Geografia samotności. Wędrówka przez opuszczoną prowincję Japonii
Japonia jawi się nam jako kraj postępu i zaawansowanych technologii. Ale prowincja pustoszeje. Wiejskie drogi są puste, sklepy zamknięte, domy porastają chwastami. Oto niezwykły reportaż Paula Salopka z japońskiej wsi, gdzie cisza jest głośniejsza niż zgiełk miasta.

Spis treści:
- Niezwykły projekt japońskiego fotografa
- Japońskie pustkowie
- Dlaczego japońska prowincja się wyludnia?
- Młode miasto – opustoszała prowincja
- W poszukiwaniu bazy noclegowej
- Wędrówka przez Japonię niczym przez pustynię
- Ostatni Mohikanie japońskiej prowincji
W pobliżu Yuyashinbetosuumyo, Japonia – 34° 22' 32" N, 131° 04' 17" E
– Co fotografujesz, Soichi?
– Ludzi.
– Przypadkowych ludzi?
– Tak, każdego, kogo spotkam. Gdy tylko widzę człowieka, muszę zrobić zdjęcie.
Niezwykły projekt japońskiego fotografa
Soichiro „Soichi” Koriyama jest moim towarzyszem pieszej wędrówki przez Japonię. To doświadczony fotograf dokumentalny, człowiek światowy, w pełni sił, pełen energii. Jest autorem opowieści o donośnym śmiechu i szybkim, zdecydowanym kroku.
Realizuje niecodzienny projekt: postanowił sfotografować każdą osobę, którą napotkamy na naszej liczącej 1400 kilometrów trasie przez japońską wieś. Za każdym razem, gdy Koriyama dostrzeże człowieka – czy to starszego rolnika pochylonego nad grządką cebuli, parę spacerującą z psem, czy kobietę rozwieszającą pościel – unosi aparat, naciska migawkę i natychmiast rusza dalej, z determinacją przypominającą marsz żołnierza, którym niegdyś był.
Cel Koriyamy początkowo budzi moje zdziwienie. Wydaje się arbitralny, pozbawiony konkretnej logiki. Co skłania człowieka do kolekcjonowania portretów przypadkowo napotkanych osób? Wydaje się to zadaniem niewykonalnym, zbyt ogromnym w skali. Jednak jak się okazuje, trudność tego przedsięwzięcia leży zupełnie gdzie indziej. Nie polega na nadmiarze ludzi do sfotografowania, lecz na ich braku.
Japońskie pustkowie
Przemierzamy główną wyspę Japonii – Honsiu – godzinami, nie spotykając ani jednej osoby. Mijamy pola ryżowe przypominające duchy dawnego życia, wioski z domami pokrytymi dachówką, milczące jak ekspozycje w muzeum. Idziemy środkiem wiejskich dróg, na których nie pojawia się żaden samochód. Sklepy są zamknięte, ich szyby ciemne i zakurzone. Od czasu do czasu trafiamy na opuszczony dom z uchylonymi drzwiami. Wewnątrz, w półmroku, dostrzegamy chwasty porastające stoły i telewizory.
W takich chwilach misja Koriyamy zaczyna mieć głęboki sens: rejestruje on ostatnie przejawy życia na wsi, która powoli, lecz nieuchronnie zanika. Jest łowcą dowodów istnienia, świadkiem przemijania, który próbuje upamiętnić ostatnich mieszkańców opuszczonego krajobrazu.

Krajobrazu, który wygląda, jakby został nagle opuszczony wskutek jakiejś ogromnej katastrofy – wojny, epidemii, może nawet biblijnego uniesienia. Pewnego dnia przemierzamy 43 kilometry w ciągu 12 godzin, bez większych przerw, przez dziesiątki wiosek. Spotykamy troje ludzi.
Dlaczego japońska prowincja się wyludnia?
Proces wyludniania japońskiej prowincji trwa od dawna. Od lat 50. XX wieku wiejskie rodziny zaczęły wysyłać swoje dzieci do miast, by tam pracowały lub studiowały. Życie na roli było trudne, zwłaszcza przed pełną mechanizacją rolnictwa. Japonia przeżywała wówczas tzw. cud gospodarczy – w latach 60. i 80. produkt krajowy brutto wzrósł dziesięciokrotnie – napędzany właśnie migracją ze wsi do miast.
Wówczas całe społeczności gromadziły się na peronach, by pożegnać młodych wyjeżdżających do Tokio lub Osaki. – Cieszyliśmy się, że nasze dzieci idą na studia – mówi 83-letnia Keiko, piekarka z niemal opuszczonej wioski Marue niedaleko Kioto, która nadal codziennie o świcie gotuje ciastka ryżowe. – Ale to była pułapka. Nigdy nie wrócili.

Podobnych historii jak Marue są setki, a może tysiące. W ciągu ostatnich sześciu dekad udział ludności wiejskiej w populacji Japonii spadł z 62% do zaledwie 8%. Dla porównania: w Stanach Zjednoczonych ten odsetek wynosi 17%, a w rolniczej Papui-Nowej Gwinei – 86%. Problem pogłębia fakt, że Japonia jest obecnie najstarszym społeczeństwem świata.
Młode miasto – opustoszała prowincja
Jedna trzecia obywateli ma ponad 65 lat, co wynika z niskiego przyrostu naturalnego i rosnącej długości życia – zjawiska charakterystycznego dla wielu zamożnych krajów. Jednak w Japonii temu starzeniu się społeczeństwa towarzyszy szczególna reorganizacja demograficzna: młodzi ludzie w przytłaczającej większości koncentrują się w wielkich miastach.
Metropolia tokijska liczy obecnie niemal 38 milionów mieszkańców i nadal się rozrasta. Tymczasem na prowincji – w przestrzeniach odzyskiwanych przez naturę – niemal każda napotkana przez nas osoba jest w podeszłym wieku. Udało nam się porozmawiać z kilkoma rolnikami. Najmłodszy z nich miał 76 lat.

Zrozumienie skali tego zjawiska poprzez statystyki czy spojrzenie przez okno pociągu dużych prędkości to jedno. Ale doświadczyć tego na własne oczy, tydzień po tygodniu, pieszo – to zupełnie inna perspektywa.
W poszukiwaniu bazy noclegowej
Z dala od świątyń, galerii handlowych, parków narodowych, popularnych szlaków pielgrzymkowych i innych atrakcji przyciągających miliony turystów, Koriyama i ja przesuwamy się powoli przez zapomniane regiony Japonii. Krajobrazy te są zarazem niepokojące i piękne, melancholijne i poruszające. – Przed nami nie ma żadnego pensjonatu – mówi Koriyama z westchnieniem, wpatrując się w telefon. Taka sytuacja powtarza się niemal codziennie w prefekturze Yamaguchi.
Nasze cyfrowe mapy pokazują gęsto zaludniony świat – sieć wiosek i miasteczek. Z bliska ten świat okazuje się być jedynie martwą mapą ciszy. Mijamy setki zaniedbanych ogródków. Na nabrzeżach portów gniją rybackie sieci. Przystanki autobusowe są porośnięte winoroślą. Szkolne boiska wypełnia echo nieobecności.
Wędrówka przez Japonię niczym przez pustynię
Ze względu na brak sklepów z żywnością musimy nosić prowiant w plecakach. Noclegi są rzadkie. Zaczynamy rozważać nocowanie w krzakach przydrożnych żywopłotów. Prowincjonalna Japonia zaczyna przypominać moje wcześniejsze wędrówki przez odludne tereny, jak pustynie Arabii Saudyjskiej. Z tą różnicą, że tutaj krajobraz jest w pełni zabudowany, choć opustoszały. Nasze „studnie” to automaty z napojami, które za 130 jenów oferują butelki wody i napojów gazowanych. – 7-Eleven! – krzyczy Koriyama z radością, widząc sklep w zasięgu pieszej wędrówki.
Jeszcze bardziej surrealistyczne niż ogólne opuszczenie są te miejscowości, które – dzięki miliardom jenów z państwowych programów rewitalizacji – próbują zachować pozory normalności. Idziemy samotnie po idealnie utrzymanych, czystych wiejskich uliczkach. W niewielkich, nowo urządzonych parkach znajdują się ławki i miejsca do odpoczynku. Ale nie słychać tam nawet szczekania psa. Te niemal bezludne wioski – z populacją liczącą od dwóch do kilkunastu osób – wyglądają, jakby były zamrożone w czasie, zakonserwowane niczym pod szklanym kloszem.
– Nikt już nie chce wykonywać takiej pracy – mówi Kunihiro Nishida, 48-letni robotnik drogowy, który usuwa osuwisko skalne w prefekturze Tottori. Droga przybrzeżna, zasypana granitowym rumoszem, powoli wraca do natury. – Młodym łatwiej jest pracować w biurze w Kioto.
jest uprzejmy i otwarty, jak większość ludzi, których spotykamy w wymierającej prowincjonalnej Japonii. To ludzie twardzi, pogodni.
Ostatni Mohikanie japońskiej prowincji
Ci nieliczni, których napotykamy, mówią o pustych polach i opustoszałych wsiach z godnością i spokojem, jakby ich samotność była zjawiskiem naturalnym – nieuniknionym jak zmiana klimatu.

Babcia uśmiecha się i macha do nas z oddali. Dziadek z podkaszarką krzyczy radosne „Ohayō!” (dzień dobry). Pewien starszy rolnik właśnie sprząta grób przodków, gdy się do niego zbliżamy – pierwsza osoba, którą widzimy od pół dnia. Jest tak nieśmiały, tak odwykły od towarzystwa, że stopniowo usuwa się z naszego pola widzenia, chowając się za kamiennym nagrobkiem, jednocześnie uprzejmie odpowiadając na nasze pytania.
W dniu, w którym przemierzamy samotne 43 kilometry przez prefekturę Yamaguchi, dostaję wiadomość o śmierci dawnego przyjaciela – artysty, lepszego człowieka ode mnie. Tego wieczoru, w jedynym dostępnym schronieniu – ciasnej kabinie wielkości dwóch mat do jogi, wynajmowanej sezonowym robotnikom – pozwalam sobie na łzy.
Następnego ranka kierownik tego prowizorycznego zajazdu puka do moich drzwi. Z wielką kulturą i taktem przekazuje kondolencje, informując mnie łagodnie, że pokój został zarezerwowany i muszę go opuścić. Z życzliwością i szacunkiem zachęca nas, byśmy się nie poddawali. Byśmy szli dalej.
Koriyama naciska spust migawki.
Towarzystwo National Geographic, zaangażowane w popularyzację i ochronę cudów naszego świata, od 2013 r. finansuje podróżnika Paula Salopka i jego projekt Out of Eden. Szczegółowe informacje o tym przedsięwzięciu znajdziesz tutaj. Możesz też śledzić Paula na platformie X (dawniej Twitter): @outofedenwalk.

