Ciężko uzależnionego od hazardu Johna Montagu IV hrabiego Sandwich podczas gry w karty dopadł głód. Nie chciał odejść od stołu, więc poprosił kelnera, aby ten przyniósł mu usmażoną wołowinę włożoną między dwie kromki pieczywa – arystokrata nie mógł przecież pobrudzić sobie palców. Tak oto powstał słynny sandwicz – kanapka, która zrewolucjonizowała światowy rynek spożywczy. Moja tania wyprawa do Anglii zaczyna się właśnie od takiej kanapki zjedzonej na pokładzie samolotu. Zapłaciłam za nią 4,5 euro. To dość wysoka cena za dwa tosty z plasterkiem kurczaka polanym majonezowym sosem. Wtedy jeszcze nie wiem, że to właśnie sandwicz stanie się podstawą mojej taniej diety. Oczywiście taniej, jak na brytyjskie standardy – w Polsce za te same pieniądze, około 15 zł, mogłabym zjeść całkiem przyzwoity obiad. Tylko że wówczas nie zobaczyłabym tych wszystkich atrakcji na południu Anglii, które wpisałam do swojego GPS-a. Zabrałam go ze sobą nie bez powodu – zamierzam podróżować po Anglii wypożyczonym samochodem. Na szczęście nie ja będę prowadzić i może dlatego pułapki ruchu lewostronnego jakoś mnie nie stresują, w przeciwieństwie do mojego towarzysza.

Miła pani z Europcar coś do nas mówi, jednak ja niewiele rozumiem. Równie dobrze mogłaby mówić po chińsku. Uśmiecham się zawstydzona i proszę, żeby powtórzyła, potem jeszcze raz. A myślałam, że znam angielski! Na szczęście jakoś udało nam się dogadać, dopełnić formalności i chwilę później wsiąść do niebieskiego hyundaia. Radość z nieoczekiwanego prezentu (bak miał być pusty, a jest pełny) psuje pewien szczegół. Wojtek zamiast do tyłu jedzie do przodu i omal nie masakruje parkingowej tablicy. Chyba odebrało nam rozum, że zdecydowaliśmy się w ten sposób podróżować po tym kraju. Nerwowo rozglądamy się za jakimś samochodem i za nim bezkolizyjnie włączamy się do ruchu. Teraz kontrolę nad naszą trasą przejmuje damski głos z GPS-a. Po godzinie stwierdzamy, że jednak sobie tu damy radę, a gdy bezbłędnie dojeżdżamy do zamku Leeds, dochodzę do wniosku, iż GPS jest najdoskonalszym urządzeniem, jakie wymyślił człowiek. Nie rozstajemy się z nim nawet poza samochodem – doskonale zastępuje mapę.

Wcześniej za 37.50 funtów nabyliśmy kartę English Heritage zapewniającą nam bezpłatny wstęp do ponad 400 brytyjskich atrakcji i zniżki w wielu innych. (Warto wytyczyć sobie trasę, tak aby obejmowała jak najwięcej tych miejsc – to spora oszczędność). Dzięki niej na teren posiadłości wchodzimy z 20-procentową zniżką (wejściówka za 16,5 funta).

Leeds Castle uznawany jest za jeden z najpiękniejszych na wyspach. Musi wyglądać godnie, skoro mieszkało w nim przynajmniej sześć angielskich królowych. Po kilkunastu minutach przyjemnego spaceru wyrasta przed nami kamienne zamczysko otoczone wodą. Jego główna część zajmuje jedną wyspę, na drugą zostało przerzucone skrzydło pałacu. Zwiedzanie, jak na każde tego typu miejsce przystało, zaczynamy od piwnic, w których trzymano wino i zapasy żywności na wypadek długiego oblężenia. Dziś chłodzą się tu butelki szampana. Potem kierujemy się do ofi cjalnej sypialni królowej. Stoi w niej olbrzymie różowe łoże. Jego rozmiar miał symbolizować potęgę władców Anglii, lecz królowe nigdy w nim nie spały. Kolejne apartamenty urządzono ze smakiem, pełno tu drobiazgów pozostawionych przez dawnych właścicieli. Są tu: pantofelki, garderoba, przybory kosmetyczne, a w bibliotece pełno oprawionych w skórę książek.

Zamek zbudowano tak, że niemal z każdego okna roztacza się widok na jezioro, w którym właśnie pluskają się kaczki, gęsi oraz czarne i białe łabędzie z maluchami. Pogoda dopisuje, więc postanawiamy zwiedzić również otoczenie zamku. Jezioro płynnie przechodzi w zielone łąki, perfekcyjnie wystrzyżone i wypielęgnowane, jak na pole golfowe przystało. Te zaś zamieniają się w ogrody, a one z kolei w lasy. Choć całość wydaje się naturalna, żadne drzewo z własnej woli tu raczej nie wyrosło, jego pozycja została przemyślana co do centymetra.

Zachęceni dziwacznymi odgłosami trafiamy do ptaszarni. Okazuje się, że jej najbardziej gadatliwymi mieszkańcami są wykonujące dziwaczne akrobacje papugi wszelkich rozmiarów i barw. Z miejsca zakochujemy się w tukanach, które natura obdarzyła tak kuriozalnie wielkimi dziobami i w końcu trafiamy do labiryntu. Z opisu wynika, że uformowano go z ponad 2 400 perfekcyjnie wystrzyżonych krzewów żywopłotu. Oceniając jego walory z góry (położony jest w dolinie), stwierdzamy, że opowieści, jakoby można się w nim było zgubić, z pewnością są mocno przesadzone. Proszę sobie wyobrazić nasze miny, gdy po 20 minutach od wejścia stwierdzamy, że... się zgubiliśmy. Z opresji wybawia nas para Francuzów (oni też zbłądzili) – drogę wskazują im siedzący na punkcie widokowym znajomi. Uratowani z matni z nieskrywaną satysfakcją obserwujemy, jak do labiryntu wpada grupka rozbawionej młodzieży. Ich przygoda kończy się podobnie jak nasza. Ktoś mógłby zapytać, dlaczego zamiast biegać i gubić się coraz bardziej, po prostu nie przecisnąć się przez krzaki? No cóż, ścianki z żywopłotu wzmocniono metalową siatką.

Na noc zatrzymujemy się w pobliskim miasteczku. W hotelu pani recepcjonistka na pytanie, czy dostaniemy adapter do gniazdka elektrycznego, żeby podładować baterie, odpowiada niczym John Cleese w Hotelu Zacisze: – Owszem, zgłosiłam ten problem właścicielce tydzień temu, jednak do dziś nie dostałam odpowiedzi. Hmm, ciekawe, czy odpowiedź kiedykolwiek nastąpi.

Rankiem po skonsumowaniu czegoś, co się nazywa full english breakfast, a co z pewnością kalorycznością przewyższa polski dwudaniowy obiad z deserem, ruszamy do Windsoru. Nie mamy, co prawda, szans na audiencję u królowej, jednak liczymy na dostąpienie zaszczytu zwiedzenia jej rezydencji. Po wielkim pożarze z 1992 r., który niemal zniszczył zamek, Elżbieta II szybko go odremontowała i udostępniła do zwiedzania 25 apartamentów i kilka innych obiektów. Wydaje się to niewiele jak na największy zamieszkany królewski pałac na świecie (45 tys. m2). Ale gdy się uwzględni konserwatyzm brytyjskiej monarchii, trzeba przyznać, że to i tak dużo.



Wzniesiony na skale zamek widać z daleka. Zajmuje całe wzgórze i przytłacza splendorem. Wokół monarszej rezydencji wyrosło całkiem urokliwe miasteczko z mnóstwem knajpek, w jednej z nich przy stoliku siedzą hobbity i piją piwo. W innej, panie przebrane w stroje z dawnej epoki namawiają do zrobienia sobie zdjęcia w takich historycznych kostiumach.

Z mapą, na której zaznaczone są strefy swobodnego zwiedzania, ruszamy do gotyckiej St George’s Chapel, w której modli się najsłynniejsza dynastia świata i gdzie znajduje się grobowiec króla Henryka VIII i jego trzeciej zmarłej w sposób naturalny żony Jane Seymour. Bogactwo wyposażenia wnętrza kaplicy i mistrzostwo jego wykonania daje przedsmak tego, co czeka nas w State Apartments. Ich ściany ozdobione są obrazami i rysunkami Rembrandta, Rubensa i van Dycka, w gablotach umieszczono kolekcje broni służącej do zabijania na przestrzeni wieków oraz złote i porcelanowe naczynia i patery. Na klatkach schodowych są nawet rzeźby koni naturalnych rozmiarów wraz z rycerzami w pełnej zbroi. Co jakiś czas staję oko w oko z popiersiem znanej mi z lekcji historii osobistości. To niezwykłe uczucie spacerować po pokojach, w których bywały Elżbieta I, Anna Boleyn, królowa Wiktoria i dziesiątki innych krwawych, walecznych, wybitnych i tych mniej zasłużonych władców tego kraju.

Chylę czoło przed ludźmi, którzy wykreowali Stonehenge na jedną z największych atrakcji Anglii. Ja też uległam magnetycznemu czarowi kamiennych bloków, szkoda tylko, że nikt nie uprzedził mnie, że nagle wyrosną przede mną na łące przy drodze, którą jadę. A więc TO jest TO? Tajemniczy krąg, miejsce magicznych praktyk i nieznanego przeznaczenia, rozpalające wyobraźnię milionów ludzi na całym świecie stoi w terenie kompletnie pozbawionym magii i sprofanowanym drogą szybkiego ruchu. Mimo rozczarowania dołączam do grupy ludzi, którzy niczym pątnicy okrążają kilkakrotnie sędziwe głazy. Ptaki, które przez tysiąclecia zdążyły w nich zamieszkać, właśnie poderwały się do lotu, złowieszczo pokrakując. Chmury też są złowieszcze, za chwilę spadnie z nich potężny deszcz. Za przykładem grupki skulonych turystów, próbujących wykrzesać z siebie uśmiech do fotografi i, ja też pozuję do zdjęcia.

Opuszczamy Stonehenge, by udać się do Kornwalii położonej w południowo-zachodniej części wyspy. W tej przypominającej kształtem róg ojczyźnie Celtów narodziła się legenda króla Artura. Przez następne dni, aż do końca pobytu będziemy podążać tropami tego bohatera.

Pierwszy przystanek robimy oczywiście przy Arthurian Centre, które szczyci się tym, że zgromadziło chyba wszystko, co kiedykolwiek napisano lub wymyślono o królu Arturze. Przytłoczeni tysiącami wycinków prasowych, dziwacznych rysunków, wykresów i notatek ruszamy w teren, by zobaczyć dalszą część ekspozycji. Ścieżka wiedzie przez owcze pastwisko, następnie wzdłuż rzeki, gdzie poskręcane konary drzew, krzewów oraz zaściełające ziemię fi oletowe kwiaty przenoszą nas w scenerię nie z tego świata. Gdy dochodzimy do omszałego kamienia z wygrawerowaną inskrypcją rzekomo upamiętniającego bitwę, jaką stoczył Artur z Mordredem, postać tego króla wydaje mi się bardziej realna niż jeszcze godzinę temu.

Prosto stąd pędzimy na zachód słońca do Tintagel Castle. Jeżeli twórca Okrągłego Stołu istniał naprawdę, to właśnie tutaj przyszedł na świat. Być może również tutaj swoje romantyczne uniesienia przeżywali waleczny Tristan i piękna Izolda. Poszarpane przez wody wybrzeże spada tu do oceanu wysokimi urwistymi klifami. Atlantyk ma kolor szafirowy, zaś cypel, jakby dla kontrastu, jest pokryty soczystą zielenią, która marszczy się na wietrze niczym fale. Pokonuję dziesiątki schodów raz w dół, raz w górę, by z nowych perspektyw podziwiać coraz bardziej spektakularne krajobrazy. Woda z furią uderza o skały, jakby chciała je rozbić w drobny mak. Gdy dochodzę do krawędzi klifu, wiatr próbuje mnie z niego zepchnąć w przepaść. Z trudem utrzymuję się nogach, a włosy, które zaczęły żyć własnym życiem, boleśnie chłoszczą mnie po twarzy. Szkoda, że z dawnej fortecy pozostały tylko ruiny. Dziś jedynie barwne rekonstrukcje pokazują, jak imponująco wyglądała w czasach swojej świetności.

Właścicielka hoteliku w Boscastle, gdzie zamierzamy spędzić noc, opowiada, jak wiele trudu kosztowało ją odnowienie domu po wielkiej powodzi, która kilka lat temu nawiedziła miasto. Dziś po katastrofie nie ma śladu, pozostał tylko trwały uraz w psychice tutejszych mieszkańców. Sprawca nieszczęścia płynie leniwie, by po kilkuset metrach, za Boscastle, połączyć się z Atlantykiem. Nasze wieczorne plany trekkingowe po okolicznych wzgórzach niweczy rzęsisty deszcz. Uciekamy przed nim do baru. Tam przy pincie piwa głośno dyskutują chyba wszyscy miejscowi seniorzy. Zamawiamy coś wybitnie brytyjskiego: wielkiego pieczonego ziemniaka z dodatkami: wybieram tuńczyka, a Wojtek fasolkę i ser. Moje danie smakuje wyśmienicie. Piwo wręcz przeciwnie. W porównaniu z polskim jest niezwykle łagodne, po wypiciu wielkiego kufla nawet nie zakręciło mi się w głowie.

GPS prowadzi nas po najwęższych drogach, jakimi w życiu jechałam samochodem. Biegną one w zielonych, pachnących kwiatami tunelach lub utkanymi z konarów drzew labiryntami. A mówi się, że drzewa stanowią wielkie zagrożenie dla kierowców. Jak widać, przeszkadzają one kierowcom tylko w Polsce. Kornwalia przypomina wielki ogród, w który wkomponowane są kryte strzechą domki niczym z prozy Tolkiena z małymi oknami i ukwieconymi gankami. Dzięki temu brytyjska prowincja staje się baśniowa. Tak piękna, że ma się nieodpartą ochotę po prostu usiąść tutaj na jakiejś ławeczce i zostać na zawsze.


O tym miejscu wcześniej nie wiedziałam nic. Mało tego, nawet nie miałam zamiaru go odwiedzać, po prostu było nam po drodze. W taki sposób odkryłam The Lost Gardens of Heligan. I właśnie tutaj, choć to zupełnie nie leży w mojej naturze, stałam się egzaltowana. Może sprawiła to majowa witalność, która wybuchła nieprawdopodobną eksplozją kwiatów i odcieni zieleni. Po wizycie w części poświęconej ogrodom tematycznym, tknięta dziwnym impulsem, chcę jeszcze zobaczyć miejsce zwane dżunglą. (Teren jest wielki, zajmuje 100 ha. Trzeba wytyczyć sobie szlak, bo nie sposób zwiedzić wszystkiego w ciągu jednego dnia). I tak znalazłam się w zaczarowanym ogrodzie, a migawka mojego aparatu fotograficznego oszalała. Ludzka ręka stworzyła w tej dolinie namiastkę raju na Ziemi. Zachodzę w głowę, jak w takim, w końcu nie najcieplejszym klimacie, mogą przetrwać subtropikalne rośliny. Wśród stawów, między którymi biegną mostki, rosną wielkie palmy, juki, paprocie, rododendrony, bambusy i inne obsypane kwiatami niczym śniegiem drzewa i krzewy. Ich gałęzie i korzenie tworzą niesamowite kształty falują, skręcają się, oplatają, a opadające kwiaty zaściełają ziemię różowymi, fioletowymi i białymi delikatnie pachnącymi efemerycznymi kobiercami.

Z trudem opuszczam to miejsce. Po tym, co zobaczyłam nic nie wydaje mi się wystarczająco atrakcyjne. Nawet St. Michael’s Mount, które do złudzenia przypomina słynne normandzkie opactwo. Oba wzniesiono na skalistych wyspach po dwóch stronach kanału La Manche. Po normandzkiej inwazji w 1066 r. wyspa została przekazana benedyktynom z Mont Saint Michel i prawdopodobnie stąd to podobieństwo. Dojazd na wybrzeże zajmuje nam godzinę. Zatrzymujemy się na parkingu obok plaży. Roztacza się z niej widok na wyspę i zamek, który stoi samotnie na szczycie wzgórza. U podnóża wzniesienia przycupnęły budynki gospodarcze i domy. Niestety, groblę zalało morze. Spacerujemy po plaży rozczarowani, że nie uda nam się dostać na wyspę. Przed odjazdem w lokalnej knajpce zamawiamy kultowe fi sh & chips. Na odchodne od niechcenia pytamy (już coraz lepiej rozumiemy, co się do nas mówi), w jakich godzinach jest odpływ. – Za 15–20 minut – słyszymy. I rzeczywiście, nim zjedliśmy frytki, morze cofnęło się o kilkaset metrów, pozostawiając dywany brunatnic i elegancką, wybrukowaną drogę do St. Michael’s Mount. Ale na miejscu okazuje się, że wszystko jest już zamknięte, a atmosfera ciszy i pustki sugeruje, że mieszkańców chyba unicestwiła jakaś tajemnicza epidemia. Gdzie podziało się trzydziestu wyspiarzy? Gdzie są członkowie rodziny St. Aubyn, dożywotni właściciele tego zamku?

Droga A30 wiedzie przez Bodmin Moor, słynne kornwalskie wrzosowiska. Wzgórza, po których hula wiatr, usiane są kępkami kwitnących na żółto krzewów i przypominających grzyby granitowych głazów. Nabrzmiałe czarne chmury zawisły groźnie na niebie, jednak wędrują z taką prędkością, że za 20 minut już ich tu nie będzie. Ta niezwykła zmienność nieba sprawia, że krajobraz nabiera niesamowitego charakteru, staje się mistyczny. Słońce przebijając się przez chmury, oświetla doliny bądź zbocza niemalże punktowo, jak w teatrze. Teraz pada na pasące się wysoko na zboczu stado białych owiec. Odbijamy w bok i zatrzymujemy się przy jeziorze. To w nim zgodnie z legendą żyje Lady of the Lake, która uwiodła Merlina, wychowała Lancelota i dała królowi Arturowi miecz Excalibur. Woda w jeziorze ma czarny kolor. Wydaje się mroczna. Z całą pewnością nie tylko wietrzna pogoda nie zachęca do kąpieli. Jadąc dalej, docieramy do jednej z najlepiej zachowanych angielskich twierdz, zbudowanej za czasów króla Henryka VIII. St. Mawes Castle strzegła dostępu do kornwalijskiego wybrzeża. To idealne miejsce na rodzinny piknik: zielona trawa i kamienne mury, których bezpieczeństwa dawniej i dziś strzeże kilkadziesiąt wycelowanych w morze armat.

Farma, w której spędzamy ostatnią noc, położona nad rzeką Camel w okolicy miasteczka Bodmin należy do Johna i Anne Willcocksów, miłych starszych państwa, którzy witają nas pysznym czekoladowym ciastem i pytają, czy mamy ochotę wziąć udział w porannym dojeniu krów. Okna naszego lawendowego pokoju otwierają się na ogród. Z kubkiem kawy w dłoni wychodzę na taras, żeby nacieszyć się ostatnim zachodem słońca w Kornwalii. Do głowy przychodzi mi dziwaczna myśl. Tysiące Polaków, których spotykałam wszędzie: w Stonehenge, w Leeds, w Windsorze, zwiedzających, pracujących, robiących zakupy przyjechało, żeby zarobić pieniądze. A zostało? Może dlatego, że zakochało się w tym kraju tak samo jak ja.