W delcie Missisipi, gdzie ląd styka się z morzem, pojęcie „linia brzegowa” zastosować trudno. Nie ma tam bowiem żadnej linii. Są tylko barierowe wyspy, na mapie zaznaczone cienkimi kreskami, na nich z tuzin wąskich plaż, a przed nimi system otwartych zatok, kanałów, słonych bagien i słodkowodnych moczarów ciągnących się w głąb lądu na odległość 40–160 km. To mokradła Luizjany, 32 tys. km2 jednego z najbardziej produktywnych ekosystemów w Ameryce Północnej. Życie 98 proc. stworzeń poławianych w wodach oblewających Luizjanę zależy od moczarów przy estuarium Barataria-Terrebonne. Bez 1,5 mln ha bagien rozciągających się na południe i zachód od Nowego Orleanu, ograniczonych rzekami Atchafalaya od zachodu i Missisipi od wschodu, nie byłoby mowy o połowach krewetek lub zbiorach ostryg. Podobnie jak nie byłoby trzcin i traw niezbędnych dla licznych ptaków, odbywających tu lęgi i wędrownych. No i są tu jeszcze ludzie. – Na tych mokradłach po prostu się pracuje – mówi Gay Gomez, pisarz i przyrodnik, który dorastał na wybrzeżu Luizjany. W ciągu miesiąca od eksplozji ropa dotarła do moczarów. Nie pojawiła się w postaci jednej kleistej fali. Plama przypłynęła porozrywana na strzępy, które prześliznęły się przez naturalną barierę utkaną   z wysepek i podryfowały na północ. Po drodze ropa zmieniała kształty. Jedną zatokę upstrzyła brązowymi plamami wyglądającymi niczym kupy gnoju i plwociny. W innej zbiła się w purpurowo zabarwione „tratwy” o rozmiarach małych basenów pływackich. Wszędzie tam, gdzie dotarła – została. Przylgnęła do źdźbeł trawy i liści mangrowców, poczerniła od dołu wysokie łodygi trzciny. Na Wyspie Królowej Bess w zatoce Barataria sadzawki gęstej ropy uformowane przez falę przypływu przylgnęły do brzegu i smolista ciecz pokryła skrzydła nurkujących w poszukiwaniu pożywienia pelikanów brunatnych. Dzień po dniu wiatr pędził ropę coraz dalej w głąb moczarów. Kilometry zapór, często kładzionych na chybił trafił i pozostawionych bez dozoru, nie były w stanie temu zapobiec. Mitch Jurisich i  jego młodszy brat Frank z nadbrzeżnego miasta Empire są hodowcami ostryg i dzierżawią od stanu Luizjana 5,7 tys. ha podwodnych pól. 4 czerwca ich hodowla należała do ostatnich wciąż otwartych w zatoce Barataria. Ropa była mniej więcej 10 km stąd. Gdy dotarliśmy do ławic ostryg, Jurisich uruchomił dwie dragi, które wyglądały jak wyposażone w stalowe zęby torby na łańcuchu. – To jak grabienie w ogrodzie – powiedział. – No i są! – krzyknął Jurisich, gdy łańcuchy z chrzęstem wyciągały stalowe klatki, a ich zawartość grzechotała na stole do sortowania. Jak większość lokalnej ludności Jurisich jest wściekły z powodu katastrofalnego wycieku, ale nie kwestionuje potrzeby istnienia tu przemysłu naftowego. – Hodowcy ostryg oraz kompanie naftowe i gazowe pracują na tym samym terenie od ponad 50 lat. Stosunki między nami układają się dobrze. – Koniec z ropą i gazem z powodu tego wycieku? – pyta, zawieszając na chwilę głos. – Nie, tego nie chcę. Nasz stan nie utrzymałby się z samych owoców morza. Tamtej nocy na zatokę Barataria uderzyła nowa fala ropy. Następnego dnia hodowle ostryg zostały zamknięte przez stanowy wydział zdrowia. Firma Jurisich Oysters LLC jak wszystkie inne wypadła z interesu. Historia wycieków ropy na mokradłach to długa lista trudnych, pouczających lekcji. Choćby takiej, że usunięcie osadów ropy ze słonego bagna może je całkowicie zniszczyć (skażenie francuskiego mokradła Île Grande po katastrofie tankowca Amoco Cadiz w 1978 r.). Albo takiej, że wypalanie ropy niekoniecznie przyspiesza powrót mokradła do zdrowia (wyciek z rurociągu na bagnach zatoki Copano w Teksasie w 1992 r.). I kolejnej, uświadamiającej, że wycinanie – a w jego trakcie tratowanie – mocno skażonej ropą roślinności może unicestwić życie na moczarach dużo szybciej niż zrobiłaby to sama ropa (wyciek ze statku Esso Bayway w pobliżu Port Neches, Teksas, 1979 r.). Profesor Mark Kulp z Uniwersytetu Nowego Orleanu specjalizuje się w badaniach wybrzeża. Kiedy doszło do wycieku z Deepwater Horizon, został zatrudniony jako szef zespołu przez oddział BP stosujący metodę zwaną SCAT do oceny stopnia skażenia wybrzeża. Codziennie o szóstej rano sześć ekip SCAT w airboatach (ślizgaczach z napędem śrubowym) odbija od brzegów Luizjany w różnych kierunkach, by ocenić prawdziwość doniesień o skażeniu oraz zalecić procedurę postępowania na dany dzień. – Chcę obejrzeć miejsce w zatoce Timbalier silnie skażone ropą dwa tygodnie temu – powiedział Kulp rankiem 12 czerwca. Pokazał mi zdjęcia ciemnej, czerwonawobrązowej mazi na wybrzeżu w Devils Point. – Kazaliśmy rozciągnąć zaporę wzdłuż brzegu, żeby zasysała ropę z wody. Mam nadzieję, że z czasem pływy wypłuczą ropę z roślin i zapora ją wchłonie. Materiał, z którego ją zrobiono, jest hydrofobowy (nie wchłania wody) i olejofilny (wchłania ropę).



Trzy godziny później łódź wyrzuciła nas na Devils Point. Brodziliśmy wzdłuż brzegu w czasie przypływu. Prawie cały półwysep pokrywała 15-centymetrowa warstwa wody. – Chcę wiedzieć, czy ropa przenika w głąb lądu, czy zatrzymała się na obrzeżach – powiedział Kulp. Wieści były przeważnie dobre. Pływy i fale zadziałały niczym mieszadło w pralce, odrywając ropę od roślin i przenosząc ją na białą zaporę, która teraz była czarna od ropy. Oczyszczanie nadmorskich bagien z ropy to jedna rzecz. „Wypranie” żyjących tam zwierząt to inna sprawa. BP wynajął dziesiątki specjalistów do ratowania zalanych ropą ptaków i żółwi, jednak rozmiar zadania częstokroć przekraczał ich możliwości. Każdego ranka na początku czerwca obok rafinerii Port Sulphur dyrektor ds. wybrzeża dystryktu Plaquemines Parish, P.J. Hahn, spotykał się z przewodnikiem wędkarskim Dave’em Marino i obydwaj wyruszali na zwiad. 5 czerwca rano postanowili rzucić okiem na Queen Bess. Kiedy u schyłku lat 60. XX w. Luizjana dokonywała reintrodukcji wytępionego tam pelikana brunatnego, Wyspa Królowej Bess – 39-hektarowa kępa „trawy ostrygowej” zasypana stertami muszli– stała się jego głównym terenem lęgowym. Kiedy się do niej zbliżyliśmy, Hahn zaczął lustrować przez lornetkę brzeg: – Tu robi się gorzej – powiedział. Stały tam dziesiątki pelikanów brunatnych uwalanych ropą. Niektóre rozpostarły skrzydła w nadziei, że osuszy je wiatr. Inne uderzały nimi o wodę, próbując tak obmyć pióra. Marino spostrzegł przy brzegu pelikana w wielkiej kałuży ropy. Ptak pokryty był nią aż po dziób, tak że z trudem mógł wykonać jakikolwiek ruch. Jedyną oznaką, że żyje, było mrugnięcie oka. – Wysyłam zgłoszenie – powiedział Marino. Minęło półtorej godziny. Potem dwie. Zrobiło się gorąco. Pomoc nie nadeszła. Pokryte ropą ptaki zazwyczaj nie giną z powodu zatrucia. Ropa niszczy właściwości izolacyjne piór i ptaki umierają wskutek hipotermii, kiedy w nocy spada temperatura, albo z powodu hipertermii, gdy w ciągu dnia słońce przegrzeje ciało. Pelikan zaczynał się powoli gotować. A w Hahnie zawrzała krew. – Sam zabieram tego ptaka – oświadczył.
– P.J., pakujesz nas w kłopoty – powiedział Marino.
Reguły stanowiły: nie dotykać ptaków.
– Nie mogę go tu zostawić. Zdechnie. Hahn podniósł ptaka za skrzydło. Nie był to najlepszy sposób postępowania, ale musiał zaryzykować. Przytrzymał dziób i owinął ciało pelikana plastikową torbą, żeby go uspokoić. 20 minut później pelikan był w drodze do ośrodka rehabilitacyjnego. Podobnie wyglądała reszta dnia oraz dzień następny. W zatoce Ronquille kraby pustelniki ginęły, krocząc przez pokrytą ropą plażę. W Bay Long ropa zbiła się w grube, pływające na powierzchni „tratwy”. Dwa menhadeny atlantyckie wyskoczyły na powierzchnię, utknęły w gęstym oleju i zdechły. Parking przy krewetkowym targu w Westwego, gdzie miejscowi kupują kosze świeżych owoców morza, zazwyczaj pełen samochodów, teraz świecił pustkami. – Nie mamy krewetek. Zresztą i tak nikt by ich nie kupił – powiedział mi jeden z handlarzy. – Ludzie boją się to jeść. Niewątpliwie mokradła pozostaną skażone przez wiele lat. Jednakże niektóre z toksycznych składników ropy w czasie podróży z oddalonego od brzegu źródła uległy degradacji. A że zwietrzała ropa ma dużą lepkość, maleje prawdopodobieństwo skażenia głębszych warstw bagiennych osadów. To dobrze, bo na powierzchni wysoka temperatura i światło słoneczne będą sprzyjać rozkładowi komponentów ropy, podobnie jak żywiące się nią bakterie. Kerry St. Pé, dyrektor Narodowego Programu Estuarium Barataria-Terrebonne, po jednodniowym przeglądzie sytuacji w zatoce Barataria zamiast niepokoju wydawał się odczuwać ulgę. – Miałem do czynienia z wyciekami o wiele bardziej niebezpiecznymi dla środowiska niż ten – powiedział.
– Ropa naftowa nie jest systemicznym herbicydem, który rozprzestrzenia się po wszystkich tkankach. Może uśmiercić nadziemne części roślin, dusząc łodygi, ale system korzeniowy nie zginie. Namorzyny z gatunku Avicennia germinans są w większym niebezpieczeństwie, bo ropa może pozatykać ich pneumatofory – rurki oddechowe, które dostarczają tlen do podwodnych korzeni drzewa. Dryfując wzdłuż brzegów Wyspy Kotów, mijaliśmy plamy ropy o brzegach postrzępionych pod wpływem upału. – Rozkłada się dość szybko – stwierdził St. Pé. – Ekologiczne skutki katastrofy powoli będą się zmniejszać. Lecz konsekwencje społeczno-ekonomiczne będą dramatyczne. Koniec z ostrygami, krabami, rybami. Żadnych owoców morza w restauracjach. Nikt nie będzie kupować lodu, przynęty, zapasów na rejs. Ten wstrząs będzie odczuwalny jeszcze długo.