Budzik dzwoni chwilę przed piątą rano. Nie przekręcam się na drugi bok, jak to mam w zwyczaju, tylko posłusznie zwlekam się z łóżka. Szybki prysznic, krótka gimnastyka, aktualizacja prognozy pogody… – odhaczam kolejne punkty z listy „do zrobienia”. Plecak spakowałem poprzedniego wieczora. Jeszcze tylko herbata w termos i mogę ruszać w góry.

Tak najczęściej wyglądają moje poranki w Tatrach. Co roku serwuję sobie ich kilka. Do Warszawy wracam z większym niedosytem niż zmęczeniem. I dobrze. To znaczy, że po powrocie nadal będą na mnie czekać szlaki, na których jeszcze nie byłem.

Na Giewont najlepiej iść z samego rana

Długo unikałem najpopularniejszych szczytów. Nadrabianie zaległości w Tatrach zacząłem od Giewontu. W końcu „śpiący rycerz” to symbol polskich gór. W dzieciństwie przerażały mnie opowieści o łańcuchach i piorunach rażących turystów. Później ciarek dostawałem na widok tłumów pod słynnym krzyżem. Aby ich uniknąć, wyruszyłem z bazy wypadowej w Zakopanem między 5 a 6 rano. Na szycie byłem kilka minut po 8. Oczywiście nie sam.

Mimo wczesnej pory na Giewoncie zameldowali się już pierwsi wędrowcy, ale nie był to tłum. Wszyscy w odpowiednim obuwiu, większość z kijkami. Im później, tym większe mamy szansy na zastanie pielgrzymek w sandałach. Poranne wejście ma też inne zalety. Szczyt znajduje się w miejscu, z którego możemy kontynuować wędrówkę w różnych kierunkach. Po pierwszych przewyższeniach kości i mięśnie są gotowe na kolejne kilometry.

Giewont. / fot. Jakub Hałun - Own work, CC BY-SA 4.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=113271059

A co z łańcuchami? Dla osoby, która pierwszy raz widzi takie pomoce na górskim szlaku, może to być przeżycie. Czy rzeczywiście są tam potrzebne? Na pewno tak, bo zakładam, że decyzje o montowaniu łańcuchów i drabinek podejmują eksperci. Na Giewoncie nie jest jednak aż tak niebezpiecznie, jak często słyszymy – zwłaszcza jeśli mamy już pewne tatrzańskie doświadczenie. To nie zwalnia jednak z ostrożności i odpowiedniego ubioru.

Wejście na Rysy nie takie ciekawe

„Dach Polski” od dawna był na mojej liście górskich celów. Długo obchodziłem się smakiem, patrząc jedynie na drogowskazy prowadzące na Rysy. Cel jest już w zakładce „zrealizowane” i muszę przyznać, że – poza zdobyciem najwyższego szczytu w Polsce – nie była to najbardziej satysfakcjonująca przygoda w Tatrach.

Wejście na Rysy zapamiętałem jako momentami męczące, ale nie tyle fizycznie, ile psychicznie. Zaryzykuję i napiszę, że czułem się znużony. Zwłaszcza na odcinku od Czarnego Stawu do Buli pod Rysami. Kamienne stopnie jeszcze długo śniły mi się po nocach. Dopiero bliżej szczytu zaczęło robić się ciekawiej. Tu wsparcie łańcuchów było już niezbędne. Sam atak szczytowy nie był jednak szczególnie ekscytujący.

Na Rysach śnieg utrzymuje się do późnej wiosny. / fot. Milan Bališin - Own work, CC BY-SA 4.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=46230031

Na Rysy wchodziłem od polskiej strony, gdzie rzekomo łatwiej o dreszczyk emocji niż po stronie słowackiej. Serce zabiło mi mocniej, dopiero kiedy dowiedziałem się, że dzień później na tym samym szlaku doszło do śmiertelnego wypadku.

Dolina Pięciu Stawów przez Zawrat – co mnie zaskoczyło?

Dolina Pięciu Stawów to chyba moje największe zaskoczenie w polskich Tatrach. Słowo „dolina” mnie zmyliło. Wybierałem się tam niedługo po zdobyciu Rysów i liczyłem na przyjemną wędrówkę z malowniczymi widokami. Od Kuźnic do Czarnego Stawu Gąsienicowego rzeczywiście było przyjemnie. Ot, taki aktywny, ale jednak wypoczynek. Po okrążeniu stawu droga zaczyna prowadzić dosłownie pod górę, momentami niemal w pionie. Poza nogami w ruch idą też ręce. To już nie wędrówka, a amatorska wspinaczka.

Dolina Pięciu Stawów. / fot. Aawiosnaa - Own work, CC BY-SA 3.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=21875790

Za mną ludzie, przede mną ludzie. Postój nie wchodził w grę. Dopiero w połowie pół-wspinaczki na Zawrat spojrzałem za siebie, a moim oczom ukazał się jeden z najpiękniejszych widoków w polskich górach. Zasłużona nagroda, choć do przełęczy nadal dzieliło kilkadziesiąt najtrudniejszych metrów, jakie kiedykolwiek przeszedłem w Tatrach. Nie spodziewałem się, że szlak z Hali Gąsienicowej do Doliny Pięciu Stawów przez Zawrat będzie tak wymagający. W samej dolinie owszem idzie się po płaskim, a w Dolinie Roztoki nawet z górki, ale najpierw trzeba przeżyć swoje właśnie na Zawracie, gdzie widoki znów wynagradzają wysiłek.