Tagas 2015 Expedition

Na przełomie sierpnia i września 2015 działaliśmy w składzie: Maciek Bedrejczuk, Maciek Janczar, Tomek Klimczak i Marcin Wernik, w dolinie Lachit w Karakorum w Pakistanie. Znajduje się
tam grupa dziewiczych wierzchołków o nazwie Tagas. Udało nam się wejść na dwa niezdobyte wcześniej szczyty – nic nieznaczący Kozi Wierch (Goat Peak) o wysokości 4999 m oraz ochrzczony DreamWalkerem wierzchołek o wysokości 5809 m. Na roboczo nazwanym przez nas Ogrze udało nam się tylko wytyczyć drogę do grani na wysokości ok. 6004 m, którą nazwaliśmy Polskim Kuluarem.  

Zanim jeszcze uświadamiam sobie ten dźwięk, umysł wie, co on oznacza. Strach pulsuje w głowie. Z całych sił wtulam się w chropowatą skałę. Tumany białego pyłu wypełniają powietrze dookoła. Trwa to dość długo, po czym nastaje niczym niezmącona cisza. Patrzę w oczy Tomka i Maćków i widzę w nich to samo niedowierzanie, że mieliśmy tak nieprawdopodobne szczęście. Od ponad 24 godzin wycofujemy się po próbie zdobycia dziewiczego pakistańskiego szczytu. Wytyczona przez nas do grani droga, a potem zjazdy prowadzą ewidentnym kuluarem, naturalną zjeżdżalnią dla całego śniegu zalegającego na górze. Przez cały czas byliśmy na odkrytej przestrzeni, poza tym jednym momentem, kiedy mogliśmy się schować pod załomem skalnym. I wtedy właśnie ruszyła lawina. Chwilę wcześniej czy później po prostu zmiotłaby nas do podstawy ściany. Najwyraźniej ktoś nad nami czuwał.

Kontynuujemy zjazdy w dół. Jesteśmy coraz bardziej zmęczeni. Mija już piąty dzień, od kiedy opuściliśmy naszą bazę. W głowie cały czas analizuję ostatnie dni i nie mogę się pogodzić z porażką. Wiem, że na grani podjęliśmy słuszną decyzję, zjazdy kuluarem w nadchodzącym załamaniu pogody byłyby zbyt wysokim ryzykiem. Lawina, której cudem uniknęliśmy, dobitnie mi to uświadamia. Ale tak jak każdy alpinista chciałbym, żeby ta wspinaczka zakończyła się na wierzchołku. Tym bardziej na tak pięknym i wybitnym szczycie, jakim jest nazywany przez nas roboczo Ogr. Niestety czasem z pokorą trzeba przyjąć to, co dostajemy od Gór.

 

Apetyt na sukces

Do Pakistanu przybywamy w połowie sierpnia z zamiarem zdobycia dziewiczych sześciotysięcznych szczytów leżących w dolinie Lachit, na pograniczu pakistańsko-indyjskim. Ze względu na operacje militarne rząd pakistański przez wiele lat odmawiał wydania pozwolenia na działalność alpinistyczną w tej dolinie. Ale w roku 2015 ministerstwo turystyki zdecydowało się dolinę otworzyć. Nie wiem dlaczego, ale akurat nam jako pierwszym udało się tę zgodę zdobyć. Eksploracja dziewiczych rejonów i wspięcie się na szczyt, na którym nie stał jeszcze nigdy żaden człowiek, to marzenie każdego wspinacza. Ja także mam głowę pełną takich marzeń, kiedy jedziemy do Pakistanu.

Najpierw lądujemy w zatłoczonym Islamabadzie, potem dwa dni jedziemy busem przez Karakorum High­way. To prawdziwy rollercoaster, kręta droga wiedzie często nad kilkusetmetrowymi przepaściami, a wielkie kolorowe ciężarówki mijają się o lusterka z naszym busem. W końcu docieramy do Skardu, gdzie cały dzień zabiera nam załatwienie odpowiednich dokumentów. Do naszej doliny jedziemy dżipami, po drodze wielokrotnie przekraczając posterunki milicji lub pakistańskiej armii. Kontrolują dokładnie nasze papiery. Do samego końca dręczy mnie obawa, że to nasze marzenie wspięcia się na niezdobyte góry się nie ziści, że w ostatniej chwili Pakistańczycy wycofają nasze pozwolenie albo jakiś nadgorliwy żandarm nie przepuści nas dalej.

Obawy okazują się niepotrzebne. W końcu docieramy do ostatniej wioski, do której da się dojechać autem. Dalej można już tylko iść. Razem z obładowanymi tragarzami ruszamy w góry. Bazę zakładamy na wysokości 4000 m, tuż pod olbrzymimi szczytami. Od razu przyciągają nasz wzrok, zwłaszcza jeden z nich – przepiękny wierzchołek, który nazywamy roboczo Ogrem.

Pierwsze dni to żmudne dostosowywanie się do wysokości. Podczas kilku wyjść aklimatyzacyjnych do góry nasze organizmy z pewnością nie funkcjonują na pełnych obrotach. Ale zaliczamy pierwszy mały sukces – wchodzimy na niewielki, mało wybitny wierzchołek. Jako że jesteśmy pierwszymi zdobywcami, przysługuje nam prawo nadania mu nazwy – zostaje Kozim Wierchem.
Mały sukces rozbudza nasz apetyt. Kilka dni później atakujemy wybitną turnię znajdującą się na lewo od Ogra. Docieramy do wysokości około 5000 m, gdzie rąbiemy w lodzie wygodną półkę. Rozkładamy się na niej bez namiotów, tylko w śpiworach i płachtach biwakowych. Niestety w nocy zaczyna padać śnieg i rano okrywa nas biała kołdra. Wracamy do bazy, musimy przeczekać niepogodę.

 

DreamWalker

Życie w bazie to walka z ciągłą nudą. Posiłki o konkretnych porach, czytanie książek, gry w kości czy trochę ćwiczeń fizycznych, żeby zachować formę. I niekończące się dyskusje o życiu i wspinaniu. Mamy opłaconego pakistańskiego kucharza i dwóch jego pomocników. Dostajemy wszystko pod nos. Czuję się zażenowany, będąc obsługiwany jak przez służbę. Nie jestem przyzwyczajony do takich usług. W bazie jest także oficer łącznikowy, którego zadaniem jest ułatwienie nam kontaktu z miejscową ludnością, a przede wszystkim pilnowanie, żebyśmy nie wspinali się w miejscach, na które nie mamy pozwolenia. No i tych, gdzie są instalacje wojskowe.

Po kilku dniach pogoda się poprawia. Idziemy w górę i zakładamy biwak na tej samej lodowej półce co wcześniej, ale tym razem w namiotach. Wstajemy o świcie, na śniadanie zjadamy liofilizowane dania i rozpoczynamy wspinaczkę. Twardy nieprzyjemny lód spowalnia nas tak bardzo, że zastajemy nas noc. Układamy się do snu na małej półeczce, okrywając się tylko foliami NRC. Budzę się co chwila, trzęsąc się straszliwie z zimna. Wychodząc rano z namiotu, zastanawiałem się, czy wrzucić do plecaka ciepłe kalesony, ale uznałem, że przecież po południu będziemy już na szczycie, a noc spędzimy z powrotem w ciepłych śpiworach. Jak bardzo się myliłem. Na dodatek zaczyna padać śnieg i po raz kolejny budzimy się okryci śnieżną pokrywą. Dyskutujemy, czy dalsze wspinanie nie będzie zbyt ryzykowne, ale magia bliskiego szczytu jest nie do odparcia. Po południu w kompletnej mgle stajemy w najwyższym punkcie góry. Z jednej strony czuję się szczęśliwy, z drugiej jestem strasznie zmęczony i przemarznięty.

Zjazd na dół trwa aż do późnej nocy, w ciągłych opadach śniegu. Cały czas targają mną niekontrolowane drgawki z zimna. Przeklinam swoją głupotę. Dlaczego nie wziąłem kalesonów? Od bazy dzieli nas jeszcze lodowiec, którego szczeliny zasypał śnieg. Schodzimy z duszą na ramieniu, na szczęście nie wpadamy w żadną z nich. Cieszymy się, że udało nam się zdobyć dziewiczy, dość trudny wierzchołek. Otrzyma ostatecznie nazwę DreamWalker – taka została wyłoniona w ankiecie, jaką przeprowadziliśmy wśród internautów. Propozycje nazw mogli zgłaszać darczyńcy z PolakPotrafi, dzięki którym zebraliśmy pieniądze brakujące nam do zorganizowania wyprawy. Kozi Wierch także został zaakceptowany w ankiecie.

 

Z nogami w powietrzu

Znów nastają monotonne dni, w których regenerujemy siły w bazie. Kąpiel w lodowatym górskim potoku, gry w kości (przegrany robi pompki i przysiady) oraz coraz częstsze myślenie o domu i bliskich. Ale nad nami króluje Ogr. Czaruje pięknem, przyciąga. Do tego stopnia, że nagle zmieniamy plany. Ruszamy na wycieczkę do drugiej doliny z zamiarem szybkiego wspięcia się na któryś z tamtejszych szczytów, ale po dwóch dniach wracamy, żeby zaatakować Ogra. Ta operacja wymaga przygotowania. Wpierw wynosimy na lodowiec depozyt sprzętowy z namiotami. Przyglądamy się dokładnie ścianie i przecinającemu ją przez środek wybitnemu kuluarowi, którym chcemy wytyczyć drogę. Wygląda trudno i strasznie. W głębi duszy boję się tego, co nas czeka.

Przez dwa dni zbieramy jeszcze siły w bazie, po czym żegnamy się z naszymi Pakistańczykami i idziemy do góry. Noc spędzamy w namiotach pod ścianą. Jak zawsze w takich momentach nie mogę zasnąć. W głowie przelatują myśli o tym, co wydarzy się następnego dnia. Czuję jednocześnie podniecenie i niepokój. Wreszcie zapadam w niespokojny sen, z którego wyrywa mnie dźwięk budzika. Jest jeszcze ciemno. Powoli szykujemy jedzenie, chcąc jakby odsunąć moment wyjścia.

Wspinamy się w twardym i dość stromym lodzie, tak jak na DreamWalkerze. Metr za metrem zdobywamy dziewiczy teren. Zapada noc. Rąbiemy w lodzie wygodną półkę biwakową i wchodzimy do śpiworów. Przygotowujemy jeszcze coś do jedzenia i dużą ilość płynów do picia – odpowiednie nawodnienie to bardzo ważna rzecz na wysokości. Kolejny dzień niewiele różni się od poprzedniego poza tym, że wspinamy się wolniej. I znów zastaje nas noc, tym razem w miejscu, gdzie nie ma wystarczająco dużo miejsca na biwakowanie. Śpię z nogami w powietrzu. Trudno się w takich warunkach wyspać.

Trzeciego dnia zmęczenie daje znać o sobie i poruszamy się naprawdę wolno. Kiedy wydaje się nam, że za chwilę osiągniemy grań, drogę zagradza nam spora bariera skalna. Wspinanie zaczyna być bardzo trudne, z pewnością jest to najtrudniejsze miejsce na pokonanej przez nas drodze. Zaczyna padać śnieg, dosyć mocno wieje. Przekopujemy się przez śnieżny nawis i osiągamy grań. Nie wiemy, co robić. Kontaktujemy się przez radio z bazą i pytamy o prognozy. Nadchodzi duże załamanie pogody. Wydaje nam się, że do szczytu dzieli nas jeszcze cały dzień drogi i z bólem serca decydujemy się na powrót. Ogr zostaje niepokonany, a my rozpoczynamy zjazdy w dół. To wtedy kuluarem schodzi lawina, która cudem nas nie zmiata.

W bazie witamy się z pakistańską obsługą, czeka na nas porządna kolacja i zasłużony odpoczynek. W nocy następuje prognozowane załamanie pogody. Przez pięć dni śnieg zasypuje całą dolinę. To koniec naszej wyprawy. Wracamy jeszcze po namioty i sprzęt zostawione na lodowcu – byliśmy zbyt zmęczeni zmaganiami z Ogrem, by od razu je zabrać. Wykopujemy spod śniegu połamane maszty i patrzymy na schodzące w górze lawiny. Decyzja o wycofaniu się była słuszna. Ogr nadal czeka na swojego zdobywcę.

Tekst i zdjęcia: Marcin Wernik