Krążą legendy o tym, że w styczniu w Nowym Orleanie temperatury nie przekraczają 20oC. Trudno mi w to uwierzyć, po tym jak doświadczyłam tam sierpniowych, ponad 40-stopniowych upałów. Pot lał się ze mnie jak jeszcze nigdy w życiu, nawet wtedy kiedy moje ciało nie wykonywało żadnego ruchu. To mocno utrudni zwiedzanie miasta komuś, kto męczy się w upałach, ale z pewnością sprawi, że wizyty w nim nie zapomnisz nigdy.

Aura tajemniczości w Nowym Orleanie

Nie tylko jednak pogoda odciska piętno na tych, którzy odwiedzili Nowy Orlean. Aura tajemniczości podszyta legendami o duchach miasta wisi w powietrzu od kilku wieków. Mówi się, że to najbardziej nawiedzone miasto w Stanach Zjednoczonych. Cmentarze nazywa się tu „Miastami umarłych”. Jest ich ponad 40 i wiele z nich można zwiedzić z przewodnikiem.

Po co? A nie chcielibyście zobaczyć grobowca Marie Leveau, królowej voodoo? Albo Nicolasa Cage’a? Zaraz, zaraz, przecież Nicolas Cage żyje! Tak, ale kupił sobie grobowiec w Nowym Orleanie, bo…mógł. Nie rozkładajmy tej decyzji na czynniki pierwsze, nie w przypadku aktora, który takich dziwacznych zakupów ma na koncie całkiem sporo.

Miasto przyciąga miłośników czarnej magii i historii o wampirach. To właśnie z Nowego Orleanu pochodzi arystokrata Louis de Pointe du Lac, który – grany przez Brada Pitta w filmie Neila Jordana z 1995 roku „Wywiad z wampirem” – opowiada historię swojego życia.

Skąd wzięło się voodoo i wampiry w Nowym Orleanie?

Podobno w latach 30. XX wieku dwóch braci nazwiskiem Carter zostało skazanych za serię morderstw. Ich ofiary miały spuszczoną z ciała krew i ślady jak po ugryzieniach. To w zupełności wystarczyło, żeby lokalna społeczność zaczęła opowiadać niestworzone historie o wampirach.

A skąd w Nowym Orleanie wzięło się voodoo? Przybyło wraz z niewolnikami z Haiti i Afryki Zachodniej. Jeśli jednak, myśląc o voodoo, macie skojarzenie z laleczkami, zombie i krwawymi obrzędami, muszę was rozczarować. To wszystko znajdziecie już tylko w sklepach z pamiątkami i podkoloryzowanych opowieściach dla turystów, którzy karmieni hollywoodzkimi produkcjami nawet nie wiedzą, że laleczka voodoo służy dobrym celom, a nie rzucaniu na kogoś czaru. Niemniej upiorne ozdoby na gankach kolonialnych domów, małe sklepiki z laleczkami czy opowieści o recepturach na proszek zombie tworzą tu niepowtarzalny klimat.

Miasto jazzu i karnawału

Po francusku mardi gras to po prostu „tłusty wtorek", czyli ostatni dzień karnawału. Dlaczego po francusku? W stanie Luizjana wciąć żyje wielu potomków francuskich kolonizatorów. W samym Nowym Orleanie 120 tys. ludzi nadal posługuje się w domu językiem francuskim.

Nigdzie na świecie nie świętuje się karnawału tak hucznie, jak w Rio de Janeiro i właśnie w Nowym Orleanie. Tego dnia zabawa na ulicach, szczególnie wzdłuż Bourbon Street, rozpoczyna się już rano. Dla przyjezdnych z pewnością dwiema największymi atrakcjami jest to, że w tym czasie można legalnie na ulicy spożywać alkohol oraz obnażać swoje wdzięki.

Niech was nie zdziwi, jeśli nagle na balkonie budynku, albo w paradnym tłumie zobaczycie kobietę topless, próbującą zasłużyć na sznur koralików. Taka nowa tradycja. Kiedyś kandyzowane orzechy czy ziarno rzucano w tłum by uczcić przetrwanie zimy. Dzisiaj plastikowe koraliki „made in china” po 4 dolary za pęk rzuca się roznegliżowanym kobietom.

Zostawmy na chwilę karnawał, duchy, voodoo i wampiry. Do Nowego Orleanu przyjeżdża się przede wszystkim po jazz, bo to przecież kolebka tego muzycznego gatunku. Jazz, kiedyś muzyka prostytutek i niewolników, dzisiaj muzyka elit. Dobry muzyk jazzowy nie wstydzi się grać w Nowym Orleanie na chodniku. Przez to uliczne granie pokonanie jednego kilometra zajmuje czasem dwie godziny. Po prostu zatrzymujesz się i słuchasz. Warto zatrzymać się w Nowym Orleanie na dłużej. Gwarantuję.