Za nami kolejna, 26. już edycja Festiwalu Górskiego im. Andrzeja Zawady w Lądku-Zdroju. Przez ponad tydzień ludzie gór mogli brać udział w licznych prelekcjach, wykładach, seansach filmowych i warsztatach. W wydarzeniu wzięli udział najbardziej znani i utytułowani polscy wspinaczce. Łukasz Supergan – specjalista od pokonywania pieszo długich dystansów – opowiadał m.in. o zimowym przejściu gór Polski (1110 km). Jak przygotować się do takiej wyprawy? Czy w lutym noce pod chmurką mogą być ciepłe? O wszystko spytaliśmy eksperta.

Mateusz Łysiak: Lubimy wyjeżdżać za granicę i chwalić się zdobywaniem najwyższych gór lub pokonywaniem najbardziej wymagających szlaków. Czy w Polsce też jest miejsce na robienie rzeczy spektakularnych?

Łukasz Supergan: Oczywiście. Choćby moje zimowe przejście gór Polski – najprawdopodobniej pierwsze takie w historii. Wolę być jednak ostrożny, bo być może ktoś mnie uprzedził i o tym nie wiem. To też pokazuje, że możesz wejść na ten sam szlak i zrobić na nim coś nowego. Już po wydaniu mojej książki („Szlaki Polski. 30 najpiękniejszych tras długodystansowych” – przyp. red.) dowiedziałem się na przykład, że ktoś próbuje pobić rekord czasowy na mniej znanej nizinnej trasie. Można zatem robić ciekawe, nowe rzeczy nie tylko w górach. Każdy z nas może znaleźć nowy sposób na opisanie znanych szlaków.

Wytyczając nowe trasy, zachęcamy też innych do podążania naszymi śladami. To chyba działanie z korzyścią dla wszystkich?

Tak, i tu przydają się media społecznościowe, choć wiadomo, że mają dwie strony medalu. Kiedy robiłem zimowe przejście gór Polski, relacjonowałem to w social mediach. Wtedy dużo osób pisało do mnie, że ich inspiruję, a dla mnie to była po prostu próba odpowiedzi na pytanie: „czy potrafię?”. Podejrzewam, że cała masa ludzi też je sobie zadaje. Mam nadzieję, że któraś z moich wędrówek rzeczywiście zmotywuje kogoś do konfrontacji z wątpliwościami, bo to jest moment, kiedy zazwyczaj zaczynamy działać.

Dlaczego zdecydowałeś się przejść polskie góry właśnie zimą? Chciałeś być pierwszy?

Na początku wcale o tym nie myślałem. Tak naprawdę pomysł zrodził się już w 2016 r. i najpierw planowałem, że przejdę cały szlak latem. Zabrakło mi jednak czasu, ale na komputerze zostały mapy i schematy, a w głowie niedosyt. Kiedy przez pandemię nie wypaliły moje zagraniczne wyjazdy zimowe, wróciłem do tego projektu. Nie zastanawiałem się wtedy, czy ktoś już to zrobił, tylko czy ja dam radę. Wcześniej przechodziłem trudniejsze trasy, przykładowo na Islandii, ale tym razem miałem iść 50-60 dni z małą liczbą odpoczynków. Do tego atrakcje w postaci śniegu i mrozu. To jest wyzwanie dla ciała. Dałem radę – to dla mnie ogromny osobisty sukces i cenne doświadczenie.

Zastałeś w górach tzw. prawdziwą zimę?

W obliczu zmian klimatycznych niestety coraz trudniej zdefiniować pory roku, ale rzeczywiście była taka zima, jakiej nie było od kilku lat. Kiedy wszedłem w Karkonosze, byłem jednak świadomy tego, że śniegu powinno być jeszcze więcej. Półmetrowe warstwy leżały w miejscach, gdzie puchu powinno być 4 razy tyle.

Na pierwszy rzut oka zima wydawała się mocna, ale tak naprawdę była normalna. I krótka. Pierwszy większy opad przypadł na początek mojej trasy, a jakieś 2-3 dni po zejściu z gór nastała odwilż.

Często spałeś pod chmurką, ale zapewniasz, że nie było Ci zimno. Jak to możliwe?

Myślę, że to nie kwestia przyzwyczajenia do niskich temperatur, a doświadczenie. Z czasem nauczyłem się, jak dobierać właściwy sprzęt i chodzić w taki sposób, żeby nie zmarznąć – rzecz banalna, ale bardzo ważna zimą w górach. Często myślimy, że jak jest zimno, to trzeba się grubo ubrać, a przecież ogrzewamy się też, jedząc i pijąc.
Kluczowe jest również wypracowanie najlepszego dla nas systemu biwakowania. Oczywiście najważniejsze to się nie zmoczyć. Taką strategię przygotowuje się na podstawie poprzednich doświadczeń. Niekiedy przydaje się też po prostu szczęście.

Na taką wyprawę łatwiej przygotować się fizycznie czy psychicznie?

Trudno powiedzieć. Jeśli chodzi o przygotowanie w górach, to było pięć miesięcy regularnych treningów z elementami biegania i chodzenia. Miałem też na sobie różne obciążenia. Ważne, żeby takie treningi były ułożone rosnąco.

Moje nastawienie psychiczne było bardzo dobre. Nie bałem się tej wyprawy.

Spytałem o przygotowanie psychiczne, bo wiem, że na trasie mijałeś dom. Nie bałeś się, że będzie Cię kusiło, aby przerwać wyprawę i w nim zostać?

Dom rzeczywiście kusił, ale nie aż tak bardzo, jak się tego obawiałem. Kiedy startowałem w Świeradowie, myślałem, że po przejściu 800 km zalegnę we własnym łóżku i nie będę chciał iść dalej, ale tak się nie stało.

Okazało się jednak, że miałem zapas sił, który sprawił, że podszedłem do tego zadaniowo. Wysłałem sobie jedzenie na kilka dni wprzód, zrobiłem pranie, wyczyściłem sprzęt i sprawdziłem, czy niczego mi nie brakuje. Po 1,5 dnia ruszyłem dalej.

Jak wspominasz Babią Górę? Wielu turystów trochę lekceważy ten masyw, a przecież potrafi zmęczyć.

Wejście na Babią Górę rzeczywiście było trudne przez śnieg na tzw. Małej Babiej. Potem szło się już przyjemniej po wydeptanym szlaku, ale na szczycie znowu przywitał mnie śnieg i wiatr. Po zejściu był natomiast jedyny moment na trasie, kiedy musiałem zmodyfikować szlak. Po prostu zaczęło padać, a deszcz przy temperaturze powyżej zera nie tylko moczy, ale też wyziębia. Żeby ratować siebie i bagaż, musiałem się ewakuować. W tym przypadku zostawiłem Główny Szlak Beskidzki i zszedłem na stronę Orawy.

Na Babiej Górze byłem w sumie już z 10 razy i zawsze podchodzę do niej ostrożnie. Wtedy znowu pokazała, że jest nieprzewidywalna. Zaskoczyła nie śnieżycą, a odwilżą, co zimą w górach może być bardziej niebezpieczne.

Pamiętam relacje mediów z Twojej wyprawy. Mówiło się wtedy, że idziesz przez góry samotnie…

To była wyprawa samodzielnie przygotowana, ale nie przeprowadzona samodzielnie. Gdybym zaczął liczyć wszystkich ludzi, których spotkałem na trasie i którzy mi pomogli, to pewnie byłoby ich kilkadziesiąt.

Musiałbym policzyć gospodarzy schronisk – część z nich mnie przenocowała, u niektórych miałem depozyty jedzenia i gazu. Mam też wielu znajomych w polskich górach, zwłaszcza w Kotlinie Kłodzkiej, więc na tym etapie wyprawy spałem u nich. W Beskidach również udawało mi się znaleźć nocleg pod dachem. Ważne było dla mnie też wsparcie osób, które towarzyszyły mi na trasie nawet przez jeden dzień. Do tego wszyscy, którzy okazywali wsparcie w mediach społecznościowych. I oczywiście trójka fotografów z operatorem – dzięki nim udało mi się udokumentować to przejście.

Twoja wyprawa trwała kilka tygodni. Ile zajmuje powrót do siebie, do codzienności?

U mnie to jest już łatwiejsze. Po przejściu Łuku Karpat wracałem do ludzi przez kilka tygodni. Po mojej najdłuższej wyprawie, która trwała 2 lata, prawie miesiąc spędziłem w lesie, pracując nad zdjęciami – wtedy też na nowo przyzwyczajałem się do Polski.

Teraz trasy są trochę krótsze, ale też przyzwyczaiłem się do powrotów. Scenariusz zawsze wygląda mniej więcej tak samo: wracam do domu, zrzucam z siebie rzeczy, robię pranie, segreguję filmy i zdjęcia. Zazwyczaj po dwóch dniach wracam do rytmu życia domowego, ale to nigdy nie jest na długo. W weekendy często znowu wyskakuję w góry. Można się przyzwyczaić.