MARTYNA WOJCIECHOWSKA – dziennikarka i podróżniczka; redaktor naczelna Travelera oraz National Geographic. Jako pierwsza Polka i kobieta z europy Środkowej ukończyła rajd Dakar (2002). Zdobywczyni Korony Ziemi, autorka książek: Kobieta na krańcu świata, Przesunąć horyzont oraz Etiopia. Ale czat!. właśnie ukazała się jej książka Kobieta na krańcu świata 2 poświęcona niezwykłym kobietom spotkanym w trakcie podróży do afryki i azji. w każdą niedzielę telewizja TVN nadaje cykl reportaży będących zapisem tych wypraw.

MARCIN DZIERŻANOWSKI: Byłaś mężczyzną?
MARTYNA WOJCIECHOWSKA:
Byłam.

Pytam, bo od takiego wyznania zaczynasz swoją książkę Kobieta na krańcu świata 2.
Bo to prawda. Lubiłam rywalizację, ekstremalne sporty, byłam uzależniona od adrenaliny i testosteronu. Te wszystkie rajdy samochodowe, spadochrony, nurkowania... Budowałam na tym swoje ego.

Jak facet.
Znam dokładną datę, gdy to się zmieniło: 17 kwietnia 2008 r.

Narodziny Marysi.
Ale doświadczenie macierzyństwa to był dopiero początek. Później przyszły podróże związane z realizacją programu Kobieta na krańcu świata i spotkania z jego bohaterkami. Poczułam, że bycie kobietą jest wspaniałe. I że już nie chcę być facetem.

Zaszyjesz się teraz w domu i będziesz pielęgnować ogród? Nie wierzę.
Widzę, że dość jednoznacznie postrzegasz kobiety! Czyli jednak tradycyjny podział ról? A tak serio – nadal podróżuję i nie zamierzam tego zmieniać. Ale moje wyprawy zupełnie zmieniły charakter. Teraz jeżdżę nie tyle do miejsc, ile do ludzi.   To od nich zależy energia miejsca, a nie od szerokości i długości geograficznej.

Dla dziennikarki i podróżniczki z Polski kobiety, które spotka łaś, realizując program, musiały być trochę jak przybysze z innej planety.
Tylko w pierwszej chwili. Później odkrywałam, że bardzo wiele nas łączy.
 
Co cię na przykład łączy z Macieng, którą spotkałaś w Huay Pu Kaeng na granicy Tajlandii i Birmy?
Najpierw też myślałam, że nic. Macieng należy do plemienia Padaung, którego kobiety szczycą się najdłuższymi szyjami na świecie. W wieku pięciu lat dziewczynkom nakładane są obręcze deformujące ich ciało.

Pozwoliłaś sobie nawet nałożyć na chwilę takie pręty.
Nie mogłam odchylić głowy, czterokilogramowe zwoje wbijały mi się w obojczyki, nie byłam w stanie przełykać. Zaczęłam się zastanawiać, czy w imię rzekomego piękna warto się aż tak poświęcać. Ale potem uświadomiłam sobie, że my na Zachodzie robimy to samo.

Przecież szyj nie wydłużacie.
Ale chodzimy na piekielnie wysokich szpilkach. Wiesz, jakie to niewygodne?

Przyznam, że nie mam pojęcia.
No właśnie. A przecież to wszystko robimy dla was, samców! Do tego operacje plastyczne, ostrzykiwanie botoksem, powiększanie biustu… Tyle że robimy to już na własne życzenie. Ale nie tak dawno temu matki ściskały córki gorsetami, twierdząc, że „tak trzeba”. Czym się to różni od tego, że kobiety z grupy etnicznej Tiv w Nigerii w imię urody robią sobie na całym ciele blizny?

Mówisz jak wojująca feministka…
Nie wiem, czy nią jestem. Nie obrażam się, gdy mężczyzna podaje mi płaszcz, pocałuje w rękę czy przepuści w drzwiach. Ale chcę, by kobiety miały prawo wyboru sposobu życia na równi z mężczyznami.

Masz ambicje zmieniać świat?
Jako dziennikarka mam wielki dylemat. Kiedyś w Afryce Wschodniej przyglądałam się obrzezaniu dziewięcioletniej dziewczynki. Okrutny rytuał, który budzi mój sprzeciw na wszystkich poziomach: emocjonalnym i racjonalnym. Mimo że zostałam do niego dopuszczona jedynie jako obserwatorka, miałam ochotę krzyczeć, protestować, wyrwać żyletkę kobiecie dokonującej tego bestialskiego zabiegu.



Nie zrobiłaś tego?
Po pierwsze nic by to nie dało – prędzej czy później obrzezanie by wykonano. Po drugie, nawet gdybym w jakiś cudowny sposób zapobiegła okaleczeniu tej dziewczynki, po latach nie znalazłaby ona z tego powodu męża. Czy byłaby szczęśliwsza? Ale do dziś mam przed oczami twarz tego dziecka, a później scenę, jak wymiotuje z bólu. Płakać nie mogła, bo matka ją cały czas upominała, że „to nie przystoi”. Pamiętam nawet zapach miejsca, gdzie się to wszystko odbywało. W takich sytuacjach dochodzę do wniosku, że czasami samo opisywanie rzeczywistości nie wystarczy. Trzeba ją zmieniać, ale mądrze.

To znaczy?
Pamiętaj, że nasz świat, który czasem z wyższością nazywamy „cywilizowanym”, a więc Europa, Ameryka Północna i Australia, to zaledwie 16 proc. z blisko siedmiu miliardów ludzi. Nawet nie jedna piąta! Nie mamy prawa uważać, że nasze wzorce są uniwersalne. Nie jesteśmy pępkiem świata i musimy o tym pamiętać. Pokora to kolejna rzecz, której nauczyły mnie spotkania z kobietami na krańcach świata.

Na co dzień nam jej brakuje?
Jeszcze jak! Wstrząsające były dla mnie pod tym względem odwiedziny ośrodka rehabilitacji orangutanów Nyaru Menteng na Borneo. W swojej książce nazwałam to „miejscem, gdzie ludzie naprawiają błędy innych ludzi”.

Używasz też określenia: małpi Disneyland.
Bo dałam się uwieść temu miejscu jak dziecko. Te orangutaniątka są naprawdę słodkie i kiedy czujesz ich dotyk na twarzy, widzisz je otoczone kochającymi opiekunkami zmieniającymi im pampersy, masz wrażenie, że jesteś w jakimś małpim raju. Jedno z nich zaczęło mi nawet zadzierać bluzkę i szukać piersi, tak silny miało odruch ssania. Cudo! I nagle w tej sielance uświadamiasz sobie, że to żaden raj. Że te zwierzęta nigdy nie powinny tu trafić. Że lepsze byłoby dla nich życie   w naturze, bez pampersów. W tym ośrodku poczułam wstyd, że jestem człowiekiem.

Z drugiej strony to człowiek uratował im życie.
Ale wcześniej jakiś mój inny współplemieniec z chęci zysku pozabijał im matki. Z Borneo wróciłam zdewastowana psychicznie. A przecież już wcześniej doskonale wiedziałam, jakie krzywdy wyrządzają sobie ludzie nawzajem i jak niszczą świat innych zwierząt. Ale tam, u orangutanów, spojrzałam na nasz gatunek zewnętrznym okiem. I poczułam, jacy potrafimy być okropni.

Nie pociesza cię, że w ośrodku znajdują się ludzie, którzy próbują te grzechy naprawić?
Bardzo cenię ich pracę. Sama zaadoptowałam dwuletniego orangutanka. Byliśmy w ośrodku, kiedy żołnierze przywieźli małpie dziecko znalezione na plantacji palmy olejowej. Jego matka weszła tam, bo las deszczowy, który do niedawna był jej domem, został wycięty. Była głodna, ale przede wszystkim chciała nakarmić młode. Najprawdopodobniej zarządzający uprawą ją otruł. Malucha znaleziono wtulonego w jej futro.

Nazwałaś go Happy.
Bo i tak miał wiele szczęścia, że tra? ł do sierocińca... Popłakałam się, choć przy ludziach zwykle tego nie robię. Przyszło mi wtedy do głowy, że my, kobiety, często naprawiamy to, co nabroili mężczyźni.

Nie uogólniasz?
Trochę tak, ale jest w tym dużo racji. Z rozmowy z Alim Munthahą, menedżerem ośrodka dla orangutanów, zapamiętałam, jak powiedział: „Zatrudniam tu kobiety, bo my, mężczyźni, nie umiemy tak okazywać miłości jak wy. A te zwierzaki potrzebują przede wszystkim czułości i ciepła”. Co ciekawe, zauważyłam, że ten ośrodek ratuje nie tylko małpy. On też bywa wybawieniem dla tamtejszych pracownic.

W jakim sensie?
Zatrudnione tam kobiety często po raz pierwszy w życiu zarabiają. Uniezależniają się w ten sposób od mężów, zaczynają mieć własne zdanie i poczucie wartości. To terapia także dla nich.

Znowu wszystkiemu winni faceci!
Jestem ostatnią osobą, która by dzieliła świat na męski i kobiecy, z zasady jestem ponad podziałami. Po prostu dochodzę do wniosku, że testosteronowy model zarządzania światem się nie sprawdził.

Jak to rozumiesz?
Nie da się ukryć, że przez wieki światem trzęśli mężczyźni. Starali się go zdominować, posiąść i w zasadzie im się to udało. Tyle że nie spostrzegli, że przy okazji wszystko dookoła zniszczyli. Kobiety w większym stopniu się ze światem dogadują. Wchodzą z nim w dialog, porozumienie, współpracę. W takim podejściu do rzeczywistości jest przyszłość.

Realizując program i pisząc swoją kolejną książkę, widziałaś wiele kobiecej krzywdy. Nie przyszło ci do głowy, że póki co lepiej być facetem?
Statystycznie my, kobiety, mamy znacznie gorszy dostęp do edukacji, opieki medycznej i prawnej. W wielu krajach jesteśmy obywatelami drugiej kategorii, padamy o? arą przemocy domowej. Kobiety w Boliwii, podobnie jak w całej Ameryce Południowej, twierdzą, że jeśli mąż ich nie bije, to znaczy, że ich nie kocha, i godzą się na codzienne katowanie! Po tym jak kręciliśmy program w ośrodku na Borneo czy w szpitalu dla niewidomych w Etiopii, miałam poważny problem z powrotem do rzeczywistości. Takie nagromadzenie cierpienia i ludzkiej krzywdy nie pozwala się otrząsnąć z dnia na dzień.

Czemu więc piszesz: Moja kobieca natura doszła do głosu?
Bo za każdym razem po powrocie z tych wypraw czułam w sobie jakąś emocjonalną świeżość. Pomyślałam sobie, że skoro jeszcze nie uodporniłam się na zło tego świata, to może nie jest ze mną aż tak źle? I że to wspaniale, że nie muszę się już z nikim ścigać, mogę być natomiast miękką, uczuciową kobietą. Po prostu.