie się do domów koleżanek czy kuzynek. Na dachach organizowano kobiece bazarki, no a dzięki temu, że były to też dobre punkty obserwacyjne, to kobiety pierwsze wiedziały, kiedy do miasta zbliża się jakaś karawana.
Czym handlowano? Kupcy przybywający z północy przywozili ceramikę, szklaną biżuterię, papier (potrzebowano go do spisywania tekstów religijnych), podczas gdy ci z południa – m.in. kość słoniową, złoto, strusie pióra, a także niewolników. Ale to dawne czasy. Ja w Ghadamis kupuję pyszne daktyle i oliwki. Lokalne! A to ważne! W związku z niewystarczającą produkcją krajową w libijskich sklepach dominują towary z Tunezji, Egiptu czy Turcji.
Antyczne korzenie
Na zakończenie naszej libijskiej przygody lecimy do położonej na wybrzeżu Morza Śródziemnego stolicy – Trypolisu. Jej nazwa oznacza tętniące życiem już 2,7 tys. lat temu Trzy Miasta (w starogreckim „Treis Póleis”). Tu, gdzie teraz jest Trypolis, była Oea, nieco na zachód znajduje się Sabratha, a z kolei na wschód – Leptis Magna.
O ich dawnej świetności świadczą ruiny – w obecnym Trypolisie szczątkowe, ale w pozostałych dwóch miastach naprawdę imponujące. Historia tych miejsc sięga czasów fenickich (VII w. p.n.e.). Potem byli tu Grecy, jednak większość antycznych budowli, jakie się tu zachowały, to czasy rzymskie (I–V w.). Największe wrażenie robią świetnie zachowane teatry z turkusowym morzem w tle. Dzięki świetnie opowiadającym miejscowym przewodnikom przenosimy się w wyobraźni w czasy sprzed prawie 2 tys. lat – poznajemy tajniki handlu, spotkań na agorze, odwiedzamy antyczne łaźnie, a nawet świetnie zorganizowane… toalety.
Warto wiedzieć, że Leptis Magna to miejsce, z którego pochodził rzymski cesarz Septymiusz Sewer (ur. w 145 r., zm. 211). Z kolei Sabratha przeszła do historii dzięki procesowi popularnego w II w. filozofa Apulejusza. Miał pecha – po tym jak poślubił dużo starszą od siebie bogatą wdowę, rodzina kobiety zarzuciła mu, że posiadł ją przy wykorzystaniu... magicznych mocy. Sprawa toczyła się przez 10 lat, aż w końcu, po mowie obronnej trwającej ponoć 4 dni (!), mężczyznę uniewinniono.
Oczywiście współczesny Trypolis też wart jest uwagi. Z liczącej 7,3 mln populacji kraju w stolicy mieszka ok. 1,3 mln ludzi. Główny plac, dawniej zwany Włoskim, potem zaś Zielonym (za czasów Kaddafiego zielona była też flaga Libii, a filozofię polityczną wodza określała opublikowana w 1975 r. „Zielona książka”), to obecnie plac Męczenników. A więc tych wszystkich, którzy stracili życie, walcząc z reżimem Kaddafiego.

To tutaj schodzą się główne ulice miasta, tu też znajduje się Assai Al-Hamra, czyli Czerwona Twierdza, dobry punkt widokowy na okolicę (z jednego z balkonów lubił przemawiać Mussolini). Kontrastująca z nowoczesnym bulwarem dzielnica to z kolei urokliwa starówka – tworzą ją uliczki z kolorowo pomalowanymi kamienicami, galerie, sklepiki, fotogeniczne podwórka. Choć są tu też i bardzo wiekowe obiekty, jak np. wybudowany w 165 r. Łuk Marka Aureliusza.
Wyjeżdżam z Libii z niedosytem. Wiem już, że to niezwykle ciekawy kraj, ale ze względu na olbrzymie terytorium (5,6 razy większe od Polski) za jednym razem zwiedzić się go nie da. Równocześnie to kraj naprawdę fantastycznych, gościnnych ludzi. I choćby dlatego trzeba będzie tu wrócić.
Libia – informacje praktyczne
Dojazd
- Z Warszawy do Trypolisu dolecimy za 2,3 tys. zł liniami Turkish Airlines (z przesiadką w Stambule). W wyszukiwarkę należy wpisać nie Trypolis, ale Mitiga (MJI), bo tak nazywa się stołeczna dzielnica, w której znajduje się lotnisko.
- Można też polecieć do Tunezji, np. lotem czarterowym na Dżerbę, skąd do granicy z Libią jest 2,5 godz. jazdy samochodem.
Wiza i waluta
- Wiza dla obywateli Polski jest konieczna. Mając zaproszenie, można ją otrzymać w Ambasadzie Libii w Warszawie, jej koszt to 260 zł.
- Dinar libijski; 1,47 LYD = 1 PLN.
Transport
- Miasta na wybrzeżu są dobrze skomunikowane ze sobą – kursują tam tanie autobusy i mikrobusy. Gorzej jest z transportem w rejonach saharyjskich, gdzie działają zbiorowe taksówki, ale jeżdżą rzadko. Na długich dystansach lepiej korzystać z samolotów – bilet na trwający prawie 1,5 godz. lot między Ubari i Trypolisem to koszt ok. 560 zł.
- Przy eksplorowaniu Sahary niezbędne jest auto z napędem na 4 koła. I to najlepiej nie jedno – może pomóc, gdy się zakopiemy w piachu.
Organizacja wyjazdu
Dużym problemem w samodzielnym podróżowaniu cudzoziemców po Libii są niejasne przepisy. Musimy liczyć się z częstymi kontrolami dokumentów. Przez to wyjazd poza Trypolis czasem jest wręcz niemożliwy. Najlepiej zdać się na miejscowe biura turystyczne organizujące zwiedzanie w obstawie występujących po cywilnemu ludzi z odpowiednich służb.
Źródło: archiwum NG

