Adam Gondek, Marek Wikiera, Daniel Lewczuk pokonali już 2 pustynie: Gobi i Saharę, przed nimi kolejne 2: Atakama i Antarktyda. Każdy bieg to 250 km w trudnych warunkach. Jedni z najtwardszych biegaczy zdradzają sprawdzone sposoby na radzenie sobie z bólem, upałem, pragnieniem. Szczerze, ale zawsze z uśmiechem, opowiadają, jaka atmosfera panuje tam - na pustyni. Ze śmiałkami rozmawiały Anna Szczypczyńska i Hanna Gadomska.

NG: Najgorsze już za Wami? A może najbardziej przeraża Was któryś z przyszłych biegów? Daniel Lewczuk: Każda pustynia niesie jakieś wyzwanie. Ja bym się bardziej obawiał Atakamy ze względu na to, że starujemy z 3000 metrów. Nikt z nas nie biegał na tak dużej wysokości.
Marek Wikiera: Chyba Gobi do tej pory była najtrudniejsza, bo było strasznie "górzyście".
Andrzej Gondek: Dla mnie najtrudniejszy będzie bieg na Antarktydzie. Może nie jest ona tak pofałdowana jak Gobi, trudność polega na tym, że bieg startuje 2 tygodnie po Atakamie. Ledwo przyjedziemy, przepakujemy się i z powrotem w samolot. 30 godzin lotu. Organizm nie będzie w stanie się zregenerować. Można powiedzieć, że to będzie z dnia na dzień bieganie ultramaratonu.

NG: Czy to jest tak, że przed drugim startem, kiedy już wiedzieliście na czym to polega, baliście się bardziej niż za pierwszym razem?
A.G.:
Na początku była niewiadoma. Jak organizm zareaguje, jakie wrażenie wywrze pustynia. Na początku bez przerwy wszystko kontrolowałem: tętno, czy nie mam objawów odwodnienia. Cały czas czułem taki lęk. Teraz obawiam się dwóch rzeczy: tego, że pojawi się jakaś głupia kontuzja oraz tego, bo to jest jednak jakaś rywalizacja, że człowiek się w niej zapomni.
D.L.: Jak wybierałem się na Saharę, jechałem w ciężkiej nieświadomości tego, na co się porywam. Ale Gobi pokazała, że bez względu na wiek, na przygotowanie, czy na ambicje, jeden niewłaściwy krok i projekt może się nie udać. Każdemu.

NG: Współpracujecie ze sobą? Jaka tam - na pustyni -  panuje atmosfera?
D.L.:
Ja na przykład staram się na tym zarobić. Oferuję chusteczkę za dolara, mokrą za dolara pięćdziesiąt (śmiech).
A.G.: To jest inkubator przyjaźni. W specyficznych warunkach, gdy każdy jest zmęczony, gdy łączy nas wspólny cel, relacje postępują szybciej. Na przykład: przyjeżdża jeden zawodnik, który na lotnisku gubi cały bagaż. Nie ma sprzętu, nie ma jedzenia. Staje z tablicą „Nie mam nic” i zaraz ktoś przynosi baton, ktoś torebkę z obiadem, aż udało się skompletować cały plecak. I ten  człowiek stanął na starcie. Oczywiście jest rywalizacja, ale taka fair. Jeśli mamy rywalizować to normalnie w biegu, a nie dlatego, że komuś zabrakło dwóch batonów.

NG: Pomagacie sobie i pomagacie innym.

D.L.: Połowa z nas robi to charytatywnie. Tam są ludzie sukcesu zawodowego, którzy maja również sukcesy w życiu prywatnym i na poziomie sportowym. Mają słynny life balans. Ale oprócz tego, co osiągnęli, chcą się jeszcze dzielić z innymi. Poświęcają na przykład część urlopu, żeby zebrać środki na cele charytatywne.
A.G.: Każdy przecież dba, żeby plecak z którym biegnie był jak najlżejszy. Niektórzy odcinali paski od plecaka, żeby zyskać kilka gramów. A tu nagle u kogoś w plecaku znajduje się 5 kompletów kredek. Jeden z biegaczy przygotował te komplety, żeby przebiegając przez wioski, rozdawać je dzieciom. Nie do pomyślenia!  

NG: Jakich cech wymaga ten sport?
A.G.: Przede wszystkim głowy. Psychiki. Dobrej umiejętność planowania. Tak, jak w biznesie.
D.L.: Pokory. Brak świadomości, że można dostać w kość, może zgubić. Ta pokora, to jest wiedza, kiedy odpuścić, kiedy przebiec obok zawodnika, a kiedy się zatrzymać i zaoferować pomoc. Cała masa wyborów.


NG: Jeśli chodzi o głowę - korzystacie ze wparcia psychologa?
D.L.: Sam niedawno zadałem sobie pytanie - czy potrzebny jest nam psycholog. Nie mieliśmy kryzysu pod tytułem „poddaje się”. Owszem, to było trudne, ale do zrobienia. Może mamy ten komfort, że jesteśmy jak zespół, znamy się, rozluźniamy atmosferę. Nie było konieczności, aby po tę pomoc sięgać. A wy jak myślicie, w jakich sytuacjach powinniśmy, zadzwonić do takiego psychologa?
A.G.: Motywacji nie brakuje, chęć osiągnięcia mety mamy bardzo dużą. Sztuka polega na tym, żeby wprowadzić się w trans, kiedy głowa jest odcięta od reszty. Bo ciało krzyczy, że boli, jest zmęczone, niedożywione, jest gorąco itd. Biegnąc trzeba zrobić wszystko, żeby te impulsy nie docierały do głowy. Trzeba zająć głowę.

NG: Jak ją zająć?

A.G.: Trzeba znaleźć własne sposoby, jak na przykład myślenie o rzeczach pozytywnych, o rodzinie. Wizualizowanie, że najbliżsi stoją gdzieś na mecie i czekają. Ja mam metodę wyznaczania celów pośrednich: dobiegnięcie do wydmy, potem drobna nagroda, np. 2 łyki wody. Stosuję też metodę narracji – prowadzę narrację komentatora sportowego. I przez 2 godziny potrafię sobie tak opowiadać głosem Szpakowskiego czy Zimocha. Wyobrażam sobie, że ogląda to moja rodzina.
D.L., M.W.: Taki nasz pustynny Szpakowski (śmiech)!

NG: Był taki moment, kiedy baliście się, że któryś z was usiądzie i nie pobiegnie dalej?

A.G.: Miałem taki moment, jak okazało się, że nie mam już chusteczek higienicznych. Wtedy pojawił się Daniel z chusteczkami za dolara (śmiech).
M.W.: Ja na pewnym odcinku źle zaplanowałem trasę, pominąłem jeden punkt kontrolny i okazało się, że przede mną jeszcze 11 kilometrów. To było trudne.
A.G.: Tak naprawdę za dużo jest do stracenia. Z czasem tylko rośnie chęć dotarcia do mety. W ogóle nie ma takiego myślenia, żeby zrezygnować.

NG: Co jest najtrudniejsze w realizacji tego projektu?
A.G.:
Przekonanie rodziny. Największy element niepokoju to nasze bezpieczeństwo.
D.L.: Rodzina. Ale będąc tam, rozmawiamy o swoich żonach, o tym co zostawiamy. I dzieci ważne.  Kiedy tam jesteśmy, wracamy do tych podstawowych wartości, doceniamy je.
 
NG: Dlaczego podjęliście to wyzwanie?
D.L.: Andrzej wymyślił taki tytuł książki: „Granice są w nas”. Robimy to po to, żeby sprawdzić, gdzie są te granice. Również, aby uczulać innych, że niektórzy takie ultramaratony muszą pokonywać na co dzień, np. mając chore dziecko. Argumentem był również fakt, że jesteśmy pierwszymi Polakami, którzy próbują zdobyć 4deserts. Plus motywacja wynikająca z naszego wieku.
M.W.: Dla mnie to był prezent na 45 urodziny, żeby po latach ciężkiej pracy pobiegać sobie po pustyni (śmiech).  A poważnie cel jest taki: mam 10-latka, którego chciałbym zarazić sportem. Udało mi się już przekonać do ruchu starego kumpla.  Cieszą mnie takie drobne rzeczy.
A.G.: Kiedy 5 lat temu biegałem po lesie Kabackim jakaś „piątkę” czy „dziesiątkę”, nie pomyślałbym, że będę spotykał się z dziećmi, opowiadał o motywacji, o pustyniach, że National Geographic weźmie nas pod swoje skrzydła.

NG.: Co dalej? Macie już plany?
D.L.: Jak powiedział mój znajomy: maraton - niezdrowy, ultra - niezdrowy, ale zdrowe jest, żeby po ukończeniu biegu mieć w głowie kolejny cel. Już na mecie. NG: Dziękujemy bardzo za rozmowę i powodzenia! Będziemy trzymać kciuki! Ekipa 4Deserts: Każde wsparcie jest bardzo potrzebne. Dziękujemy!