Zaparło mi dech. Tak, od widoku też. Trudno było nie zerkać co chwila przez ramię: za mną piętrzyły się szklane giganty World Trade Centre i giełdy, między nimi połyskiwały elewacje pomniejszych drapaczy chmur, a w tle, na wodach Portu Wiktorii, kursujące promy rozkładały za sobą wodne pióropusze. Ale to nie dlatego sapałam jak miech. To wspinaczka do hotelu położonego na tzw. Średnich Poziomach (Mid-Levels), w połowie niemal pionowej góry, wyciskała ze mnie siódme poty.

Mieszkańcy Hongkongu muszą mieć niezłą krzepę, żeby pokonywać to zbocze kilka razy dziennie. – Wiesz, że na sąsiedniej ulicy są schody? – zaczepiła mnie po angielsku nastolatka z różową parasolką chroniącą przed palącym słońcem. Musiałam rzeczywiście słabo wyglądać. – Co to za różnica wspinać się po schodach czy po chodniku – wydyszałam z niemrawym uśmiechem. – Wcale nie musisz się wspinać. To ruchome schody, zaprowadzę cię tam.

Resztę drogi pokonałam jak mandaryn, niesiona niemal na próg hotelu cudem inżynierii zwanym Central–Mid Levels Escalator. Byli kolonialni włodarze Hongkongu uznali, że różnica wysokości na wyspie jest jednak nieznośna i 24 lata temu zbudowali najdłuższe na świecie ruchome, zadaszone schody łączące centrum finansowe na nadbrzeżu z dzielnicami mieszkalnymi położonymi 134 m wyżej.

Od wdzięczności, którą czułam, jadąc nimi do góry, większa była tylko ta, gdy przyszło nimi znów zjechać. Widok na morze, las wieżowców i rzucone na wodę zielone kamyczki dalszych wysp powoli ustępował gwarnym tunelom miasta, gdzie każdy skrawek wolnego miejsca wykorzystany jest do maksimum. Jechałam, zaglądając w kubki z mleczną herbatą siedzącym w kawiarni ludziom, licząc pieczone kaczki dyndające na hakach straganów, wąchając kadzidlany dym z domowego ołtarzyka.

Na samym dole towarzysząca mi ludzka masa została wypluta do klimatyzowanych korytarzy centrum handlowego, które rozdystrybuowały nas dalej. Zadziwiające, że w tym labiryncie mostów, ruchomych chodników i naziemnych przejść się nie zgubiłam.

Czym zachwyca Hongkong?

W porcie wskakuję na zielony prom Star Ferry i po dziesięciu minutach wdychania bryzy i oparów diesla daję się wynieść tłumowi na nadbrzeże półwyspu Koulun. To czubek kontynentalnej części Hongkongu. Za nim, aż do granicy z ChRL, rozciągają się Nowe Terytoria. O ile Hongkong to po kantońsku „pachnący port”, nazwa półwyspu znaczy „dziewięć smoków”. Nadał ją temu skrawkowi ziemi przebywający tu w XIII w. ostatni cesarz dynastii Song.

Wtedy, i przez kolejne setki lat, tereny te były cichą prowincją cesarstwa: rządziło tu pięć bogatych klanów, które cichcem pozbawiły ziemi lokalną ludność. Lud Tonka do dziś mieszka wyłącznie na pokładach swoich łodzi. Na skalistych wysepkach i w zacisznych portach mieli swoje bazy piraci. W tej chwili na nadbrzeżu Koulunu eleganckie hotele konkurują o dostęp do najlepszego widoku, a w porcie, obok tabliczek z napisami „proszę się nie przepychać”, kłębi się tłum.

Hongkong jest jak spełniony sen futurystów. Fascynuje i oszałamia nowoczesnością. W 7-milionowym mieście największym luksusem jest przestrzeń. Lawirowania w tłumie uczysz się tu od dziecka, pojęcie dystansu intymnego jest względne.

Tak jest też na nocnym targu przy Nathan Road. Zakochani przechadzają się promenadą, okupują ławki pod Muzeum Sztuki i podziwiają to co ja. Tyle że z zacisza baru na najwyższym piętrze hotelu Sheraton. Codziennie o 8 wieczorem wyspa Hongkong rozbłyskuje istną symfonią świateł. Przy dźwiękach muzyki fronty drapaczy chmur zmieniają kolory.

Od ostryg w Sheratonie wolę kolację, o której marzyłam od kilkunastu lat: curry w słynnym Chungking Mansions. Kto widział film Wonga Kar-Waia Chungking Express, wie, że w połączonych blokach przy Nathan Road znajdzie jedne z najzacniejszych hinduskich knajpek. Bohaterowie filmu szukali tam miłości w miejskiej dżungli – ja wolę napełnić żołądek i zobaczyć na własne oczy międzynarodowy tygiel.

Na parterze królują pakistańskie i nepalskie jadłodajnie, afrykańskie bistra. Dalsze piętra zajmują arkady handlowe, firmy, sklepy, mieszkania i tanie hostele. W pięciu 17-piętrowych blokach mieszka około 4 tys. ludzi! Może popełniam błąd, że nie śpię tu ani jednej nocy? Szybka wizyta w wybranym na chybił trafił Tokyo Hostel sprowadza mnie na ziemię: jedyny wolny akurat pokój nie ma okna.

Hongkong to jedno z najbardziej zatłoczonych miast na świecie / fot. Getty Images

Hongkong – chiński czy brytyjski? 

Biura turystyczne powiedzą ci, że w Hongkongu „Wschód spotyka się z Zachodem”, ja powiem, że w tym labiryncie blokowisk spotyka się cały świat. Może w czasach panujących tu przez sto lat Brytyjczyków Wschód zaledwie stykał się z Zachodem. Kolonialiści siedzieli w swoich willach pod Victoria Peak, sączyli dżin z tonikiem w Klubie Zagranicznych Korespondentów i na wyścigach, a lokalna ludność albo ubijała z nimi interesy, albo schodziła im z drogi.

Europejczycy przybyli tu, aby kupować od Chińczyków herbatę, jedwab i porcelanę, ale nie w smak były im cesarskie restrykcje handlowe. Sami mieli niewiele do zaoferowania oprócz brutalnej siły i opium. Najpierw zalali więc narkotykami całe Chiny, a potem wzięli w posiadanie wyspę Hongkong, 262 inne wyspy i położone na kontynencie obszary zwane Nowymi Terytoriami. W ciągu stu lat rządami twardej ręki uczynili z tego skrawka ziemi potęgę.

W 1997 r. Hongkong wrócił pod panowanie Chin. Specjalny status i zachowanie części swobód poprzedniego systemu nie znaczy jednak, że panuje tu demokracja. Nigdy jej tu nie było. Im dalej w betonowe otchłanie Koulunu, w stronę nocnego targu na Temple Street, tym wyraźniej widać, że Wschód pożarł już Zachód. Znikają angielskie napisy, znajome marki sklepów. Jestem w zupełnie obcym kraju.

Jeszcze wyraźniej widzę to następnego dnia, podczas wycieczki na teren Nowych Terytoriów. Przez większość dnia jestem jedyną Europejką w okolicy. Nikt się nie wysila, żeby rozmawiać ze mną po angielsku. Pani serwująca zupę nie kryje zdziwienia, że w ogóle się tu snuję – przecież dzielnica Castle Peak to głównie zakłady przemysłowe, elektrownie i baza wojskowa.

Ale też w pobliskim parku krajobrazowym stoi jedna z najstarszych świątyń buddyjskich regionu, Tsing Shan. To przecież tu nakręcono kilka scen do filmu Wejście smoka. Spodziewałam się pielgrzymek kinomanów, a na dziedzińcu świątyni jestem sama.

 

Kolejne dni nabierają znajomego rytmu. Uciekam od miasta, potrzebuję oddechu. Hongkong zachwyca i fascynuje, ale wszechobecny tłum i niemilknący gwar zagłuszają myśli. Co rano z ulgą wskakuję na kolejny prom płynący na coraz dalsze wyspy. Np. Lantau – z gigantycznym Buddą siedzącym po turecku na szczycie góry. Do jego stóp wspinam się po stromych schodach.

Zaglądam do zbudowanej na palach wioski Tai O. Śpiącą wyspę Lamma przemierzam na piechotę, od portu z rybackimi knajpkami, przez dżunglę, gdzie przy ścieżkach ustawiono specjalne toalety... dla psów, aż po puste plaże. Snuję się po ulicach miasteczka Stanley na wyspie Hongkong, gdzie unosi się jeszcze ponury duch japońskiego więzienia z czasów okupacji.

Na cmentarzu Wo Hop Shek, gdzie nagrobki kosztują czasem miliony, nie ma żywego ducha. Duchom przodków nie należy przeszkadzać, rodziny przychodzą w odwiedziny dwa razy w roku. W sklepie przycmentarnym kupuję plik ofiarnych pieniędzy, które pali się na grobach. Zmarłym w zaświatach nie powinno niczego braknąć, więc zaopatrzyć się tu można w papierowe samochody, atrapy książek i komputerów, żeby potem puścić je z dymem.

W sąsiednim sklepie z artykułami feng shui pozwalam sobie wcisnąć specjalny kalendarz. W Hongkongu nic nie odbywa się bez konsultacji feng shui i astrologa. Okazuje się, że data mojego wylotu jest najgorsza z możliwych – nie wolno wtedy podróżować! I co teraz? Mam rzucić parą kości wyglądających jak dwie połówki ostryg i zadać pytanie. – Odpowiedź brzmi: tak! – ogłasza mnich i wyciąga rękę po zapłatę. – O co zapytałaś? – dopytuje.

– Czy mimo wszystko szczęśliwie wyjadę i czy jeszcze tu wrócę?

Hongkong – ciekawostki

Dojazd:

Latają tu wszystkie większe linie lotnicze: od Lufthansy, przez KLM, po Emirates czy Aerofłot. Cena biletu: ok. 2300 zł.

Nocleg:

  • Causeway Bay Inn – tani hotel na wyspie Hongkong, blisko metra. Rezerwuj z wyprzedzeniem, bo są tu tylko 3 pokoje. Od 250 zł.
  • Bishop Lei International House  –  jedna z najlepszych tanich opcji w centrum; małe pokoje, ale za to z widokami na Port Wiktorii i z odkrytym basenem. Od 300 zł.
  • Dorsett Mongkok Hotel – na półwyspie Koulun, od 340 zł.

Jedzenie:

Lokalna specjalność to przede wszystkim pierożki dim sum – małe porcje serwowane są w bambusowych koszyczkach. Spróbujcie też kurzych łapek na parze czy kilku innych odmian pierogów: har gao – z krewetkami, lo mai gai zawiniętych w liść lotosu czy xiaolongbao – z mięsem i bulionem.

Tekst ukazał się na łamach magazynu „National Geographic Traveler Extra – Azja 22 pomysły na podróż życia” (nr 02/2018).