Dworzec autobusowy w Huelvie. Szary, wybetonowany, może tylko pomarańczowe drzewka na środku przypominają, że jesteśmy w Andaluzji. No i pasażerowie!

Reklama

Prawie wszystkie kobiety noszą barwne suknie w grochy, obcisłe na biodrach, z wielkimi falbanami na dole. Każda na czubku głowy ma przypiętą sztuczną różę. Do tego silny makijaż, niezależnie, czy dama liczy 6 czy 60 lat. Mężczyźni mają kapelusze z rondem lub kaszkiety i bryczesy. Wszyscy, także panie, chodzą w butach do jazdy konnej – wysokich, ciężkich, często zniszczonych. Co to za przebieranki, dlaczego wszyscy tu wyglądają, jakby uciekli z jakiegoś kostiumowego filmu? – Spójrz, dokąd jedziemy! – mówi z dumą jeden z nich. I wskazuje na napis „El Rocio” na autobusowym wyświetlaczu. – Przyjedź tam sama. Odpust w El Rocio to esencja Andaluzji!

WINNI PIELGRZYMI

Brzmi intrygująco. Na razie wracam jednak do mojego hotelu w sennej miejscowości Punta Umbria, kilkanaście kilometrów od Huelvy. Marzyłam o świętym spokoju, no i go mam. Aż nadto! Ocean Atlantycki (a dokładnie Zatoka Kadyksu) na wyciągnięcie ręki. Wystarczy przejść przez jedną z drewnianych kładek przecinającą pas chronionej zieleni, a już jest się na plaży. Czystej, piaszczystej i pustej. Słońce świeci, wiatr od morza delikatnie chłodzi. Jedynymi atrakcjami są wyrzucane przez morze meduzy wielkości piłek do koszykówki. Idealne miejsce na wyciszenie. Mnie jednak trochę nosi. W końcu jestem w ponoć najbardziej energetycznym regionie Hiszpanii. Do wizyty w El Rocio szybko namawiam znajomych. Wynajmujemy samochód i następnego dnia ruszamy w drogę. Już wiem (z internetu i od obsługi hotelowej), że Romeria del Rocio to słynny na cały kraj odpust odbywający się raz do roku w Zielone Świątki. Do niewielkiej, liczącej zaledwie 800 mieszkańców miejscowości na obrzeżach Parku Narodowego Donana przyjeżdża wtedy blisko milion pielgrzymów.

W końcu udaje nam się porzucić samochód. Przedzieramy się przez wystrojony tłum. I co chwilę czmychamy przed wozami czy końskimi kopytami. Chyba nigdy nie widziałam tylu koni w jednym miejscu. Na szczęście są spokojne i przyzwyczajone do takich zgromadzeń. Większość jeźdźców podjeżdża pod sam kościół, gdzie znajduje się figurka Matki Boskiej, i zamaszyście robi znak krzyża. Ci, którzy są pieszo, wchodzą do środka. W świątyni rozmodlony tłum, trudno się dobić do cudownej figurki. Ale na zewnątrz brak już religijnego skupienia. Wręcz odwrotnie, widać wyraźne rozluźnienie. Piwo i wino leją się strumieniami. Sklepiki sprzedają kalmary w panierce i churros – ociekające tłuszczem słodkie paluszki z ciasta. Ludzie tańczą flamenco. Spontanicznie, do rytmu wyklaskiwanego przez przyjaciół i nieznajomych. Gdy zaczepiamy jakąś kobietę i łamanym hiszpańskim próbujemy dowiedzieć się czegoś więcej na temat święta, pokazuje nam potężny, zawieszony na grubym sznurku medalik z wizerunkiem Dziewicy z El Rocio. I zaczyna śpiewać nieco chrapliwym, zawodzącym, tęsknym głosem. Pieśń jest krótka. Słów nie rozumiem, ale reszta słuchaczy nie kryje łez wzruszenia. Efekty kolejnych naszych zaczepek są równie zaskakujące – zostajemy obdarowani puszkami piwa, a starsze panie odpowiadają pytaniem na pytanie („a wy skąd jesteście?”) i wykonują spektakularne flamenco „para Polonia!” (dla Polski). Wreszcie i my zostajemy zaczepieni. Przez lokalną telewizję z Huelvy, która w powodzi falban, grochów i róż wypatrzyła nasze dżinsy i tiszerty. Uznali – całkiem słusznie – że jesteśmy jedynymi tu turystami.

JAK SMAKUJE ANDALUZJA

Było sielsko i wiejsko. Będzie miejsko. Co nie oznacza, że sztywno i snobistycznie. Nie w Sewilli, stolicy i największym mieście Andaluzji. Tu nikt się nie napina i nikt się nie spieszy, nawet kelnerzy. Z uśmiechem przyjmują zamówienie od jednego klienta, sąsiadowi mówią „zaraz wracam” i znikają na pół godziny. Na szczęście to, co w końcu przynoszą, jest po prostu boskie. Na naszym stole ląduje paella, czyli ryż z owocami morza i wszystkim, co do patelni wpadnie. Oraz gazpacho, pomidorowo-paprykowy chłodnik, który ma tu kilka wersji. I rozpływające się w ustach kalmary w warzywnym sosie. I krewetki z grilla. Do tego wino. Dużo wina. Andaluzja słynie z sherry, zwłaszcza ze szczepu pedro ximenez, które podaje się albo przed, albo po posiłku. My – barbarzyńcy – pijemy je też w trakcie, tak nam smakuje. Wieczorem robimy sobie jeszcze rundkę po barach tapas, gdzie chcemy spróbować słynnych hiszpańskich przekąsek. Palcem pokazujemy na talerzyki z wyłożonym jedzeniem. I domawiamy wino. Sewilskie tapas to głównie wędliny (plastry suszonej szynki oraz kiełbaski chorizo), owoce morza oraz ziemniaki w majonezie. Te ostatnie może i mało wykwintne, ale swojskie i pyszne.

Wieczorem jest tu najprzyjemniej. Latem temperatura spada do 27–28 stopni. Ludzie włóczą się od baru do baru, od jednego ogródka kawiarnianego do drugiego. My wybieramy wąskie uliczki dawnej żydowskiej dzielnicy Santa Cruz, a potem idziemy już zupełnie bez planu. W końcu trafiamy pod drzwi jakiejś spelunki. Żadnego szyldu, tylko dobiegające z wewnątrz znajome z El Rocio dźwięki. Jeden mężczyzna gra na gitarze, drugi śpiewa. Na całe gardło, z głębi serca. Flamenco w czystej postaci, w tym przypadku w wykonaniu wschodzących gwiazd. To w takich knajpach jak ta wyrobią sobie nazwisko. Ale najlepsze dopiero przed nami. Na podwyższenie wchodzi solidnej postury kobieta i zaczyna tańczyć. Gwałtownie i czule. Jej występ trwa zaskakująco krótko, ale tym większe robi to na nas wrażenie. Zwłaszcza przytup na sam koniec.

MINARET, KTÓRY PODBIŁ ŚWIAT

Czas na zwiedzanie. Zaczynam od słynnej gotyckiej katedry. Idę do niej sama, żeby w samotności poczuć jej wielkość, historię i piękno. Brzmi patetycznie? Trudno, nie umiem znaleźć właściwszych słów. Gdy w 1401 r. architekt Alonso Martinez rysował jej plany, powiedział: „Będzie tak ogromna, że ci, co ją zobaczą ukończoną, wezmą nas za szaleńców”. Do dziś pod względem przestrzeni jest największą świątynią chrześcijańską na świecie. Najnowsze badania dowiodły, że wyprzedza nawet Bazylikę Św. Piotra w Watykanie. Choć, mówiąc szczerze, Martinez zadanie miał ułatwione. Wcześniej stał tu bowiem Wielki Meczet Almohadów. Zbudowany w 1078 r. mierzył 116 m długości i 76 szerokości. Z budowli do dzisiaj przetrwała ściana z Bramą Przebaczenia prowadzącą na równie stary dziedzi niec pełen drzewek pomarańczowych. Przechadzając się po nim, czuję się trochę jak w Damaszku czy Kairze. Tym bardziej że świetnie widać z tego miejsca dawny minaret, czyli słynną Giraldę. Wieża mierzy aż 104,5 m i wygląda, jakby była opleciona ceglanymi ażurami. Aż trudno uwierzyć, że powstała w XII w. Wewnątrz nie ma schodów, tylko pochyły chodnik, po którym muezin wjeżdżał konno na górę. Minaret najpierw zachwycił świat muzułmański (jego repliki pojawiły się m.in. w Marrakeszu i Rabacie). Potem świat zachodni (wzoro wane na nim były drapacze chmur na Madison Square Garden w Nowym Jorku czy Ferry Building w San Francisco). A następnie Związek Radziecki, którego architekci, gdzieniegdzie dodając, gdzie indziej ujmując, zaczęli tworzyć strzeliste pała ce kultury, także w państwach satelickich.

Odwiedzam jeszcze sąsiedni Reales Alcázares, pałac wybudowany przez Maurów, przypominający nieco słynną Alhambrę z pobliskiej Grenady. Piaskowe krużganki, kolorowe mozaiki, arabeski... Sztuka muzułmańska w pełnym rozkwicie. Krążę po wspaniałych królewskich ogrodach. Jeszcze spacer na plac Hiszpanii, gdzie podziwiam azulejos, czyli tradycyjne kafle, tu akurat prezentujące 48 prowincji kraju. I czas wracać do spokojnego Punta Umbria.

Nie tak od razu. Zbaczamy z drogi i odwiedzamy pueblos blancos, czyli białe miasteczka. Niby nic specjalnego w nich nie ma, żadnego ważniejszego zabytku, ale zjawiskowe położenie na urwisku i śnieżny kolor ścian domów zachwycają. Plus klimat sennej Andaluzji, która odżywa nocą.

PRZYJACIELE KOLUMBA

Pół dnia na plaży w zupełności mi wystarcza. Po południu jedziemy do dwóch miejscowości związanych z Krzysztofem Kolumbem. Pierwsza z nich to Palos de la Frontera, niewielka mieścina, skąd pochodzili bracia Martin i Vicente Pinzón, dowódcy statków „Pinta” i „Nina” towarzyszących Kolumbowi. I to stąd wyruszyli 3 sierpnia 1492 r. w podróż do Indii, które okazały się Ameryką. Na skwerku jest pomnik starszego, Martina. Długo szukam ich domu, w którym ma mieścić się muzeum. Bezskutecznie. Prawdopodobnie w przewodniku jest błąd w adresie, a ja nie mam kogo zapytać, bo trwa sjesta i na ulicy nie ma dosłownie nikogo. Na trzy spusty zamknięty jest też kościół San Jorge, w którym bracia modlili się przed wyprawą w nieznane.

Reklama

Udajemy się więc kilkanaście kilometrów dalej, do La Rábidy. Kolumb bywał tu bardzo często, głównie ze względu na przychylny mu klasztor Franciszkanów. To prawdopodobnie jeszcze mniejsza miejscowość niż Palos, za to z nie lada atrakcją, jaką jest Przystań Trzech Karawel. Zwodowane są tu naturalnej wielkości repliki statków z pierwszej wyprawy Kolumba. I choć w gablotach przy kasach jest mnóstwo informacji, choćby to, ilu było członków załogi na każdym ze statków (od 20 do 40 osób), mnie ciągnie na pokład. Chcę zobaczyć, jak naprawdę wyglądały słynne statki. Wchodzę na największą „Santa Marię”. I nie mogę uwierzyć, że to taka łupinka! Mała łódeczka w porównaniu z tym, co dzisiaj pływa po morzach. Jest tu kajuta dowódcy, spiżarnia pod pokładem, schowek na broń. Potem zwiedzam najmniejszy statek „Nina”, i nieco większy „Pinta”. To z jego bocianiego gniazda Rodrigo de Triana 12 października 1492 r. krzyknął: „Ziemia!”. Co – nie ukrywam – mam ochotę zrobić i ja.

Reklama
Reklama
Reklama