Peter „Peru” Chrzanowski to narciarz ekstremalny i paralotniarz polskiego pochodzenia. Od dziecka mieszka w Kanadzie. W latach 70. i 80. dokonał pierwszych zjazdów na nartach ze szczytów i lodowców na Alasce, w Kanadzie, Meksyku, Peru i Nepalu. 

Zajmuje się również realizacją filmów o narciarstwie ekstremalnym i paralotniarstwie. Jako operator brał udział m.in. w wyprawie dookoła świata samolotem z czasów II wojny światowej. Kilka jego produkcji zostało nagrodzonych na festiwalach filmowych.

Obecnie z pasją organizuje i popularyzuje w krajach latynoskich nową dyscyplinę, Aerothlon, składającą się z trzech konkurencji: biegu, jazdy na rowerze górskim i z lotu na paralotni. W 2022 roku ukazała się jego książka pt. „Szusss, czyli jak przeżyłem samego siebie” wydana przez Wydawnictwo Annapurna.  

W swojej książce piszesz o znajomym, który powiedział: „Nie sądziłem, że spotkam cię jeszcze żywego". Co mu odpowiedziałeś? 

– Na początku roześmiałem się. Byłem wtedy z koleżanką na nartach. Powiedziałem, że byłby to dobry tytuł na moją książkę. Jednak wydając książkę, wybraliśmy nieco krótszy – „Szusss, czyli jak przeżyłem samego siebie”. Przeżyłem wiele wypadków na nartach i paralotni, a prawie wszystkie były wynikiem mojego błędu. Na przykład nie sprawdziłem pogody lub założyłem nieodpowiedni sprzęt. Stąd też nieco przewrotny tytuł książki. 

Peter „Peru” Chrzanowski na trzech kontynentach

Wróćmy do początku. Jak trafiłeś do Kanady? 

W latach 70. XX wieku mój ojciec, z zawodu geodeta, wyjechał na stypendium naukowe do Kanady. My dołączyliśmy z mamą nieco później. Babcia musiała wtedy przekupić odpowiednie osoby, by załatwić nam z mamą wspólny paszport. Do Kanady płynęliśmy transatlantykiem „Stefan Batory” i tak dotarliśmy do Quebecu. Miałem wtedy 8 lat. 

Od zawsze pociągała się eksploracja świata? 

Już we wczesnym dzieciństwie często uciekałem rodzicom do lasu, a tam latem biegałem lub zimą jeździłem na nartach. Na szczęście rodzice dawali mi się wyżyć, nie ograniczali moich zapędów. Sami też poszukiwali nowych wrażeń i przygód. Wiele zawdzięczam również naszej podróży do Ameryki Południowej, którą odbyliśmy kamperem. Wyprawa trwała 14 miesięcy. Musiałem wtedy odpowiednio przygotować się do drogi – czytałem przewodniki i książki podróżnicze. Już będąc w trasie, często namawiałem rodziców do zjeżdżania z wyznaczonych tras, by odwiedzać ciekawe miejsca, o których czytałem w przewodniku.

Cztery miesiące spędziliśmy w Brazylii, gdzie chodziłem do szkoły. Z pewnością ten rok spędzony w podróży dał mi wiele pewności siebie. Ukształtował mnie i moje dalsze wybory. 

Później zamieszkałeś na dłużej w Peru... 

Miałem 17 lat, kiedy mój ojciec załatwił mi pracę w peruwiańskich Andach na stanowisku asystenta przy pracach geodezyjnych. Pamiętam, że w trakcie wolnych dni dokonywałem pierwszych zjazdów z pobliskich lodowców. To były moje pierwsze zjazdy zupełnie na dziko. Bardzo to polubiłem. Potem jeszcze kilka razy brałem udział w podobnych wyjazdach geodezyjnych, które łączyłem z realizowaniem swoich narciarskich pasji. 

Mieszkałeś też w innych krajach? 

Później rodzice wysłali mnie do Francji. Widzieli, że po powrocie z Peru bardzo się nudziłem i szukałem nowych wrażeń. We Francji miałem nauczyć się języka, ale trafiłem do szkoły w Grenoble, gdzie uczęszczały dzieci dyplomatów, które mówiły wyłącznie w języku angielskim. Wiedziałem, że w ten sposób nie nauczę się francuskiego, dlatego zacząłem pracować w restauracji. Natomiast weekendy spędzałem na stoku, jako instruktor narciarstwa. 

Pionier polskiego narciarstwa wysokogórskiego

Wcześnie zacząłeś zjeżdżać ze szczytów gór i lodowców. Należysz do pierwszych ludzi, którzy propagowali narciarstwo w wersji extreme i free ride. 

Po raz pierwszy o zjeździe z wysokich gór dowiedziałem się z książki Yūichirō Miury – japońskiego narciarza, podróżnika i poety, który w 1970 roku próbował zjechać ze stoków Mount Everestu. Sporo też czytałem o Sylvainie Saudanie, który był znany ze zjazdów z dużych i stromych gór, także w Himalajach.

Podczas pobytu w Peru pod koniec lat 70. po raz pierwszy próbowałem zjazdów z lodowców. Najpoważniejsza ekspedycja dotyczyła próby zjazdu z najwyższego szczytu w tym kraju – Huascarán (6 768 m. n.p.m.), którego finalnie nie udało mi się zdobyć. Brakowało nam doświadczenia, wzięliśmy choćby rakiety śnieżne, a wystarczyłyby raki. Z tej wyprawy mamy nagranie, które można obejrzeć na YouTube. 

Podczas tej wyprawy poznałem wspaniałego narciarza, Jean-Marca Boivina, pierwszego człowieka, który potem dokonał zlotu na paralotni z Everestu w 1988 roku. 

To niesamowite, że zjeżdżaliście na nartach z takich wysokości w latach 70. i 80. Masz na swoim koncie zjazdy z lodowców i gór m.in. w Peru, Kanadzie, Nepalu i na Alasce. Tymczasem w Polsce prawie nikt o tym nie wiedział. Myślę, że w naszym kraju wiele osób o narciarstwie wysokogórskim dowiedziało się dopiero dzięki Andrzejowi Bargielowi. 

Mam ogromny szacunek do Andrzeja, który ma naprawdę świetną kondycję i szybko aklimatyzuje się na dużych wysokościach. Po pierwszej nieudanej próbie w końcu zjechał na nartach z K2 jako pierwszy człowiek na świecie. Warto wiedzieć, że przy próbach takiego zjazdu zginęło wcześniej wiele osób, nie mówiąc o jeszcze większej liczbie pechowców, którzy nie przeżyli wejścia na ten trudny technicznie szczyt. 

Jędrek miał K2, a ty miałeś zjazd z Mount Robson w Kanadzie (3954 m. n.p.m.). Także musiałeś podjąć wcześniej kilka prób zjazdu.

Mount Robson to piękna góra. W 1980 roku rozpoczął się mój nieco toksyczny związek z tą górą. Miłość przeplatała się z nienawiścią, a trwała kilka lat. Ta góra to taka skalna twierdza, u podnóża ma lodowce. Już samo zdobycie szczytu jest poważnym przedsięwzięciem, bo jest to trudna skalno-lodowa wspinaczka w bardzo niskich temperaturach. Do pierwszego zjazdu namówił mnie pewien Amerykanin, który był przewodnikiem. Wtedy wybraliśmy stronę, z której nie dało się zjechać. Z tej próby zjazdu jest nawet krótki film, który powstał we współpracy z firmą The North Face. 

Myśl o dokonaniu zjazdu wciąż nie dawała mi spokoju. Podjąłem szereg prób, z których kilka też skończyło się pechowo. Jednak w końcu udało się mi się samotnie zdobyć górę. Była to dla mnie wyjątkowa wyprawa, również bardzo niebezpieczna. Już podczas zjazdu niepotrzebnie śpieszyłem się do dziewczyny, która czekała na mnie na dole w bazie. Wybrałem zły wariant zjazdu, który kończył się urwiskiem, o czym oczywiście wcześniej nie wiedziałem.

W tamtych czasach nie było dronów ani dokładnych fotografii satelitarnych. Gdy cudem zatrzymałem się nad urwiskiem, musiałem z powrotem wycofywać się do góry. Przed oczami stanął mi obraz wcześniejszego wypadku na Ranrapalce, gdy narty straciły oparcie na stromym stoku i zacząłem się bezładnie staczać w dół. Myślałem, że to już koniec i zupełnie się zrelaksowałem.

Sądziłem, że cudów nie ma, nie przeżyje się upadku z 900 metrów. A jednak po pewnym czasie obudziłem się w szczelinie. Tym razem, na Robsonie musiałem niezwykle ostrożnie, krok po kroku podejść, by znaleźć się znowu w bezpiecznym terenie. Nie dawałem sobie większych szans, a jednak się udało. To dla mnie był przykład, jak reaguję w sytuacjach naprawdę kryzysowych. Zamiast wpadać w panikę, zaczynam działać bardzo racjonalnie. Z wyprawy tej wróciłem bardzo wyczerpany, straciłem 5 kilogramów. Po przejeździe do domu potrzebowałem tygodnia na pełną regenerację. 

mount robinsonZjazd z Mount Robinson. fot. Archiwum prywatne Petera „Peru” Chrzanowskiego

Mimo wielu niebezpiecznych wypadków ciągle wracałeś do nart i śniegu. 

To było dla mnie naturalne. Nie odczuwałem strachu. Nigdy nie myślałem, by przestać zjeżdżać czy latać na paralotni, choć zdaję sobie sprawę, że straciłem wielu przyjaciół, którzy byli świetnymi narciarzami i paralotniarzami. Każda kolejna śmierć skłaniała mnie do refleksji, dlaczego to nie ja stałem się ofiarą.

Nie ulega wątpliwości, że wiele razy ryzykowałem życiem. Wcześniej interesowałem się zachowaniem człowieka w obliczu skrajnego ryzyka. Dotarłem wtedy do książki Franka Farleya, który podzielił ryzykantów na dwie kategorie: tych przez duże „R” i przez małe „r”. W pierwszej kategorii umieścił ryzykantów świadomych: podróżników, odkrywców czy przedsiębiorców. Opisuje ich jako osoby, które nie lubią rutyny, kochają zaś nowe wyzwania i nie zniechęcają ich przeciwności. Myślę, że według Farleya byłbym ryzykantem przez duże „R”. 

Jak filmować przygody ekstremalne?

Oprócz narciarstwa i latania na paralotni zrealizowałeś kilkanaście produkcji filmowych. To filmy o górach, przygodzie i pasji do sportu. 

Moje filmy najczęściej były pokazywane na festiwalach, z wyjątkiem nagrań, które realizowałem z partnerem komercyjnym – te dostępne są na YouTube. Moje trzy pasje to właśnie film, paralotnia i narty. W tamtych czasach (lata 80. i 90.) realizacja filmów była o niebo trudniejsza. Filmy kręciło się na taśmach filmowych, a montaż robiło się z pociętych fragmentów nakręconych ujęć. Dobrze jest to pokazane w wyświetlanym obecnie filmie Stevena Spielberga „Fabelmanowie". Zarówno montaż, jak i koszty produkcji były zdecydowanie bardziej czasochłonne i kosztowne.

Teraz można wyprodukować piękny film, dysponując nawet skromnym budżetem, tak naprawdę wystarczy jedynie prosta kamerka i program do montażu. Wcześniej trzeba było najpierw wywołać taśmę filmową, by dopiero potem przystąpić do montażu. Cały ten proces ciągnął się miesiącami, a nawet latami. Stąd też brały się bardzo wysokie koszty takich produkcji, a my z naszą paczką nie mieliśmy odpowiednich funduszy. Dlatego też musieliśmy kombinować, na przykład pracując w studiu montażowym nocami. Zdawałem sobie sprawę, że istniały inne możliwości realizacji filmów, jak pozyskanie grantów i finansowania przez duże firmy, ja jednak nie miałem cierpliwości do związanej z tym biurokracji. Tak więc, dysponując znacznie mniejszym budżetem, musiałem być bardziej kreatywny i szukać innego źródła finansowania, często nawiązując współpracę z zagranicznymi telewizjami, na przykład włoską czy francuską. 

Współorganizujesz Aerothlon, czyli zawody składające się z trzech konkurencji: biegu, jazdy na rowerze górskim i lotu na paralotni. 

Dodam, że moje zauroczenie paralotniarstwem zaczęło się w latach 80. Zafascynowały mnie filmy francuskiego wspinacza Christophe’a Profita, który po wejściu na szczyty zlatywał z nich na spadochronie w dolinę. Według mnie było to genialne ułatwienie, bo w górach zejście nierzadko bywa trudniejsze od wejścia. W ten sposób wielogodzinne schodzenie można zastąpić kilkuminutowym lotem. Moja paralotniowa obsesja trwa do dziś i wciąż daje mi wiele radości. Zacząłem zabierać paralotnie na większość wyjazdów, na narciarskie zimowe zjazdy i alpejskie wspinaczki. Zdobywanie doświadczenia paralotniarskiego to stosunkowo długi proces. 

Potem przyszła kolej na współorganizowanie zawodów z użyciem paralotni, które składają się nie tylko z samego lotu, ale jeszcze z dwóch innych konkurencji, czyli biegu i jazdy na rowerze górskim. Zorganizowałem kilka edycji Aerothlonu w Kanadzie, pomagałem też przy organizacji podobnych zawodów w Meksyku i Kolumbii. W tym ostatnim kraju poznałem wielu Polaków, między innymi Dominikę Kasieczko i Michała Gierlacha, którzy zawodowo uprawiają paralotniarstwo i brali udział m.in. w znanym Red Bull X-Alps. 

W roku 2023 chciałbym zorganizować takie zawody w Szczyrku. Podczas ostatniego pobytu w Polsce zrozumiałem, jak ważny jest dla mnie ten kraj, w którym się urodziłem i wychowałem. Dlatego też chciałbym jeszcze zrobić tu coś ciekawego. Mamy już spore zainteresowanie zawodami, otrzymaliśmy m.in. wsparcie od prezydenta Bielska-Białej. W tych wszystkich działaniach pomaga mi Paweł Faron, który jest m.in. mistrzem Polski w paralotniarstwie i instruktorem. 

Książka odskocznią dla psychiki

Ostatnie 2 miesiące byłeś w Polsce. Przyjazd był związany z wydaniem książki. Jak doszło do jej powstania?

Książkę zacząłem pisać w grudniu 2018 roku, gdy kurowałem się po poważnym wypadku paralotniarskim. Miała to być dla mnie swoista terapia, pewna odskocznia dla mojej psychiki. Niestety, początki nie były łatwe, bo w wyniku awarii komputera straciłem sporo napisanego już materiału. Zezłościłem się na dobre i na pewien czas zarzuciłem ten projekt. Potem jednak wróciłem do niego i w pewnym momencie udało mi się zakończyć opisywanie całej mojej drogi narciarsko-paralotniarskiej, oczywiście w języku angielskim.

Podczas covidu nie było jednak łatwo znaleźć wydawcę angielskiego, dlatego też skontaktowałem się z Romanem Gołędowskim (z wydawnictwa Annapurna), którego poznałem na Festiwalu Górskim  w Lądku Zdroju prawie 17 lat temu. Ustaliliśmy, że tekst zostanie przetłumaczony na język polski, a potem dalej nad nim popracujemy. Tak też się stało i po roku przeróżnych zabiegów edytorskich, jak skreślenia i uzupełnienia, powstała ostateczna wersja, znacząco różniąca się od angielskiego oryginału. A potem miałem bardzo ciekawą trasę promocyjną po Polsce, jak to się mówi od Morza do Tatr, w trakcie której odwiedziłem kilkanaście miast, byłem m.in. na imprezach górskich w Warszawie i Krakowie. 

Jakie masz dalsze plany?

Niedługo wylatuję do Meksyku, gdzie trochę polatam z kolegą z Norwegii, a potem skieruję się do Kolumbii, gdzie w lutym odbędzie się kolejna edycja Aerothlonu. Wracam do Kanady na początku marca, by pojeździć trochę na nartach. Do Polski chciałbym przylecieć na początku maja i przygotować się do organizacji Aerothlonu w Szczyrku. Wstępnie chcielibyśmy go zorganizować w weekend pod koniec maja.  

Bardzo intensywny początek roku. Na koniec mam bardziej ogólne pytanie: jaką radę dałbyś 20-, 30-latkom?

Żeby podążać za swoją pasją i nieco zwolnić tempo. Zwolnijcie! Bo młodość to najwspanialszy czas w życiu człowieka.