Od dzieciństwa pasjonowały go opowieści o próbach zdobycia biegunów, pierwszych wyprawach w Himalaje czy brawurowych ekspedycjach w głąb Czarnego Lądu. Fascynowało go, jak wiele człowiek jest w stanie znieść w dążeniu do celu. Zapewne w czasie lektury niepostrzeżenie połknął bakcyla walki z sobą, który ujawnił się w sprzyjającym momencie. Piotr trenował kolarstwo, biegał, podróżował po świecie autostopem. Pewnego dnia kolega z liceum zabrał go w Tatry, gdzie przeszli Orlą Perć. Na osiemnastoletnim chłopaku, który wcześniej znał właściwie tylko morze, bo tam jeździł z rodzicami na wakacje, widok ośnieżonych szczytów wywarł wielkie wrażenie. Góry pochłonęły mnie całkowicie, zwłaszcza zima – napisał w swoim pierwszym felietonie dla magazynu „Góry”. – Przez pierwszy sezon biegałem po szlakach, zaraz potem zacząłem się wspinać.
Każdą wolną chwilę przeznaczał na wyprawy, choć jako student nie cierpiał na nadmiar pieniędzy. Jeździł stopem, jadł byle co, nocował byle gdzie. Nie stać go było na specjalistyczny sprzęt wspinaczkowy. Kiedyś z tym samym kolegą co wcześniej znów wybrał się na Orlą Perć – w dżinsach, które zamarzały na mrozie, miejskich butach i pożyczonych rakach. Czekan mieli jeden, podawali go sobie na lince w trudniejszych miejscach. Po latach wspominał: Pamiętam niesamowitą chwilę, kiedy staliśmy na jakiejś śnieżnej grani, a pod nami były tylko chmury. Patrzyłem ze łzami szczęścia w oczach i pomyślałem wtedy: „Tak musi być w Himalajach, o których czytałem w książkach i w które pewnie nigdy nie dotrę, ale Tatry tez są piękne”.

PIERWSZY SIEDMIOTYSIĘCZNIK

W 2001 r., trzy tygodnie po swoim ślubie, pojechał w Tien-szan zdobywać Chan Tengri (7010 m). Przed wyjazdem uczestnicy wyprawy spotkali się na dworcu w Warszawie. Piotr, ze starym plecakiem zniszczonym przez raki, namiotem z supermarketu i marnym śpiworem, w grupie doskonale wyposażonych starych wyjadaczy wyglądał jak ich ubogi krewny. Wcale się tym nie przejmował. Poza tym jedna rzecz miał nową – aparat fotograficzny, prezent ślubny od przyjaciół. Od tej pory się z nim nie rozstawał. Zabrał go i na stypendium naukowe w RPA, i na Szczyt Zwycięstwa (7439 m) rok później, i na kolejne wyprawy. Pasje do fotografii odziedziczył po matce fotolaborantce. Robił tysiące zdjęć, ale akurat na samym szczycie Chan Tengri, na który wszedł z Marcinem Kaczkanem, aparatu nie miał.

UPRAGNIONE GÓRY NAJWYŻSZE

W 2003 r. marzenia stały się rzeczywistością – Morawski znalazł się pod północną ścianą K2. Narodowa wyprawa kierowana przez Krzysztofa Wielickiego miała podjąć próbę pierwszego zimowego wejścia Północnym Filarem. Piotr do ostatniej chwili nie wiedział, czy pojedzie na swój pierwszy ośmiotysięcznik. Kiedy juz pogodził się z myślą, że odrzucono jego kandydaturę zgłoszoną przez Klub Wysokogórski w Warszawie, zadzwonił Wielicki ze słowami: – No dobra, zaryzykujemy, jedziesz. Kierownik wyprawy szybko się przekonał, ze wybór tego młodego alpinisty był strzałem w dziesiątkę. Wesoły, niesamowicie sprawny fizycznie i gotowy do ciężkiej pracy. Był w naturalny sposób odporny na niskie temperatury. Jednak warunki panujące podczas zdobywania K2 (8611 m) okazały się wyjątkowo trudne – po założeniu czwartego obozu musiał zostać w bazie, jeżeli nie chciał stracić odmrożonych palców stóp. Juz wtedy stało się jasne, kim jest Piotr Morawski – wschodzącą gwiazdą światowego himalaizmu.Szczyt wprawdzie nie został zdobyty, ale trzech wspinaczy: Marcin Kaczkan, Kazach Denis Urubko i właśnie Morawski ustanowili zimowy rekord na K2: dotarli na wysokość 7630 m.W przeddzień opuszczenia bazy Piotr zapisał w swoim niebieskim zeszycie w kratkę: Na tych lodowo-skalistych stokach zostawiam część siebie, swojej duszy i swojego serca. Wracam uboższy właśnie o taka cząstkę siebie. Wiem, że po powrocie będę jej szukał nadaremnie. Będę się budził w nocy, patrzył w spokojny nieruchomy sufi t i podświadomie nasłuchiwał wycia wiatru, jeku szarpanej nim góry. Snuł plany powrotu do lodowej krainy, marzenia o walce, nadziei, porażce i smaku zwycięstwa. Smaku, którego nie dane mi było teraz zaznać.Dwa lata później, w 2005 r., środowisko himalaistów obiegła elektryzująca wiadomość: Morawski i Włoch Simone Moro stanęli na Sziszapangmie (8013 m)! Było to pierwsze zimowe wejście na ten szczyt – wyczyn nie byle jaki, zważywszy że z czternastu ośmiotysięczników tylko połowa została zdobyta o tej porze roku; wszystkie przez Polaków. Na dodatek był to pierwszy ośmiotysięcznik Morawskiego. O polskim wspinaczu zrobiło się głośno.


JEJ WYSOKOŚĆ ANNAPURNA

Dwa miesiące po powrocie z Sziszapangmy Piotr znów siedział w samolocie lecącym do Katmandu. Tym razem celem była południowa ściana Annapurny (8091 m). Ledwie pamiętał, co robił na nizinach przez te dwa miesiące: nagrania i wywiady dla radia i telewizji, przeprowadzka, żona w ciąży, nauka do egzaminów, choroba matki, obrona doktoratu. Na co dzień pracował jako adiunkt na Wydziale Chemicznym Politechniki Warszawskiej, w Zakładzie Chemii Fizycznej. Interesował się termodynamiką, matematyką, informatyką; robił błyskotliwą karierę naukową. Góry były jednak ważniejsze.
Dlaczego się wspinał? Odpowiedział sobie na to pytanie w dzienniku, ktory prowadził od 25 lutego 2001 r.: Wspinam się nie tylko dla samej skały czy lodu i dla samego wspinania. Dla mnie to także podróże, poznawanie ludzi, życie w namiocie, walka ze śniegiem i wiatrem. Przepiękne widoki, kiedy człowiek wisi w środku ściany, a pod nim znajduje się kilkaset metrów czy kilka kilometrów powietrza. Kiedy jestem w górach, nie istnieje świat zewnętrzny, zgiełk i pośpiech. Jest tylko natura i życie razem z jej rytmem. Ktoś może powiedzieć, że to tylko mój wymysł, bo przed życiem się nie ucieknie. Zależy kto co nazywa życiem. Ledwie wrócę do domu, już tęsknię do kolejnych przygód. Jak to kiedyś powiedział mój znajomy: na początku twoje życie toczy się normalnie, czasem przerywasz je wyprawami; potem twoje wyprawy toczą się normalnie i czasem przerywasz je życiem. To ostatnie zdanie usłyszał od jednego z kolegów w bazie pod K2, kiedy odmrożenia wyeliminowały go z dalszego wspinania. Nie wierzył wtedy w jego prawdziwość. Później przypominał je sobie podczas każdej wyprawy.
Pod Annapurną poznał Piotra Pustelnika. Obaj bardzo się zżyli. „Pusty” traktował Piotra jak syna, bo w istocie Morawski spełniał jego pragnienie wspinania się z potomkiem w Himalajach. Piotr nie chciał być uczestnikiem zbiorowej konsumpcji gór wysokich w dużych, niemal anonimowych wyprawach. Jego projekty były naznaczone specyfiką praktyki, jaką zdobył w Tatrach: wejść w wielką himalajską ścianę z partnerem, minimalnym zestawem sprzętu oraz głową pełną wiary i determinacji. Wiedział, że zwiększał ryzyko, ale wrodzone możliwości i talent czyniły go przygotowanym do podjęcia takiej decyzji. Zdawał sobie sprawę, że taki wybór nie zaprowadzi go w prosty sposób do zdobycia Korony Himalajów, ale miał to w nosie – na takim kolekcjonerstwie mu nie zależało – wspomina Pustelnik.

TRES PEDROS

Rok później obaj himalaiści znów rzucili wyzwanie niezdobytej przez nich Annapurnie. Była ona głównym celem w projekcie Pustelnika Tryptyk Himalajski. Brał w nim udział także Peter Hamor, himalaista ze Słowacji. Tak oto spotkało się trzech Piotrów – „Tres Pedros del Himalaya” – jak siebie nazwali. Z Annapurny Polacy ledwie uszli z życiem. Utknęli wysoko na grani z oślepionym przez śnieg Tybetańczykiem, bez jedzenia i wystarczającej ilości sprzętu. Przez trzy dni nie mogli nawiązać łączności, bo wyładowały się im baterie do radia. W świat poszła wiadomość, że zaginęli. Najbliżsi uznali, że nie żyją.  Później w jednym z felietonów Morawski napisał: Nawet siedząc w namiocie, nie mam świadomości, że życie może się skończyć. Po prostu wiem, że się uda, że jeszcze zobaczę bazę i pojadę na kolejną wyprawę. Pytanie tylko, na ile ta świadomość jest złudna? Czy w tym momencie wiemy, że to jest koniec? Co nas wtedy ogarnia? Rezygnacja? Smutek? A może śmiech? Po Tryptyku Himalajskim Hamor został stałym partnerem wspinaczkowym Morawskiego. We dwóch stanowili zgrany zespół, gotowy zmierzyć się z najtrudniejszymi wyzwaniami. W 2007 r. zdobyli Nanga Parbat (8126 m) i zmierzyli się z południową ścianą K2, w następnym roku weszli na Ama Dablam (6812 m), walczyli z Annapurną i zdobyli Gaszerbrumy: I (8068 m) i II (8035 m). Sześć lat po pierwszym spotkaniu z wysokimi górami Morawski miał na koncie sześć ośmiotysięczników. I szukał sponsorów na kolejne wyprawy. Rok 2009 także zapowiadał się mocno wyjazdowy. W czerwcu „Tres Pedros” planowali wypad na siedmiotysięcznik Rakapośi – jedną z piękniejszych gór Pakistanu. Wcześniej, w marcu, Morawski i Hamor ruszyli w Himalaje, by po zaaklimatyzowaniu się na Dhaulagiri (8167 m) wytyczyć nową drogę na zachodniej ścianie Manaslu (8156 m). Piotr miał trochę kłopotów finansowych przed tym wyjazdem – stracił sponsora i musiał się zapożyczyć, ale nie zamierzał się wycofać z wyprawy. Wiedział, że sukces w gorach rozwiąże wszystkie problemy. Nie przewidział jednego – że z Himalajów nie wróci.


24 MARCA 2009

Morawski, Hamor i pozostali członkowie wyprawy zmierzają do bazy pod Dhaulagiri. Piotr niewiele spał w nocy – jak zwykle obrabiał zdjęcia na komputerze. Nawet kiedy spotykał się ze swoimi kolegami-wspinaczami na nizinach, chętnie wybierał miejsca z bezprzewodowym Internetem. Siedział wtedy z laptopem, pisał maile i artykuły o wyprawach, przeglądał fotografie. Obok zawsze stał przypięty rower, bo nawet zimą jeździł nim po Warszawie.
Kilka dni wcześniej, jeszcze zanim wyruszyli z Katmandu, Morawski wysłał do magazynu „Gory” swój kolejny felieton, tym razem o etyce. Pisał w nim: Dbajmy o to, by cały czas było miejsce na tak staromodne wartości jak partnerstwo. By pogoń za sławą i pieniędzmi nie przysłoniła nam gór, skał, wspinania. Czy może jednak dobry PR jest lepszy od romantyzmu? Chyba wszystko zależy od tego, czego w górach szukamy. Chciałbym znaleźć odpowiedź. Jestem już w Katmandu, w drodze na kolejną wyprawę. Może tym razem coś znajdę. Czy zawróciłby, gdyby wiedział, co znajdzie?

25 MARCA

Przed południem Morawski z dwójką innych wspinaczy dociera do Pokhary, gdzie daremnie czekają na tragarzy. Po czterech godzinach staje się jasne, że wynajęci ludzie tego dnia nie dojdą. Wieczorem dopadają go rożne myśli, które przelewa na kartki dziennika. Zawsze go pisze, gdy jest w górach. A wyjeżdża w nie coraz częściej, co stanowi ciężką próbę dla jego małżeństwa. Po powrotach długo nie może się przełączyć z trybu wyprawowego na zwyczajny. Od dawna czuje się rozdarty pomiędzy dwiema rzeczywistościami. Jak sobie z tym wszystkim poradzić? Człowiek wpadł w ten surowy, biały świat i będzie go pragnął do końca życia. Ale w tym surowym białym świecie będzie pragnął rodziny i bliskich. Kompromis nie istnieje… – napisał pod datą 26 maja 2006 r., zaraz po tym, gdy z „Pustym” zmartwychwstali na Annapurnie.

28 MARCA

Droga do bazy upływa pod hasłem kłopotów z tragarzami. Część uciekła dwa dni wcześniej, co jakiś czas odłączają się kolejni. Piotrowi po raz pierwszy zdarza się coś takiego. Traktuje to jako nową przygodę, ale jednocześnie się martwi – przecież czeka ich jeszcze Manaslu. Wyprawa nie doszła nawet do podnóża Dhaulagiri, gdzie wspinacze mają się aklimatyzować.

1 KWIETNIA

Wreszcie osiągają cel. Wyrąbują platformy, rozstawiają namioty, rozkładają mesę. Są pierwszą wyprawą w bazie. Dhaulagiri wygląda stamtąd niepozornie, przysłania ją ściana Eigeru.

3 KWIETNIA

Niebo jest bezchmurne, świeci słońce, ale bardzo silny wiatr zmusza ekipę do pozostania w bazie. Morawski nie może się już doczekać wyjścia do obozu pierwszego, ale gdy myśli o zarzuceniu ciężkiego plecaka, cieszy się z dodatkowego dnia odpoczynku. Do bazy dociera wyprawa TOPR-u złożona z polskich ratowników. Wśród nich jest Roman Mazik, lekarz, którego Piotr poznał kilka lat wcześniej podczas wyprawy na K2. To on po obejrzeniu odmrożeń zakazał Morawskiemu dalszej wspinaczki, a później, już w Polsce, amputował jeden z palców. Teraz wszyscy siedzą w mesie i zajadają się polską kiełbasą.


5 KWIETNIA

Ranek jak zwykle jest wietrzny i mroźny, ale piątka wspinaczy, w tym Hamor i Morawski, rusza do gory, żeby założyć pierwszy obóz. Słońce grzeje coraz mocniej, nogi zapadają się w mokrym śniegu, co bardzo utrudnia torowanie. Wieczorem wszyscy są tak zmęczeni, że rozbijają obóz na wysokości 5700 m – 100 m niżej, niż planowali. Cały następny dzień spędzają w jedynce, oszczędzając siły i czekając na zmianę pogody. Pada coraz gęstszy śnieg. Jeśli do rana przestanie, pójdą w gorę. Morawski wtula się w śpiwór, mniej lub bardziej drażniące myśli snują mu się po głowie. W swoim dzienniku pisze: Czuję się, jakby życie powoli  zataczało krąg. Przez dwa, właściwie niedługo będzie trzy, lata niespokojnie szukałem swojej ścieżki w życiu. Teraz ta ścieżka stoi coraz bardziej otworem. Była tak blisko! Ale to raczej chodziło o czas, a nie o bliskość. Dobrze mi i spokojnie. Wiem, że w domu czeka na mnie Olga i dwójka fantastycznych dzieci! Byle znów czegoś nie zepsuć. Poniżej dopisuje: Nagle pojawia się pytanie, po co ja to wszystko robię? […] Przez tyle lat udowadniałem sobie, że mimo braku pieniędzy można realizować marzenia. Że tak zwany system w niczym mnie nie zatrzyma. I nie zatrzymał. Mam 33 lata, na uczelnię pewnie już nie wrócę. Nie wiem, z czego będę utrzymywał rodzinę i siebie. Mam problemy z koncentracją. Czekam na to, by wyjechać w góry, bo tutaj mogę leżeć i nic nie robić. Zebrać się, wejść na wierzchołek, wrócić do domu i znów cieszyć się, że jestem wyjątkowy, snuć plany na przyszłą wyprawę. Czy to naprawdę ja jestem? A jeśli nie, to gdzie się podziałem?

7 KWIETNIA

Po nocnych opadach śniegu nastaje pogodny dzień. Większość osób wraca do bazy, do dwójki idzie tylko Morawski z Hámorem i Justyną Szepieniec. Przed południem widzą dobre miejsce do rozstawienia obozu. Chwilę później nadciągają chmury i zaczyna wiać śniegiem. Drżąc z zimna, wpełzają do namiotów, by jakoś przetrwać do rana.


8 KWIETNIA, RANEK

Po ciężkiej nocy dwóch Piotrów i Justyna zostawiają sprzęt potrzebny do wspinania się w lodowych zboczach prowadzących do obozu trzeciego i rozpoczynają zejście do bazy. Chcą tam odpocząć i spędzić Wielkanoc. O godz. 8.30 piją już herbatę przy namiotach jedynki. Po nocnej śnieżycy wszystko wokół jest spowite świeżym białym całunem, na szczęście droga do bazy jest widoczna. Mimo mrozu słońce grzeje coraz mocniej. Muszą iść. Morawski rusza pierwszy. Na wielkim śnieżnym plateau za Eigerem pojawiają się postaci kilku TOPR-owców podchodzących do jedynki. Hámor, który z Justyną wyszedł kilka minut po Morawskim, szuka wzrokiem swego przyjaciela. Nigdzie go nie widać. Zaniepokojony, zaczyna z Justyną biec. Kilkadziesiąt metrów za obozem widzą załamany most śnieżny. Wołają. Ze szczeliny dobiega głos Piotra – przeżył upadek, ale utknął w zwężeniu 20 m niżej, bez uprzęży i liny. Peter i Justyna nie są w stanie go wydostać. Hámor zjeżdża w lodową czeluść. Czekają go dwie godziny wspólnej walki o życie Piotra, pełne strachu, bezradności, nadziei i absolutnego wyczerpania.

OKOŁO GODZ. 9.00

Roman Mazik odpoczywa przed lodospadem, przez który wiedzie droga z bazy do jedynki. To jego pierwsze wyjście do góry podczas tej wyprawy, więc odczuwa wysokość – jest zmęczony, boli go głowa i dokucza mu zadyszka. Włącza radio i w tym momencie słyszy z obozu pierwszego rozpaczliwy głos – Justyna krzyczy, że Piotrek wpadł do szczeliny. TOPR-owcy natychmiast ruszają, walcząc ze stromym podejściem.

OKOŁO GODZ. 12.00

Hámor nie przestaje wierzyć, że wszystko się dobrze skończy – pomimo upadku, chłodu i wyczerpania bezskutecznymi próbami uwolnienia się z lodowej pułapki Morawski wciąż żyje. Ratownicy zrzucają do szczeliny drugą linę i wyciągają go ostatkiem sił. Roman Mazik natychmiast rozpoczyna reanimację. Po chwili ze szczeliny wydostaje się Peter Hámor. Szukam Piotra, ale spojrzenie na Romka Mazika rzuca mnie na kolana. Klęczę przy Piotrku, a głos lekarza brzmi bardzo obco. Wiem, o czym Romek mówi, lecz jego słowa dochodzą do mnie niby przez grubą ścianę i prawie ich nie słyszę. Właściwie to ich nie chcę słyszeć. I bez słów lekarza wszystko zrozumiałem. Ale czy to jest rzeczywistość? Czy to, co tutaj się w tej chwili dzieje, jest naprawdę? Nie można już nic zrobić? Nie mogę uwierzyć, że to jest nieodwracalny KONIEC. Zgodnie z wolą żony Piotr Morawski został pochowany w szczelinie lodowca u podnóża Dhaulagiri

NA PODSTAWIE:

PIOTR MORAWSKI ZOSTAJĄ GÓRY (GÓRY BOOKS 2010);
PIOTR I OLGA MORAWSCY OD POCZĄTKU DO KOŃCA (WYD. G+J 2010)