Las deszczowy wokół Camp Leakey, ośrodka badawczego zajmującego się orangutanami usytuowanego w parku narodowym Tanjung Puting, był wtedy jeszcze absolutnie dziewiczy. Któregoś dnia, po paru godzinach marszu oznaczonym szlakiem, zauważyłem swój cel. A przynajmniej tak mi się zdawało. Zaryzykowałem i zszedłem ze szlaku, jednak przez 45 min wędrówki nie dostrzegłem żadnego tropu. Kierowałem się wskazaniami kompasu, ale po następnych 30 min zacząłem odczuwać poważny niepokój. Miałem wprawdzie latarkę czołówkę, więc byłem trochę przygotowany do marszu w ciemności, ale dżungla po zmroku nie jest przesadnie gościnna. W pewnym momencie ujrzałem przed sobą dziwnie błyszczące metalicznoniebieskie rozlewisko. Gdy podszedłem bliżej, zaczęło drgać, a potem... setki motyli wzbiły się w powietrze. To, co przed chwilą wydawało się tak atrakcyjne, okazało się płaską przestrzenią usłaną świńskimi odchodami, które najwyraźniej miały dla motyli jakiś nieodparty urok. Ruszyłem na południe. Uznałem, że nawet jeśli nie znajdę oznaczonej trasy, prędzej czy później dojdę do rzeki. Opłaciło się. Po pewnym czasie trafiłem na szlak. Sekundy później usłyszałem szelest. Pomyślałem, że może to być jakiś dzik lub kot. Nagle w światło mojej czołówki wkroczyła samica orangutana. Miała znajomą twarz – była członkiem jednej z grup rehabilitowanych w obozie badawczym. Spojrzeliśmy na siebie, po czym małpa wyciągnęła do mnie dłoń i poprowadziła za rękę. Najprawdopodobniej wracała do obozu na wieczór, tak jak ja.