Powietrze pachnie chili i kręci w nosie obietnicą piekielnej zabawy. Wysuwam koniuszek języka, żeby spróbować pierwszy raz w życiu słynnej koreańskiej pasty gochujang z czerwonej, pikantnej papryki, fermentowanej soi i kleistego ryżu. Jest ostra, świdruje w głowie, zawstydza, oblewając pąsem moje policzki. Zresztą wszyscy wokół mają zaczerwienione twarze.

Siedzimy przy gogigui, koreańskim grillu, rozgrzewa nas nie tylko żar, ale też soju – lekka, bo zaledwie 18-procentowa wódka. Popijamy ją z małych szklaneczek i głośno rozmawiamy. Koreańczycy nie potrafią cicho – jeść również.

Próbuję równie przekonująco jak oni mlasnąć ze smakiem, gdy wkładam do ust metalowe pałeczki z pakunkiem przyjemności. To zgrillowane mięso zawinięte w liście sezamu i sałaty wraz z ząbkiem czosnku, odrobiną sałatki z pora, dymki, oleju sezamowego i surowego żółtka.

Ładunek umami, odkrytego przez Azjatów piątego smaku eksploduje na moim podniebieniu. Rozlewa się błogim uczuciem opisywanym jako „pełne, mięsne, tłuste” i namiętnie kopiowanym pod postacią sztucznego glutaminianu sodu. Próbuję się ocucić kęsem zielonej papryczki chili, łykiem delikatnej zupy z tofu, porcją mul naengmyeon, czyli gryczanego makaronu podawanego z lodem. Ale najlepiej robi mi spacer po Seulu.

Z czego słynie Seul? 

Stechnicyzowane centrum stolicy Korei Południowej wieczorem migocze feerią neonów zastępujących nieboskłon gwiazd. Nieba nie sposób zresztą dojrzeć, wieżowce niemal stykają się ze sobą ponad głowami przechodniów. W modnych barach przesiadują żołnierze wciąż stacjonujących tu amerykańskich wojsk.

Koreańczycy biegną po pracy na siłownię poćwiczyć formę przed imprezą. Jak reszta świata, zwariowali na punkcie bycia fit. I ja trafiam do klubu położonego w malowniczej dzielnicy Itaewon, gdzie poznaję jego właścicielkę, byłą zwyciężczynię konkursu WBFF Korea w kategorii Diva Fitness Model & Bikini, Inju Cho.

Ta ocenia moje możliwości i proponuje ćwiczenia. Szczególnie wnikliwie przygląda się moim szerokim kobiecym biodrom i zamaszystej europejskiej pupie, kształtom zupełnie innym od koreańskich sylwetek. To właśnie nad pupą popracujemy najmocniej, bo Inju uważa, że mogłaby być moim największym atutem, gdyby nawet trochę urosła.

Jak wygląda codzienność w Seulu?

Po wysiłku funduję sobie odpoczynek. W Korei masaż jest tak samo popularną i codzienną usługą, jak w Chinach, przypomina zresztą nieco tamtejsze tortury. Ubrana w różową, przydziałową piżamkę z bawełny oddaję się w ręce starszego jegomościa, który ciągnie mnie za uszy, wkłada palce w oczodoły, wyciąga mi ręce i nogi, i nie odpuszcza nawet kiszkom, zagłębiając się pomiędzy ich kształty w brzuchu.

Po 30 minutach napinania ciała w obawie przed bólem odpuszczam w końcu i relaksuję się do tego stopnia, że 2 godz. ugniatania wydają mi się niewystarczające. Jadę więc do słynnego Spa Lei w centrum Seulu. Nowoczesnego, choć w tradycyjnym stylu, i niedostępnego dla mężczyzn centrum kobiecych przyjemności.

Uiszczam drobną opłatę, zostawiam buty w szafce, zabieram szlafrok i ręczniki, po czym schodzę do podziemi, w których kryją się sauny, gabinety kosmetyczne, a nawet salon jubilerski, na wypadek gdyby któraś z pań zechciała zakupić nieco klejnotów.

Pocę się, potem nurkuję w basenie z gorącą wodą i wreszcie zbliżam się do wielkiej tajemnicy koreańskiej sauny, czyli peelingu. Na łóżkach obitych ceratą leżą już rozpostarte zaczerwienione tarciem golasy. Jestem w kolejce do szorowania. Kiedy przychodzi moja kolej, starsza zażywna kobiecina ubrana tylko w bieliznę w agresywny wzór panterki dopada mnie silnym uściskiem i zaczyna trzeć od stóp do głowy.

Seul, Korea Południowa / fot. Getty Images

Staczamy trzy rundy, a babcia zdaje się nie ustawać w walce o zdarcie ze mnie ostatnich martwych komórek. Później dowiaduję się, że kończy zabieg z poczuciem niespełnienia – według niej nadal jestem brudna.

Zupełnie się z nią nie zgadzam, moja skóra lśni i jest jedwabiście gładka. Zjadam na pocieszenie jajka, które pieką się w tutejszych saunach razem z klientkami, popijam sikhye, napój z fermentowanego słodkiego ryżu, i chrupię grillowaną kukurydzę, podglądając Koreanki pucujące się przed wyjściem z sauny.

Najpierw myją twarz olejami, potem ją tonizują, nawilżają hydrolatem, wklepują esencję, serum, olejek, krem pod oczy i krem nawilżający. Zachęcona kondycją ich skóry postanawiam zrobić jeszcze zakupy.

Przedzieram się przez szpaler drapaczy chmur. Większość z nich to kliniki medycyny estetycznej. Azjaci mają kompleks na punkcie typowych dla swojej rasy cech. Wydłużają nosy, powiększają oczy, ale też ścinają zbyt wystające według nich kości policzkowe. Często to mężczyźni zachęcają kobiety do operacji. Mają wyglądać jak panie spoglądające na nich z reklam – perłowe, białe i owalne twarze z dużymi zdziwionymi oczami.

Ja decyduję się tylko na koreański manikiur i peeling na bazie pyłu wulkanicznego z wyspy Czedżu, krem ze śluzem ślimaka i porożem jelenia, maseczkę z ikrą łososia i olejek ryżowy do mycia twarzy. Słowem, jestem gotowa na imprezę.

Koreanki nie piją drinków i nie bawią się w koktajle. Od razu zamawiają całe butelki wódki. Moje europejskie uwolnione zza biurka ciało i umysł nie nadążają za procentami. Szybko wymiękam i trzeba mnie prowadzić na regeneracyjną zupę.

Dania z kuchni koreańskiej / fot. Getty Images

Barów z gorącymi, stawiającymi na nogi posiłkami jest mnóstwo, podobnie jak koreańskich potraw na kaca. Nim ten mnie dopadnie, krzepię się samgyetang, zupą z kurczakiem. A potem zaglądam do baru, w którym podaje się tylko zupę na ogonach wołowych – kkori gomtang.

Obok mnie siedzi dwóch eleganckich biznesmenów – jeden krwawi na skroni, drugi nosi ślady bójki na śnieżnobiałym kołnierzyku koszuli. Cieszę się w duchu, że typowe atrakcje koreańskiej nocy tym razem mnie ominęły.

Co je się w Korei Południowej? 

Największą atrakcję zostawiam sobie na koniec. W mieście Pusan, drugiej co do wielkości po Seulu, położonej nad samym Morzem Japońskim metropolii, mam zamiar zjeść morskiego penisa oraz żywą ośmiornicę.

Pretekst jest oficjalny – zostaję zaproszona jako reprezentantka europejskiego dziennikarstwa kulinarnego na targi rybne Busan International Seafood & Fisheries EXPO. Przemawiam na oficjalnym otwarciu pomiędzy ministrem rybołówstwa oraz burmistrzem miasta.

Na targach wystawiają się firmy z różnymi morskimi dziwolągami, wśród nich są bardzo ekskluzywne falliczne ogórki morskie oraz rozkoszne z nazwy, cholernie drogie słuchotki z francuska zwane abalony. Swoją przemowę, przed którą zostaję zapowiedziana jako wicenaczelna największego i najważniejszego magazynu kulinarnego w Europie, kończę okrzykiem „geonbae!” (na zdrowie), czym zdobywam serca wszystkich ważnych i o połowę niższych ode mnie Koreańczyków.

Po części oficjalnej oddalam się wreszcie na upragnioną ucztę w restauracji specjalizującej się w hoe, czyli surowym mięsie z ryb i owoców morza. Ekstremalnym przeżyciem jest dla mnie zjedzenie żachwy, przedziwnego stwora z rodziny osłonic oraz gaebula, czyli morskiego penisa. Tego ostatniego żuję długo i bez skutku. Koreanki podobno lubią tego rodzaju konsystencję, bo zwiastuje ona sporą zawartość kolagenu w produkcie, a więc ma zbawienny wpływ na zmarszczki.

Po kolacji lepkie mam nie tylko palce, ale i całą sukienkę. Przed powrotem postanawiam zakupić mały basenik z pływającymi w nim surowymi krabami oraz słój ikry dorsza wyglądającej jak olbrzymie ludzkie języki. Z takim zapasem zmysłowego jedzenia mogę wracać do Polski, gdzie nie raz jeszcze będę śnić o powrocie do Korei.

Korea Południowa – dojazd, wiza, waluta, nocleg, jedzenie

  • Dojazd

Do Seulu można polecieć bezpośrednio z Warszawy. Podróż trwa 10 godz.

  • Wiza i waluta:

Do 90 dni pobytu wiza nie jest potrzebna; walutą jest won południowokoreański; 100 KRW = 0,35 zł.

  • Nocleg:

Jest dość kosztowny, a jego standard nie zawsze taki, do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni. Pokoje to często małe klitki bez okien. Średni koszt: 400 zł za noc.

Wytrwałym poleca się serwis booking.com, gdzie można znaleźć łóżka w cenie 150–200 zł. Ale trzeba dokładnie sprawdzić lokalizację, by nie wylądować na peryferiach miast.

  • Jedzenie:

Dzień najlepiej zacząć od juk, czyli ryżowego kleiku w nieskończonej liczbie wariacji, np. z dynią, ryżowymi kuleczkami mo blabo i orzechami, albo kleiku z pastą z czarnego sezamu.

Alternatywą dla dań mięsnych jest japchae, czyli przezroczysty makaron ze słodkich ziemniaków z pociętymi w słupki marchewkami, ogórkami i grzybami, wymieszany z olejem sezamowym i prażonym sezamem.

Bibimbap oraz gimbap to klasyka. Można ich skosztować w ulicznych barach i na targowiskach. Spróbować trzeba też kopytek toppoki, kluseczek z mąki ryżowej – w gęstym, pikantno-słodkim sosie.

Tekst ukazał się na łamach magazynu „National Geographic Traveler Extra – Azja 22 pomysły na podróż życia” (nr 02/2018).