– Ludzie ją ciągle wydrapywali – opowiadał mi kiedyś tata. – Dlatego wciąż wysyłali kogoś do poprawiania. Raz, w latach 60., widziałem faceta z dwiema puszkami niebieskiej i białej farby oraz malutką puszeczką z czerwoną i szablonem gwiazdki. On malował, a ja szedłem kilkaset metrów za nim i zdrapywałem to, co namalował. Zauważył i zaczął mnie gonić, ale uciekłem. Potem już przestali malować te czerwone gwiazdy. Ostatni raz chyba je odnowili w 1970 r., na tak zwany SRUL, czyli wielką imprezę zorganizowaną na stulecie urodzin Lenina. Przyjście na świat wodza rewolucji polscy turyści mieli uczcić rajdem po szlakach Lenina. Potem, w kolejnych latach, powtarzano rajdy. Każdy zakład pracy musiał dać urlop na udział w takiej ważnej imprezie. Ludzie mówili, że jadą na urodziny Lenina i mieli dzięki temu fajny wiosenny weekend w Tatrach (Włodzimierz Ilicz urodził się w kwietniu).

Zawrat wiąże się jednak nie tylko z symboliką rewolucyjną, ale też z religijną. To tutaj zaczyna się słynna Orla Perć, szlak, którego powstanie zainicjowali młodopolski poeta Franciszek Henryk Nowicki i ksiądz Walenty Gadowski. Pomysłodawcy starannie wybrali jego przebieg. Zdecydowali, żeby szedł boczną, a nie główną, graniczną granią Tatr, bo w ten sposób będzie czysto polski, a nie polsko-węgierski. Ksiądz i poeta uważali też, że chodzenie tym podniebnym szlakiem da ludziom poczuć wielkość Absolutu i pozwoli im, poprzez kontemplację piękna przyrody, zbliżyć się do Boga. Realizowali swój pomysł przez trzy lata: od 1903 do 1906 r. Ksiądz Gadowski na własnych plecach ponoć wnosił stalowe klamry i łańcuchy, które miały ułatwić turystom poruszanie się po grani.

W 1904 r., tuż poniżej Zawratu, budowniczowie Orlej Perci umieścili w ścianie Zawratowej Turni blisko półtorametrową figurkę Matki Boskiej. Zrobili to z okazji 50. rocznicy ogłoszenia dogmatu o niepokalanym poczęciu. Figurka przetrwała do dziś i wiąże się z nią inna, późniejsza anegdota. 1 września 1939 r. dwóch taterników: Stanisław Wrześniak i Zdzisław Dziędzielewicz, poprowadziło tędy drogę wspinaczkową zwaną „Drogą przez Matkę Boską”. Wyszli na wspinaczkę o świcie, z Zakopanego, jeszcze z wolnej Polski, a wrócili wieczorem już do miasta okupowanego przez hitlerowców.

Za Zawratem ciągnie się najtrudniejszy odcinek Orlej Perci. Najbardziej chyba lubię Zmarzłą Przełęcz z tamtejszym Chłopkiem, czyli wielkim kamieniem ustawionym tak, że każdy, kto go widzi, zastanawia się, jakim cudem ta ogromna granitowa bryła tu się jeszcze trzyma. Podobno kiedyś spadnie. Może za rok, może za sto lat, ale spadnie.

 

 

W stronę szarlotki

Z grani schodzę na Koziej Przełęczy, żółtym szlakiem w dół, do Pustej Dolinki. Widać stąd południową ścianę Zamarłej Turni. To jedna z piękniejszych ścian wspinaczkowych w Tatrach. Przy dobrej pogodzie można obserwować na niej nawet kilkanaście jednocześnie wspinających się zespołów. Dochodzą tu kursanci z ośrodka szkoleniowego PZA położonego w Betlejemce na Hali Gąsienicowej, ale i bardziej wytrawni alpiniści. Kiedyś, kiedy jeszcze wspinacze nie bardzo afiszowali się ze swoją taternickością, każdy zespół starał się, kończąc drogę, jak najszybciej się rozwiązać i schować wszystkie wspinaczkowe atrybuty do plecaków, tak żeby nie być sensacją dla turystów z Orlej Perci. Teraz zauważyłam, że to się trochę zmieniło. Młode pokolenie potrafi paradować w uprzężach nawet po schronisku. W niepamięć odeszły te zamierzchłe czasy, gdy wspinaczy można było poznać tylko po bardziej zniszczonych butach i pewniejszym kroku na ścieżce. Trzymanie kasku luźno przytroczonego do plecaka czy – nie daj Boże! – liny na wierzchu było w złym guście.

Schodzę dalej. W dole już lśni tafla Czarnego, a zaraz obok Wielkiego Stawu. Pusta Dolinka się kończy i rozszerza w szeroką Dolinę Pięciu Stawów Polskich. Grań, po której niedawno jeszcze szłam, znaczy niebo wysoko nade mną. Siadam nad stawem i przypominam sobie powiedzonko znajomego: „z chodzenia po górach najprzyjemniejsze jest siedzenie na trawie po”. Nie da się ukryć.

Czeka mnie jeszcze jedna przyjemność. Za kilkanaście minut będę w schronisku. A tam szarlotka. Jej wizja pomaga mi szybciej ponownie założyć przepocone skarpetki i treki, które teraz wydają mi się jakoś idiotycznie sztywne i zbyt ciężkie, jak na moje zmęczone stopy. Jest jeszcze wcześnie, dopiero pora obiadu, a ja już mam za sobą, jak mawia mój tata – kawał górskiej przygody.

Ten szlak to takie Tatry Polskie w pigułce. Ta wycieczka jest jak szlagier. Im bardziej go znamy, tym bardziej kochamy. Jest w nim cała uroda gór i masa historii polskiej turystyki i polskiego taternictwa. Gdybym miała jakiegoś gościa, miłośnika gór z zagranicy, zabrać na jeden dzień w Tatry, wzięłabym go właśnie tu.