Płytko i wąsko. Nurt niespieszny. Rozglądamy się dookoła. Dzikość krajobrazu urzeka i fascynuje.

Zamojszczyznę czasem nazywa się polską Toskanią. To wygodna szuflada i uproszczenie, ale jeśli chodzi o atrakcyjność krajobrazu, okolice np. pomiędzy Zamościem a Tomaszowem Lubelskim w niczym włoskiemu regionowi nie ustępują. Gdy jechaliśmy tu samochodem, co chwilę zatrzymywaliśmy się w pół drogi. A to różowa cerkiewka w Babicach, a to barokowy kościół w Tarnogrodzie z dwoma obrazami weneckiego malarza Domenica Tintoretta. A to imponująca rozmachem cerkiew Zaśnięcia Najświętszej Maryi Panny w Hrubieszowie.

Przed wojną w regionie było około 70 cerkwi. Później w ramach akcji „Wisła” wielu prawosławnych zostało przesiedlonych na Mazury i ziemie zachodnie, cerkwie nierzadko zaadaptowano na kościoły katolickie. Dziś powoli prawosławie się odradza. Licząca sobie zaledwie stu wiernych parafia w Tomaszowie Lubelskim krok po kroku restauruje swoją świątynię. Ale już dziś naprawdę warto tam zajrzeć (i wrzucić skromną ofiarę do puszki, na remont).  

 

Kto w raju zerwał jabłko?

Nurt nie jest szybki, ale trzeba być cały czas skupionym. Wieprz na tym odcinku meandruje niewiarygodnie i czasem trudno zmieścić się w zakręcie. Chwila nieuwagi i jesteśmy w tataraku. 

Dopływamy do zalewu Rudka. Przylega do niego miejscowość Zwierzyniec. To prawdziwe serce Roztocza, a także brama do Roztoczańskiego Parku Narodowego. Swoją nazwę miasto zawdzięcza hodowli zwierząt, m.in. konika polskiego, jaką prowadzili tu Zamoyscy. Miasto powstało u schyłku XVI w. jako część Ordynacji Zamojskiej, czyli wielkiego majątku ziemskiego, który aż do czasów PRL pozostawał niepodzielony; z czasem była to nawet siedziba ordynacji. Był tu dwór myśliwski i letnia rezydencja magnatów. A wokół wybudowano m.in. tartak, browar oraz fabrykę mydła i porcelany.

Wszystko to na tle niekończących się roztoczańskich lasów. Po latach chudych ostatnio Zwierzyniec odzyskuje dawny wdzięk. Zachwyca przepiękny miejski park Zwierzyńczyk z licznymi oczkami wodnymi (a także strefą darmowego wi-fi i liną tyrolską rozpiętą nad stawami) i kościół pw. Jana Nepomucena zbudowany na wyspie, intryguje budynek browaru. Co roku w sierpniu odbywa się tu Letnia Akademia Filmowa, świetna plenerowa impreza dla wszystkich.  

Po Zwierzyńcu warto przejechać się rowerem. Np. do Florianki, gdzie można obserwować hodowlę koników polskich, a potem nad Stawy Echo – uwielbiane w tych okolicach kąpielisko. Jego nazwa pochodzi od doskonałego echa, które da się tu słyszeć. Gdy krzyknąć: „Kto w raju zerwał jabłko z drzewa”, echo zawsze – zgodnie z prawdą – odpowiada: „Ewa, Ewa, Ewa”. 

 

 

Płyniemy dalej. Wpierw jednak musimy przenieść kajak przez śluzę, nieopodal tutejszej elektrowni. Przecinamy dawny Ogród Skarbowy, czyli park miejski w Zwierzyńcu, zaraz potem przepływamy pod dwoma niewielkimi mostkami i mijamy odnogi potoku Świerszcz. Wieprz pięknie wygląda w słońcu, otoczony soczyście zielonym lasem i łąkami. W takich miejscach naprawdę nietrudno uwierzyć, że „Polska jest najpiękniejsza”.

Na wysokości wsi Bagno przyspieszamy. W drodze do Turzyńca, a następnie Żurawnicy trzeba znów przenieść kajak na starej śluzie. Wreszcie przy tzw. moście Pstrągowym w Żurawnicy robimy sobie przerwę. Jedząc kanapki, wspominamy wycieczkę do innego roztoczańskiego cudu natury, tzw. szumów nad rzeką Tanew. Pod tą nazwą kryje się cała seria mikrowodospadów. Na Tanwi jest ich kilkanaście, a może i kilkadziesiąt. Każdy jak mała Niagara – widowiskowo spieniony. Rzeka ma niezwykły rdzawy kolor, a wije się wśród lasów i łąk. Od czasu do czasu przecina ją niewielki mostek.  

Tanwią można spłynąć również kajakiem. Trasa przez Puszczę Solską jest równie urokliwa, co ta na Wieprzu. Ale warto pamiętać, że kończy się w miejscowości Huta Szumy, a więc tam, gdzie zaczynają się „wodospady”.

Chrząszcz brzmi

Po posiłku znów ruszamy Wieprzem. Za Żurawnicą przecinamy sporą dolinę, wpływając na tereny Szczebrzeszyńskiego Parku Krajobrazowego. Brzegi są tu strome i piaszczyste. Co jakiś czas trafiamy na niewielkie progi. 

Kolejny most. Przed Brodami rzeka staje się płytsza i szersza. Ale widoki są równie niezwykłe. Porośnięte trawą wzgórza, malowniczo pochylone drzewa. Z Brodów do Szczebrzeszyna płyniemy nieco ponad godzinę. Przed miastem koryto się zwęża, nurt staje się szybszy. Po blisko ośmiu godzinach od startu dopływamy do miasta.

Jak powszechnie wiadomo, tutaj „chrząszcz brzmi w trzcinie i Szczebrzeszyn z tego słynie”, o czym powiadomił świat Jan Brzechwa, a upamiętnia do dziś pomnik, a w zasadzie kilka pomników chrząszcza w różnych częściach miasta. Hasło „Szczebrzeszyn” budzi uśmiech na twarzy, ale warto wiedzieć, że to miasto o długiej i ciekawej historii. Niegdyś było ważnym grodem obronnym na trakcie kijowskim.

Prawa miejskie nadał mu już Kazimierz Wielki w 1352 r., potem obok siebie żyli tu ludzie różnych narodowości i religii: katolicy, prawosławni, żydzi, unici, kalwini i arianie. Do dziś zachowały się w mieście ślady ich bytności: synagoga i kirkut, cerkiew o charakterze obronnym czy barokowy kościół św. Katarzyny. 

 

 

W zagrodzie

Kolejnego dnia cofamy się i ruszamy z Kaczórków. Naszym celem jest Guciów. Rzeka wije się na tym odcinku nie mniej niż w okolicach Zwierzyńca. Na liczącej sobie 10 km trasie sporo zwalonych pni drzew i gałęzi. W miejscowości Bondyrz musimy przenieść kajak. 

Na miejscu jesteśmy po sześciu godzinach. I szybko orientujemy się, że to znakomite miejsce na spędzenie nawet całego dnia. Turystyczną atrakcją jest tu znakomicie zachowana, blisko dwustuletnia zagroda chłopska w stylu roztoczańskim. Tysiąc lat temu we wsi stał jeden z Grodów Czerwieńskich, w których żyli głównie Rusini. Osada rozwijała się do XII w., do czasu najazdu tatarskiego. Tatarzy zrównali ją z ziemią, a odrodziła się dopiero w XIX w. Teraz mieści się tu muzeum etnograficzno-przyrodnicze wpisane do rejestru zabytków. Oglądamy więc dawną chłopską izbę z paleniskiem, łóżkiem, stołem, piecem chlebowym i obowiązkowym zapieckiem czy stodołę – z cepem, żarnami, chomątem, maszyną do czyszczenia konopi czy wreszcie ligawką, a więc tutejszą trąbą, która służyła do komunikacji międzyludzkiej, np. do przywoływania rolnika na obiad przez żonę, tudzież umawiania się na randki (każda ligawka podobno brzmi inaczej). 

Potem wpadamy do tutejszej gospody na zupę z pokrzyw, łupcie z olejem konopnym, czyli, powiedzmy: gołąbki z kaszą gryczaną, reczczoniaka (piróg z kaszy, ziemniaków i sera), pierogi ruskie oraz jaśka z warzywami i kaszą jęczmienną. Popijamy zsiadłym mlekiem i piwem żurawinowym. Tradycyjna chłopska kuchnia z tych okolic w upalny letni dzień smakuje wybornie.  

 

Miasto idealne

Na koniec Zamość. Już nie kajakiem, a samochodem. Mówi się o nim „perła renesansu”, „miasto arkad”. Nie bez przyczyny od ponad 20 lat miasto jest na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Wrażenie robi zwłaszcza tutejszy Rynek Wielki na planie kwadratu o boku długości 100 m, przez niektórych uważany nawet za najpiękniejszy w Polsce (podobno wyjątkową estymą cieszy się wśród Japończyków). Równie imponujący jest cały układ architektoniczno-urbanistyczny Starego Miasta, pamiętający jeszcze czasy Wazów czy Sasów. Ulubionym miejscem turystów, a zwłaszcza nowożeńców, jest manierystyczno--barokowy ratusz z wachlarzowymi schodami. Nie ma weekendu, by nie powstała tam sesja zdjęciowa. Miasto założył w 1580 r. kanclerz koronny i doradca królów

– Zygmunta II Augusta i Stefana Batorego – Jan Zamoyski, a zaprojektował włoski architekt Bernardo Morando. Ideą było stworzenie miasta idealnego, nawiązującego do koncepcji polimorficznych, którego głową miał się stać pałac Zamoyskich, kręgosłupem ulica Grodzka, a ramionami ulice poprzeczne. Do dziś robi to wrażenie. 

A tuż za miastem znów cisza i spokój. Nastrój sielanki. Jest dziko, dziewiczo. Sąsiedztwo niemal idealne.

 

Maciej Wesołowski