Joanna Długowska od zawsze najlepiej się czuła, spacerując po lasach, czy wyjeżdżać na wakacje pod namiot. Właśnie zorganizowała pierwszy w Polsce festiwal kobiecego outdooru Cosy Outdoor Festival, by zainspirować inne kobiety do odkrywania aktywności na świeżym powietrzu. I na własnych, dziewczyńskich zasadach. 

Skąd u ciebie zainteresowanie outdoorem? 

Od dziecka byłam bardzo ciekawa świata. W wakacje jeździłam z rodzicami pod namiot. Wstawałam wtedy wcześnie rano i szłam z tatą do lasu, żeby wykopać robaki na ryby. Pochodzę w połowie z rodziny leśników. Mój pradziadek Staszek Biernacki zakładał pierwszy rezerwat żubrów dla prezydenta Ignacego Mościckiego w Książu koło Smardzewic (woj. łódzkie). Prezydent otrzymał w 1934 r. cztery bizony stepowe od kanadyjskiej Polonii, więc pojawiła się nagła potrzeba budowy zagrody. Tym zajął się pradziadek, a później, w pierwszych miesiącach II wojny światowej moja prababcia Gienia dokarmiała pozostawione bez opieki zwierzęta. Obecnie moja rodzina nie zajmuje się już leśnictwem. Ostatni w tej branży wujek od dawna prowadzi szkółkę leśną i fotografuje przyrodę. To właśnie z wujkiem i rodzicami włóczyliśmy się po lasach. Do dziś zapach świerków i sosen przywołuje miłe wspomnienia z dzieciństwa. 

Miałam też epizod miejski, przez długi czas pracowałam w agencji reklamowej w Warszawie. Jednak z biegiem lat zaczynałam rozumieć, że to nie jest moje naturalne środowisko, brakowało mi przyrody. Dlatego wraz z mężem Łukaszem podjęliśmy decyzję o wyprowadzce na wieś. 
Pomogła nam w tym pandemia. Pierwszy lockdown spędziliśmy w pod Puszczą Białowieską i to był czas powrotu do spokojnego rytmu życia. Od tamtej pory zaczęliśmy częściej wyjeżdżać na wieś. Śmialiśmy się nawet, że wynajmujemy bardzo drogi kontener na meble, gdzie możemy szybko się przepakować i znów uciekać z miasta.

Skąd pomysł na Fundację Dziko? Jakie działania realizujecie w ramach fundacji? 

Pomysł na założenie fundacji narodził się w Patagonii. Łukasz był od dawna zafascynowany historią przedsiębiorcy Douga Tompkinsa, który sprzedał udziały w swoich firmach i zaczął skupować ogromne połacie ziemi w Chile i Argentynie. Następnie wraz z żoną Tompkins zakładał parki narodowe. W sumie objęli ochroną 5,7 miliona hektarów dzikich terenów. 

Zamarzyło nam się to samo. Chcieliśmy zachować dziką Europę dla następnych pokoleń. Marzenie o tyle szalone, że w Europie nie mamy tak rozległych terenów jak w Ameryce Południowej. Sami nie jesteśmy też potentatami biznesowymi, więc wykupowanie ziem za prywatne pieniądze nie wchodziło w grę. Zaczęliśmy się zastanawiać, jak przekuć ideę Tompkinsów na nasze, europejskie i polskie warunki. W Fundacji Dziko zdecydowaliśmy się działać na mniejszą skalę, ale cały czas w duchu „rewildingu”, czyli renaturalizacji. Tam gdzie to tylko możliwe oraz w duchu głębokiej ekologii, która podkreśla, że stanowimy jeden, wspólny ekosystem. 

Mam wrażenie, że jako gatunek homo sapiens tak bardzo odcięliśmy się od natury, że popadliśmy w swego rodzaju przyrodniczy analfabetyzm. Stąd misja, żeby przypomnieć ludziom język natury, żeby lepiej chronić to co dzikie i wolne. 

Staramy się też promować pozytywny wizerunek ekologa, jako eksperta o niezwykle wartościowej w dzisiejszych czasach wiedzy oraz jako opłacalny zawód zaufania publicznego. Uważamy, że aktywiści, ekolodzy i obrońcy przyrody powinni dostawać godną płacę za swoją pracę. Potrzebujemy ich teraz, tak samo jak lekarzy, prawników czy nauczycieli. Niestety w niektórych środowiskach nadal pokutuje obraz radykalnych ekofreaków, którzy przypinają się do harwesterów i maszyn leśnych. Chcemy odczarować ten wizerunek, ale też zwracamy uwagę na potrzeby lokalnych społeczności, które nierzadko muszą z dnia na dzień rezygnować z dotychczasowej formy zarobku, na rzecz ochrony środowiska. To rodzi frustrację, konflikty i wyklucza te społeczności z ekosystemu. Dlatego potrzebna jest alternatywa.

Organizujecie mikrowyprawy dla dzieci i dorosłych. Skąd ten pomysł?

Na pomysł mikrowypraw wpadł mój mąż Łukasz podczas samotnej, zimowej wyprawy na płaskowyż Hardangervidda w Norwegii. Dotarło do niego wtedy, jaka jest prawdziwa cena życia podróżnika. Od tej pory realizuje swoje wyjazdy na mikroskalę i opowiada o tym, że nie trzeba być himalaistą, żeby przeżyć przygodę. Ta czeka tuż za progiem. Od 7 lat zabiera grupy na tropienie wilków w Puszczy Białowieskiej, opowiada o zwyczajach i roli dużych drapieżników w ekosystemie, ale przede wszystkim pokazuje, jak przeżyć niesamowitą przygodę w lesie. Na takich wyjazdach dorośli i dzieci mają szansę odbudować swoją więź z naturą i poczuć się za nią odpowiedzialni. Oprócz tego uczestnicy uczą się czytać las, dzięki czemu zauważają sieć pozornie niewidocznych w przyrodzie połączeń i zdarzeń, które łączą się w fascynującą opowieść.

Podczas mikrowypraw najwdzięczniej reagują dzieciaki, które potrafią niemal włożyć nos w żółty śnieg, żeby sprawdzić, jak pachnie mocz wilka, albo przyklejają się do „pana przewodnika”, szukając razem z nim tropów dzikich zwierząt. 

Jaka jest Twoja definicja outdooru?

Ja rozumiem outdoor jako aktywność na świeżym powietrzu w poszanowaniu przyrody i drugiego człowieka. Może to być parzenie kawy w lesie podczas wędrówki, himalaizm, bikerafting, camping, kitesurfing, albo czytanie na ławce w parku, czy przyglądanie się szyszce. Dla mnie outdoor tym się różni od sportu na świeżym powietrzu, że nie opiera się na rywalizacji. To jest po prostu bycie w przyrodzie na własnych zasadach. 

Jak zachęcić dziewczyny do aktywności blisko natury i spędzania wolnego czasu m.in. w górach czy na wędrówkach w lesie? Jaką rolę pełni outdoor w kierunku empowerment czy ruchu body positive? 

Często zastanawiałam się, jak outdoor promować w Polsce. To zupełnie inne zagadnienie niż w kontekście outdooru w Stanach Zjednoczonych. W USA jest to wielomilionowy biznes i cała kultura. W Polsce ta świadomość jest też coraz większa. Ostatnio byliśmy z Łukaszem 
w Norwegii na wspomnianym płaskowyżu Hardangervidda na trekkingu. 

Spotkaliśmy tam grupę kobiet, wędrujących razem – mamy z córkami, siostry. Jedna z mam miała 85 lat, a jej córka około 60. Razem miały przejść ten sam szlak co my, czyli 20 km pieszo w silnym wietrze, deszczu i słońcu. Podczas rozmowy, opowiedziałam im, że organizuje festiwal kobiecego outdooru. Wtedy młodsze dziewczyny z grupy spojrzały na mnie zdziwione i zapytały, dlaczego w ogóle muszę zachęcać kobiety do wyjścia w góry. Norwegowie bardzo kultywują tzw. friluftsliv, czyli dosłownie życie na świeżym powietrzu. Dla nich wychodzenie do lasu na spacery czy trekkingi w górach jest modne i normalne, tak jak u nas weekendowe wyjścia do supermarketu. To jest kwestia mentalności. Za granicą na szlakach górskich można zauważyć, że kobiet jest więcej w porównaniu do Polski.

Przydałby się u nas jakiś pozytywny wzorzec kobiety outdooru, takiej jak na przykład kiedyś Simone de Beauvoir, francuska pisarka i feministka, która pisała o tym, by dziewczynki spędzały czas w naturze. De Beauvoir uważała, że dzięki aktywności stają się one pewniejsze siebie i mają poczucie większej decyzyjności. Sama pisarka również sporo czasu spędzała na szlakach górskich i bardzo sobie ceniła swoje wyprawy z wiklinowym koszykiem, w którym zawsze miała podobno świecę, mapę i termos z winem. 

Skąd pomysł na festiwal kobiecego outdooru?

Ten pomysł kiełkował we mnie już od jakiegoś czasu. Chodząc po górach, wspinając się zauważyłam, że podążam głównie śladami mężczyzn – to oni zwykle byli instruktorami, przewodnikami, czy ratownikami. Kobiet w górskich opowieściach było niewiele. Sama wiedziałam tylko o Wandzie Rutkiewicz. Potem przeczytałam książkę Ani Król „Kamienny sufit. Opowieść o polskich taterniczkach”, o pierwszych dziewczynach, które przecierały nasze górskie szlaki. Zafascynowały mnie ich historie, a jednocześnie zasmucił mnie fakt, że jest to jedyna publikacja na ten temat. Miałam ogromne poczucie niesprawiedliwości i potrzebę, żeby te historie zostały usłyszane. 

Ideą festiwalu jest stworzenie przestrzeni dla kobiet, w której mogą odkrywać swoje możliwości w outdoorze bez konieczności porównywania się z mężczyznami. Uważam, że taka przestrzeń jest nam potrzebna, żebyśmy mogły odzyskać pewność siebie i potem ruszyć razem na szlak – w dowolnym gronie. 

Zwracam też uwagę na język, jakim opowiadamy o outdoorze. Określenia takie jak „atak szczytowy”, „pokonywanie szlaku”, czy „zdobywanie góry” oddzielają nas grubą kreską od przyrody i każą ją sobie czynić poddaną. Nie tędy droga. Według mnie nie można walczyć z naturą, jak chcesz być blisko niej. 

Kogo zaprosiłaś na festiwal? 

To jest miejsce na laurkę dla tych niesamowitych kobiet. Festiwal otworzyła prelekcja Eweliny Wiercioch, jednej z dwóch kobiet w TOPR-ze. Ewelina opowiadała o swoich zmaganiach w męskim, górskim świecie. Był z nią jej mąż Grzesiek, bo razem też tworzą projekt Tam i Tu Tatry. Potem w papuciach wystąpiła Gosia Szumska i rozbawiła wszystkich do łez swoimi opowieściami z perspektywy właścicielki pensjonatu Złoty Jar i Kopalni Złota.

Magda Lassota – podróżniczka i fotografka, która niedawno wróciła z podroży vanem do Stanów Zjednoczonych i Kanady przypomniała swoją podróż do bazy pod Everestem i opowiedziała o swojej książce „W cieniu Everestu”, w której przedstawia sylwetki i historie osób, decydujących się zdobyć najwyższy szczyt świata. Daria Sieracka z Fundacji Wandalistki przyjechała niemal prosto z wyprawy śladami Wadny Rutkiewicz pod Kanczendzongę i pokazała nam kobiecą stronę Himalajów.

A potem niespodziewanie pojawiła się Kamila Kielar, która ze złamaną nogą, o kulach teleportowała się do Schroniska w Dolinie Roztoki i dosłownie wciągnęła nas w świat długodystansowego chodzenia szlakiem Pacific Crest Trail w USA. Wspomniana już wcześniej Ania Król opowiadała o pierwszych działaniach kobiet w Tatrach. Ania Wyżykowska uczyła dziewczyny rąbać drewno na małe szczapki, a potem opowiadała o tym, jak się mieszka kobiecie samej w górskiej chatce. Na koniec jeszcze Aga Soboń z fundacji Rewilding Europe opowiedziała o swojej pracy i o tym, jak mądrze chronić przyrodę.

Oprócz samych prezentacji były również warsztaty. Codziennie rano dziewczyny miały do wyboru: trekking przyrodniczy z nauką nawigacji w terenie z Anią Pikus z Tatrzańskiego Parku Narodowego. Wprowadzenie do biegów górskich, zimowych z Olą Siwczuk. Prowadziłam też warsztaty sprzętowe wspólnie z marką LaMunt, czyli kobiecą marką outdoorową, produkującą ubrania bez plastiku, jak na przykład ocieplane kurtki z kaszmiru pochodzącego z recyklingu. Podczas warsztatów dziewczyny dowiadywały się, jak się ubrać odpowiednio do aktywności i pogody, jak się spakować na wędrówkę i jak prawidłowo używać kijków trekkingowych. W schronisku po raz pierwszy odbyły się też zajęcia jogi z Anitą Podkową, która potrafiła wyciszyć i zrelaksować grupę mimo rozlegających się w stołówce zamówień: „pomidorowa!”, „oscypek z brusznicą!”. 

Wieczorem w piątek zorganizowałyśmy wernisaż prac autorstwa młodej, podhalańskiej artystki Marzeny Wodziak. Jej obrazy przyjechały specjalnie do Roztoki, dzięki uprzejmości Ani Krupy, właścicielki schroniska. 

Czy planujesz kolejną edycję? 

Nie mam wyjścia. Po tej edycji dziewczyny nie dają mi spokoju (śmiech). Wiem na pewno, że kolejnych edycji nie zorganizuję już sama – po prostu nie dam rady. Dlatego serdecznie zapraszam do współpracy. Wiem też, że podczas tej edycji zadziała się jakaś magia.

Zawiązały się nowe przyjaźnie, były łzy wzruszenia, śmiechów i niesamowitego, kobiecego wsparcia. Ja tak napisałam, że sama zorganizowałam ten festiwal, ale przez te 4 dni w Tatrach poczułam, że mam za sobą mur cudownych kobiet, które stworzyły niepowtarzalny klimat. Bez nich to by się nie udało. Dlatego jestem wdzięczna każdej z dziewczyn osobno. Tego się nie da zamówić online z dowozem do domu. 

Gdzie lepiej odpoczywasz? W górach czy nad morze?

Ideał to długi poranny trekking w górach zakończony wejściem do morza. Tak robimy z Łukaszem na Krecie. Przed wyjściem pakujemy do plecaka maskę do pływania, tak żeby zejść ze szlaku prosto do wody. Powoli dorastamy do idei wczasów na Bali, ale póki co zawsze lądujemy w miejscach typu Patagonia, czy Norwegia, gdzie warunki bywają ciężki, ale przygoda i życie jakby pełniejsze.