Mężczyzna ma czapkę z napisem DPI, szalony wzrok i karabin w ręku. Każe zawracać i iść przed siebie. Kijki trekkingowe to słaba broń przeciwko M-16, dlatego dajemy się prowadzić w nieznane. Mamy nadzieję, że na komisariat i że furiat z karabinem to policjant. Jest siódmy dzień naszej wyprawy przez Haiti. Tydzień wcześniej siedzimy w hotelu Palm Inn w Port-au-Prince. W basenie taplają się lokalni bogacze, z głośników lecą nieznośne rytmy haitańskiego disco, a wśród palm przemykają kelnerzy z drinkami. Kiedy rok temu Haiti nawiedziło trzęsienie ziemi, to właśnie tutaj, w Palm Inn Hotel, nocowało wielu zagranicznych dziennikarzy. Kropla luksusu w morzu biedy. Właściciel, Wilherm Berthold, musiał wtedy nieźle zarobić, bo sporo się tutaj zmieniło: powstały dwa nowe skrzydła dla gości i dość tandetne drewniane wrota przy wejściu na basen. Tylko obsługa pozostała taka jak zawsze: leniwa i niemiła. Starając się nie zwracać uwagi na rozzuchwalone towarzystwo w basenie, studiujemy mapy. Już jutro rozpoczynamy naszą wyprawę. ITAKA Haiti Trekking to blisko 250 km marszu przez dżunglę i góry, z Belle-Anse na południowym wybrzeżu aż do Cap-Haitien nad Atlantykiem. Choć trzęsienie ziemi dotknęło głównie stolicę, celowo postanawiamy ją opuścić i iść na prowincję. Po kataklizmie oczy całego świata w sposób oczywisty zwrócone były właśnie na Port-au-Prince. To tutaj ląduje większość pomocy międzynarodowej, tutaj dziennikarze realizują swoje materiały. Tymczasem to na prowincji z miesiąca na miesiąc sytuacja się pogarsza. Brakuje ujęć wody i urządzeń sanitarnych, co w obliczu widma cholery jest szczególnie niebezpieczne. Przede wszystkim jednak brakuje miejsc pracy. To Port-au-Prince utrzymywało pozostałe regiony. Tymczasem po trzęsieniu ziemi strumień pieniędzy płynący ze stolicy wysechł. Nie wiemy, co nas czeka na trasie. Haiti wciąż pozostaje krajem nieodkrytym, znanym jedynie ze swojego ubóstwa, przestępczości i nawiedzających je raz po raz klęsk żywiołowych. Niczym biblijny Hiob znosi kolejne ciosy: zeszłoroczne, styczniowe trzęsienie ziemi zabiło prawie 300 tys. osób i raniło drugie tyle, zostawiając dwa miliony bez dachu nad głową. Pora deszczowa przyniosła epidemię cholery, która zgładziła blisko 5 tys. osób, a spowodowane huraganem „Tomas” powodzie zrównały z ziemią tysiące domów. Na amerykańskim indeksie państw upadłych Haiti plasuje się w niechlubnej czołówce. Jest nas trzech. Rafał Król to podróżnik i specjalista od survivalu. Twardy, czasem szorstki w obyciu, świetnie zna się na nawigacji i przetrwaniu w terenie. Jako nasz lider odpowiada za wybór trasy i logistykę podczas marszu. Paweł Łączny jest fotografem, rok temu wspólnie robiliśmy materiał po trzęsieniu ziemi. To od niego wyszedł ten szalony pomysł i to on przekonał naszego głównego sponsora Biuro Podróży ITAKA, że ten projekt warto wesprzeć. Ja zajmuję się zbieraniem materiału dziennikarskiego i kamerowaniem. Przez Haiti nie będziemy szli tylko dla sportu. Chcemy zwrócić uwagę mediów na sytuację na wyspie. W trakcie wyprawy będziemy również dokumentować życie na prowincji, a materiały przekażemy m.in. UNICEF-owi.


Grunt to się „dotrzeć”

Do Belle-Anse docieramy około południa. Upewniamy się tylko, że droga, którą idziemy, wiedzie na przełęcz, do wioski Mare Blanche, po czym dziarsko ruszamy przed siebie. Po godzinie Paweł ze zmęczenia i przegrzania wymiotuje, ja zaś widzę przed oczami gwiazdy i potykam się na każdym kamieniu. – Jeszcze się dotrzemy – pociesza Rafał na kolejnym postoju, sam również czerwony jak burak. – Za kilka dni będzie lepiej. I pamiętajcie, żeby się nie odwodnić Pniemy się ostro pod górę. Zbity kolczasty busz powoli ustępuje miejsca dżungli. Paradoksalnie okolica staje się bardziej zaludniona. Życie toczy się tu przy drogach, tak więc co kilkanaście kroków spomiędzy zielonego gąszczu wyłania się zbita z desek i blach chatka. W tym kraju biali rzadko kiedy opuszczają bezpieczne wnętrza klimatyzowanych aut, toteż spotkani Haitańczycy przyglądają się nam z zaskoczeniem przemieszanym z fascynacją. Często proszą o jedzenie i pieniądze. – Trzęsienie ziemi dotknęło nie tylko Port-au-Prince – tłumaczył nam przed wyprawą Jonas Luifis. – Zrujnowało gospodarkę całego kraju. Tutaj prawie każdy pomaga żyjącej na prowincji rodzinie, ale po trzęsieniu nikogo już na to nie stać – mówił. Teraz widzimy to naocznie. – Największym problemem jest edukacja – potwierdza Senchal Pierre Melice, 45-letni rolnik z jednej z mijanych przez nas wiosek. – Nasze dzieci nie potrafią czytać i pisać, a bez tego nie znajdą nigdzie pracy. Nie chcę, żeby żyły tak jak my – wyjaśnia. Za każdym razem z trudem przychodzi nam wytłumaczenie, że nie jesteśmy z pomocy humanitarnej i nie mamy przy sobie worka   z dolarami i żywnością. Nocleg znajdujemy tego dnia w zakrystii przydrożnego kościoła po kilkunastominutowej rozmowie z miejscowym proboszczem. Dostajemy wodę, odpalamy więc palnik benzynowy i zaczynamy gotowanie. Już po chwili w milczeniu zajadamy liofilizowane racje żywnościowe dla podróżników. Po koszmarnym „docieraniu się” żarcie z proszku smakuje jak najprzedniejsze danie zaserwowane w drogiej restauracji.

Lekcja pokory

Nazajutrz budzi nas ból mięśni. Musimy dotrzeć do wioski Mare Blanche przy przełęczy. Pniemy się stromo pod górę, temperatura coraz bardziej spada, idzie się znacznie łatwiej niż dzień wcześniej. Towarzyszą nam lokalni „przewodnicy”. Niektórzy liczą na to, że im zapłacimy, większość idzie za nami z nudy, ale są i tacy, którzy chcą nam zwyczajnie pomóc. Łączy ich jedno: nie mają pojęcia, gdzie jesteśmy. Wydaje się, że większość z nich nie ma nawet pewności, gdzie mieszka. Mgła wypuszcza nas dopiero późnym południem. Widzimy na wschodzie groźną czarną sylwetkę Terrible (2674 m n.p.m.), najwyższego szczytu Haiti. Czujemy, jak wstępują w nas nowe siły, grań powinna być tuż-tuż.   A za granią zejście na równinę. Opuszczamy ścieżkę i ruszamy   na przełaj przez pastwiska. Jeszcze dziś zejdziemy z tych gór. Kiedy ostatkiem sił docieramy do celu, zapada grobowa cisza. U naszych stóp otwiera się ponad 400-metrowa przepaść, dalej zaś, jak okiem sięgnąć, ciągną się ostre zęby kolejnych łańcuchów górskich. W milczeniu ruszamy na wschód, gdzie widzieliśmy niewielką osadę o nazwie Bois Paul. Nocleg znajdujemy w tamtejszej świetlicy. Po krótkiej dyskusji decydujemy się objechać góry do miejscowości Mirebalais.   Z naszym sprzętem i bez lokalnego przewodnika błądzenie po wąskich szlakach zajęłoby nam wiele dni. Góry dają nam bolesną lekcję pokory.

Nocne łowy

– Przed piciem zagotujcie wodę – radzi ksiądz Voblier. – Czerpiemy ją z pobliskiej rzeki, a ta jest skażona cholerą. Umarło tu na zarazę wiele osób – dodaje. Ksiądz Voblier opiekuje się niewielkim kościółkiem na przedmieściach Hinchie, 50-tysięcznego miasteczka nad rzeką Guayamoue. – Kilka   lat temu otworzyłem tu małą szkołę – opowiada, oprowadzając nas po kościele. – Na prowincji nie ma pracy, to jeden z naszych największych problemów. Żeby zarobić, trzeba jechać aż do stolicy. Tutaj ludzie budzą się głodni i idą spać głodni   – mówi. Do jego parafii trafiamy szóstego dnia naszej wyprawy chudsi o kilka kilogramów. Udało nam się pokonać środkowy masyw górski nazwany pasmem Noires. Wędrujemy asfaltową drogą łączącą Mirebalais z Hinche. Chociaż maszerujemy znacznie szybciej, twarde podłoże okazuje się zabójcze dla naszych stóp, które pokrywają się ogromnymi odciskami. Pęcherze są na tyle bolesne, że pod koniec każdego dnia utykamy. Z kościoła wyruszamy o świcie. Za Hinche urywa się droga asfaltowa – poznaczone odciskami stopy boleśnie znoszą konfrontację z kamienistym podłożem. Przed nami rozciąga się równina Plateau Central. To wyjątkowo żyzny region Haiti poznaczony licznymi nitkami rzeczek wpływających do Guaya  moue. – W przyszłości ten teren chcemy zasiedlić ludźmi mieszkającymi dziś w Port-au-Prince – powie nam kilka tygodni później Yves Robert, minister planowania w haitańskim rządzie. – Stolica przeznaczona jest na blisko 250 tys. osób, żyją w niej 2 mln. Przeludnienie to jedna z głównych przyczyn naszych problemów: przestępczości, biedy i braku pracy. Musimy przekonać ludzi, aby osiedlali się w rejonach na północ od pasma Noires – wyjaśni. Na razie jednak nie widzimy tu żywej duszy. Otacza nas morze wysuszonych traw, jedynie gdzieniegdzie stoją samotne drzewa dające niewiele cienia. Od czasu do czasu mijają nas też nieliczne auta i motory – jeden z głównych środków transportu dla ubogich Haitańczyków. Proponują nam zwykle podwózkę i ciężko przychodzi im zrozumienie, dlaczego trzech białych, zamiast jechać wygodnie dżipem, wybiera żmudną pieszą wędrówkę. W południe robimy trzygodzinną przerwę, aby przeczekać najgorszy skwar. Wieczorem docieramy do Pignon. Zmierzcha już, gdy znajdujemy schronienie w parafii baptystów. Pozwalają nam spać w niewielkiej chatce przy prezbiterium. Wymęczeni trasą gotujemy kolację i opatrujemy stopy. Udaje się nam również wziąć pierwszy od wielu dni „prysznic” – za prezbiterium stoi wiadro z wodą i czerpakiem. Usypiamy ukołysani rytmicznymi dźwiękami muzyki gospel – baptyści mają akurat próbę. W kościele nie ma światła, śpiewają więc w zupełnych ciemnościach.

Z karabinem się nie dyskutuje

Do  Saint-Raphaël docieramy popołudniem siódmego dnia naszej wyprawy. Planujemy dojechać dzisiaj do Dondon położonego dwie godziny drogi na północ, niedaleko przełęczy. Jesteśmy już wyczerpani, bo kilka godzin wcześniej, podczas południowej sjesty, otoczyła nas rekordowa liczba sześćdziesięciu gapiów. Zagadywali, prosili o „one dollar” i w ogóle starali się zrobić wszystko, aby nie dać nam chwili wytchnienia. Jako że Saint-Raphaël jest większe niż inne mijane po drodze miasta, staramy się przez nie przemknąć jak najszybciej, ze wzrokiem wbitym w ziemię, głusi na wszelkie zaczepki i pytania. Jesteśmy już na rogatkach, gdy nieoczekiwanie drogę zastępuje nam ubrany po cywilnemu mężczyzna. Na czapce ma namalowany markerem napis DPI, zaś w ręku karabin M-16. Nie zna angielskiego i nie reaguje, gdy pokazujemy mu legitymacje prasowe. W oczach ma jednak coś dziwnego, coś co każe nam bez dyskusji zawrócić i słuchać poleceń. Wydaje się, że wspomina coś o komisariacie, jest więc szansa, że nasz oprawca jest policjantem. Kiedy prowadzi nas przed sobą ulicami   Saint-Raphaël, przez głowę przebiegają nam szalone myśli. Paweł ukradkiem przekłada pieniądze z paszportu do wewnętrznej kieszeni spodni, ja zaś zaczynam gorączkowo przygotowywać plan, na wypadek gdyby kazał nam wejść w dżunglę. W głębi duszy jednak wiem, że jesteśmy zdani na jego łaskę   i niełaskę. Pozostaje mieć nadzieję, że idziemy na komisariat. Na szczęście po 15 min jesteśmy już w holu niewielkiego obskurnego budynku, który pełni w Saint-Raphaël funkcję siedziby dla tutejszej policji. Tracimy tam dwie godziny, najpierw czekając na oficera dyżurnego, potem zaś tłumacząc cel naszej wizyty w Saint-Raphaël. W tym czasie nasze paszporty są podawane z rąk do rąk, oglądają je nie tylko policjanci, ale także ich znajomi, dzieci i żony. Kiedy wreszcie oficer dyżurny kończy pisać raport, zapada zmrok. Z Dondon dzisiaj nici, musimy spać w Saint-Raphaël.

Grande finale

Do Cap-Haitien docieramy po dziewięciu dniach marszu. Na przedmieściach bierzemy taksówkę – lepiej nie ryzykować na samym końcu. Ludzie są tutaj znacznie mniej gościnni niż na prowincji, nie uśmiechają się, a w oczach zamiast ciekawości błyska wrogość. Czeka nas przykra niespodzianka. Sądziliśmy, że w finale wyprawy czeka nas piękna plaża nad brzegiem Atlantyku. Że zrzucimy plecaki i ciesząc się jak dzieci, wbiegniemy w błękitne wody oceanu. Gdy dochodzimy do wybrzeża, widzimy dziesiątki warsztatów spawalniczych. Kamienisty brzeg pokryty jest grubą warstwą płonących śmieci, a w zielonkawej wodzie dryfują zardzewiałe wraki statków. Z kąpieli rezygnujemy. Mimo rozczarowania jesteśmy szczęśliwi. Po blisko 270 km przez dżunglę, góry i równiny docieramy do celu naszej wyprawy. Jadąc na dachu autobusu na południe, do Port-auPrince, widzimy po lewej odległe szczyty górskie, których przebycie kosztowało nas tyle wysiłku. I chociaż obecnie marzymy   o powrocie do domu, do bliskich, to za miesiąc w Polsce będziemy z tęsknotą wspominać zamglone lasy i chłodne noce wypełnione graniem cykad. – Ten kraj ma w sobie coś magicznego – mówi Florian Kirchberger, właściciel hostelu na Dominikanie, który w młodości wielokrotnie jeździł na Haiti. – Kiedy tam jesteś, marzysz o powrocie do cywilizacji, elektryczności i bieżącej wody. Ale kiedy jesteś już w domu, myślami ciągle błądzisz po Haiti.   I wcześniej czy później trafiasz tam ponownie. CZAS: 15 dni TRASA: 270 km

INFO HAITI

Powierzchnia: 27 750 km2. Ludność: 8,925 mln. Religie: katolicy, protestan- ci (zielonoświątkowcy, baptyści, adwentyści), wyznawcy woodoo. 
Języki: kreolski, francuski, w większych miastach wielu ludzi mówi też po hiszpańsku. Waluta: gourde (1 dol. to ok. 40 gourde'ów) oraz tzw. haitian dolar, całkowicie wirtualna waluta będąca równowartością 5 gourde'ów Na Haiti można dolecieć przez USA lub przez Dominikanę. Ten drugi sposób jest nieco tańszy, ale również dłuższy i bardziej męczący, nie musimy jednak starać się o amerykańską wizę. Wybieramy jeden z licznych lotów do kurortu Punta Cana na wschodzie wyspy. Następnie dostajemy się autobusem do stolicy, Santo Domingo, skąd codziennie odjeżdżają autobusy do Port-auPrince. Koszt biletów lotniczych to blisko 900 dol. wraz podatkami i opłatami lotniczymi. Najtańszą formą podróży jest tap-tap, czyli pikap przystosowany do przewozu ludzi. Niska cena idzie w parze z niskim komfortem: każdy kierowca „zapycha” swój samochód do granic możliwości. Tańszą opcją jest wynajęcie motocyklisty. Dzięki temu unikniemy stania w potwornych korkach. Wynajęcie samochodu z kierowcą na dzień kosztuje od 130 do 200 dol. plus koszt benzyny. Chociaż Haiti to kraj upadły, ceny są tam znacznie wyższe niż na Dominikanie. Na szlaku trzeba się przygotować na całkowity brak prywatności. Podróżowanie bocznymi szlakami bez lokalnego przewodnika jest koszmarnie trudne ze względu na górzystość całego kraju (Ayiti po kreolsku znaczy „Kraina Gór”). Wbrew obiegowej opinii duża część wyspy jest porośnięta gęstą dżunglą. Wodę niebutelkowaną należy przed wypiciem ugotować lub przefiltrować. Jedzenie pożywienia z niesprawdzonego źródła grozi chorobą. Głównym orężem w walce z epidemią cholery jest higiena. Mycie rąk przed jedzeniem, gotowanie wody, dokładne mycie owoców   – to zasady, o których w żadnym wypadku nie można zapominać. W stolicy są miejsca i dzielnice, do których wstęp jest bardzo ryzykowny. Mowa o Belle Air i słynnym Cite Soleil. Nocowanie w tańszych hotelach może być ryzykowne, szczególnie w stolicy. Ceny pokojów w lepszych hotelach wahają się od 90 do 140 dol. Na szlaku najbezpieczniej spać w szkołach lub kościołach po wcześniejszym uzgodnieniu z proboszczem.