Portugalia, Trasa N-222
Almendra – Vila Nova de Gaia
Dystans: 180 km
Czas: 4 dni
Kiedy? Wiosna

Pojedziecie w prawo, na pierwszym rondzie w lewo, następnie prosto, a dalej będzie już tylko jedna wąska dróżka. I to będzie to. Spodoba wam się – obiecuje staruszka, kiedy po raz kolejny się zgubiliśmy, i żeby nie skończyć na portugalskich bezdrożach, pytaliśmy w okolicznych wioskach o drogę do Pinhão. Objeżdżaliśmy Portugalię w podróży bez planu i co krok ktoś nas przekonywał, że będzie najpiękniej, najsmaczniej, po prostu naj. Bywało różnie, dlatego przytaknęłam niezobowiązująco i pojechaliśmy dalej. Niedługo później okazało się, że staruszka miała rację. To, co zobaczyliśmy, było zachwycające.  

Musimy się zatrzymać – powtarzałam co kilometr, kiedy wydawało się, że widok nie może być piękniejszy. Tymczasem panorama zmieniała się co chwilę, robiłam zdjęcie za zdjęciem, mrucząc pod nosem: „Nie mogę uwierzyć, że to naprawdę tak wygląda”.

Trasa N-222 ciągnie się przez cały kraj, od przygranicznej Almendry aż do Vila Nova de Gaia tuż przy ujściu Duero. 27-kilometrowy odcinek między Pinhão a Peso da Régua ranking firmy Avis uznał za najpiękniejszą drogę widokową na świecie, a my obraliśmy ją za szkielet naszej podróży po północnej Portugalii.

Droga wije się wśród pagórków i zahacza o wiekowe miasteczka i senne wioski. Łagodne wzgórza ciągną się po horyzont. Podzielone na nieregularne prostokąty zieleni i ochry zbocza znaczą regularne linie tarasów, na których w równych rządkach rosną krzewy winne. Na dnie doliny raz po raz pojawia się bura wstęga rzeki Duero. Tuż nad lustrem wody, jak biało-rdzawe domki dla lalek, leżą rozrzucone zabudowania Pinhão, naszego pierwszego przystanku.

Dwa tysiące lat wina

Malutkie Pinhão żyje winem. Bieloną stację kolejową ozdobiono kafelkami azulejos. Błękitny rysunek przedstawia – oczywiście – winobranie. Senną atmo­sferę miasteczka  potęguje rosnący upał. Na ulicach nie ma prawie nikogo, psy chowają się w cieniu, rudy kot wytrwale wygrzewa się na murku. Pinhão to idealna baza na wycieczki szlakiem porto. W okolicy znajdują się słynne winnice, quintas, wiele z kilkoma stuleciami tradycji. Quinta do Panascal, uznawana za jedną z piękniejszych winiarni, oferuje wycieczki po plantacji połączone z degustacją produkowanego na miejscu porto. W przedsionku wielkiej bielonej willi dostajemy iPody z nagranym głosem przewodnika i wyruszamy na spacer wśród krzewów winorośli.

Soczystozielone zarośla pną się na kamiennych tarasach przez całe wzgórze, aż do rzeki Távora, dopływu Duero. W winnicy nie ma prawie nikogo, pachnie nagrzaną słońcem trawą. Niżej zaczyna się oliwny gaj, drzewka z daleka wyglądają jak srebrzyste kulki. W słuchawkach głos przewodnika opowiada o kolejnych krokach w produkcji porto. Wino wyrabiano bowiem w okolicy od czasów imperium rzymskiego, chociaż – jak podkreślają dumni mieszkańcy – w okolicy znaleziono szczątki winorośli z epoki brązu. Porto ma jednak znacznie krótszą historię. XVII-wieczni kupcy brytyjscy, wobec faktu, że ich kraj był w stanie wojny z Francją, szukali innego dostawcy wina i skontaktowali się z portugalskimi winiarzami. Legenda mówi, że aby zabezpieczyć trunek przed zepsuciem w trakcie żeglugi, Brytyjczycy do beczek dolali brandy. Na szczęście dla Anglików owoce winorośli z rejonu Duero mają intensywny smak i wytrzymały aromat trunku. Tak powstało porto.

Kiedy spaleni słońcem wracamy do willi, siadamy na ocienionym tarasie i próbujemy kolejnych kieliszków miejscowych specjałów: wytrawnego białego siroco i tawny, które spędziło trzy lata w drewnianej beczce. Między jednym a drugim łykiem chrupiemy solone migdały. Po degustacji schodzimy ze wzgórz nad rzekę, wprost na miniaturową piaszczystą łachę. Jest wczesne popołudnie, najgorętsza pora dnia. Wskakujemy do zielonkawej wody i kołysząc się, oglądamy krajobrazy doliny z zupełnie innej perspektywy.

Po południu docieramy do Lamego. Oddalone o 10 km od Douro miasteczko na pierwszy rzut oka nie zachwyca. Wymalowane na pastelowo domy na przedmieściach przypominają raczej polskie blokowiska i nie wydaje się, żeby w mieście działo się coś ciekawego. Wszystkie wątpliwości znikają jednak, kiedy wchodzimy na główną aleję, którą mieszkańcy nazywają po prostu Jardim, czyli ogród. Otoczona lipami i zdobiona kwiatowymi kompozycjami prowadzi ku zadziwiającej konstrukcji. W oddali, na szczycie wzgórza, majaczy XVIII-wieczny kościół, od którego ciekawsze są... schody. Do świątyni prowadzi 600 stopni ułożonych w kilka zygzakowatych pięter pnących się pod górę. Wspinaczka trochę trwa. Na każdym zakręcie czeka coś nowego: fontanny, mury pokryte azulejos z wymalowanymi obrazami, rzeźby i groty, do których lepiej nie zaglądać. Po powrocie wykończeni siadamy na głównym placu miasta z widokiem na ponadtysiącletnią katedrę Sé. Przed nami toczy się życie portugalskiej prowincji. Zachodzi słońce, upał ustępuje, plac zapełnia się mieszkańcami. Kelner przynosi nam kieliszki raposeiry, miejscowego musującego wina.

Na gorącej ziemi

Zbliżamy się do granicy z Hiszpanią. Robi się coraz bardziej sucho i upalnie: to portugalska „terra quente”, gorąca ziemia. Okolica musi mieć w sobie coś wyjątkowego: dolina rzeki Côa pierwszych mieszkańców przyciągnęła już w epoce paleolitu. Dobrze się tu polowało, łowiło ryby, krzyżowały się tu szlaki wędrówek różnych ludów, które znaczyły terytorium, żeby zanadto nie wchodzić sobie w drogę. Jeśli wierzyć naukowcom, to wszystko da się wywnioskować z naskalnych rytów. W dolinie Côa odkryto bowiem w latach 90. prehistoryczne rysunki. Mimo że uznano je za największe skupisko sztuki z epoki lodowcowej, które bez ludzkiej ochrony przetrwały w dobrym stanie 22 tys. lat, dwie dekady temu ryty cudem nie uległy zniszczeniu. Na miejscu trwała budowa hydroelektrowni i dno doliny miało zamienić się w jezioro. Nawet prehistoryczna sztuka nie przekonywała inwestora do zmiany planów. Po protestach mieszkańców i archeologów w 1995 r. budowę wreszcie wstrzymano i trzy lata później dolina Côa została wpisana na listę dziedzictwa UNESCO.

Siedzimy w dżipie i podskakujemy na wertepach. Trudno mi ukryć zadowolenie, gdy dojeżdżamy do Canada do Inferno i możemy w końcu wysiąść. Jeden rzut oka i wiem, że warto było się trochę pomęczyć. To tutaj odkryto pierwsze rysunki: kontury bizonów i koni. Jeszcze większe wrażenie robi porzucona w połowie budowy tama – na własne oczy widzę, że całe to miejsce było o krok od całkowitego zniszczenia.
Po zwiedzaniu przychodzi czas na całkowitą zmianę scenerii. Mimo że musimy nadrobić drogi, nie możemy nie odwiedzić Amarante, miasta perełki. Urodził się tu portugalski święty – Walenty – i co roku na czerwcowe święto São Gonçalo w poszukiwaniu miłości ściągają tu tłumy, żeby przez kilka dni tańczyć, pić i jeść specjalnie na tę okazję wypiekane ciastka o nieprzyzwoitych kształtach.

Teraz jednak w miasteczku jest cicho i spokojnie. Dwa brzegi rzeki Tâmega spina średniowieczny most, obok stoją romański kościół i klasztor. Na głównym placu kolejny dzień z rzędu zamawiam jedyne wegetariańskie danie dostępne na portugalskiej prowincji: tosta z serem, ale nie zamierzam narzekać. Pakujemy trójkąty chleba i butelkę miejscowego wina Gatão (czyli Kociak) i idziemy ścieżką wzdłuż brzegu, gdzie można wypożyczyć łódkę. Kilka chwil później przepływamy pod mostem wprost pod balkony zwisające tuż nad lustrem wody. Przed nami reszta drogi 222, która zaprowadzi nas przez Porto na brzeg Atlantyku.
Ale zanim ruszymy dalej, chcę się nacieszyć doskonałym portugalskim popołudniem.