To był ten poniedziałek, w którym obiecywałam sobie dokładnie to samo co sto razy wcześniej. Dzisiaj zaczynam odchudzanie. A jeśli nie odchudzanie, to może chociaż zero glutenu? Żadnych ciastek, bułek, tych pysznych i niezdrowych, które w połączeniu z serem i jajkiem zabijają powoli? Do wtorku trzymałam się dzielnie. A potem wylądowałam w Batumi.

Szakszuka, czyli poranek

Kapituluję już przy śniadaniu. Kelner przynosi szakszukę, bliskowschodnią mieszankę jajek, pomidorów, cebuli i papryki z pietruszką i przyprawami. Do granicy z Turcją mam zaledwie kilkanaście kilometrów, smaki nie znają podziałów i już dawno się wymieszały. Szakszuka w hotelu Admirał jest jednak inna niż ta, którą znam. Jej bazą są głównie pomidory, natomiast jajko w środku wydaje się nieco przypadkowym dodatkiem. Dobijam się bułką i serem. „Żeby stracić te kalorie, graj dwie godziny w ping-ponga” – informuje aplikacja w komórce.

Hotel Admirał stoi niemal dokładnie w linii, która symbolicznie rozdziela Batumi. Z tyłu malownicze uliczki, kamienice nieco przeżarte upływem czasu, ale wciąż piękne. Od frontu widok na Morze Czarne, kontenerowce w porcie i szeroką ulicę, która prowadzi do ultranowoczesnej części miasta. Nieco z prawej góry.

Przed przyjazdem wiedziałam tylko, że Batumi istnieje i że powinny być tu jakieś herbaciane pola, o których – zanim jeszcze przyszłam na świat – śpiewały Filipinki. Teraz z tarasu na dachu hotelu patrzę na – jak twierdzą autorzy przewodników – najpiękniejsze miasto w Gruzji. Batumi jest sercem słonecznej i górzystej Adżarii, w czasach PRL-u kojarzyło się z luksusowymi wczasami. Jest drugim największym miastem w kraju i wciąż pozostaje celem wakacyjnych podróży.

W lecie jest przeludnione. Niektórzy nazywają je gruzińskim Dubajem. Wzdłuż plaż rosną luksusowe hotele, te najnowsze wydają się ścigać z konkurencją o to, który będzie wyższy i bardziej przeszklony. Niektóre mają fantazyjne kształty, Sheraton przypomina aleksandryjską latarnię morską, w budynku Uniwersytetu Technologicznego, który ma 188 m wysokości, niemal na szczycie widzę coś, co przypomina zegar. W rzeczywistości to… diabelski młyn z ośmioma gondolami. Od samego początku mam wrażenie, że starsza część miasta jest jak zdetronizowana królowa, którą w kleszczach trzymają walczący o tron następcy. Mój hotel jest jeszcze z królewskiej epoki, tradycyjny i dostojny.

Sok z granatu i kawa, czyli południe

Lubię klasykę, więc stare miasto zostawiam sobie na deser. Ruszam wzdłuż wybrzeża z przystankiem na sok z granatów (spalę, jeżdżąc 24 min na rowerze). W jednej z wielu ulicznych budek sprzedawczyni ręcznie wyciska owoce. Cierpkie i słodkie równocześnie kojarzą się z ciepłym latem.

Przystaję jeszcze na tradycyjną turecką kawę i dosłownie po kilku minutach docieram do parku Cudów. To trochę mylna nazwa, bo cuda nie kojarzą się z techniką, tymczasem park tuż nad morzem jest przestrzenią, na której stoi diabelskie koło o wysokości 55 m, futurystyczna Wieża Alfabetyczna i słynna rzeźba Ali i Nino.

Wieża to ultranowoczesna konstrukcja, która odwzorowuje model struktury DNA. Dwa spiralne pasma ozdobione są literami gruzińskiego alfabetu, na szczycie mieści się błyszcząca kula. Kupuję bilet i wjeżdżam na samą górę. Szczyt wieży to przeszklona kawiarnia, nieco duszna i wbrew pozorom klaustrofobiczna. Stoliki oddzielają donice z kwiatami, nie ma tu wielu ludzi, warto zatem spojrzeć stąd na Batumi. Nie mogę się oprzeć myśli o bogactwie miasta, które wystawia taki pomnik swojemu alfabetowi.

Szybko zjeżdżam na ziemię, żeby jeszcze na chwilę przystanąć pod wspomnianą rzeźbą Gruzji – Ali i Nino, choć jestem trochę rozkojarzona. Obok Wieży Alfabetycznej chłopak przebrany za białego niedźwiedzia z akumulatorem podpiętym pod ogonem podskakuje rytmicznie, zachęcając do robienia sobie z nim zdjęć. Obok leniwie odpoczywa bezdomny wilczur. Na ulicach Batumi wszędzie spotykam bezpańskie psy, są oznaczone, wykastrowane i przyjazne. Ten na promenadzie ma wszystko w głębokim poważaniu, nie przeszkadza mu nawet śpiewający niedźwiedź. W tle Ali i Nino, sylwetki kobiety i mężczyzny krążących wokół siebie w niekończącym się tańcu. Zbliżają się i oddalają, nie metaforycznie, to ruchoma rzeźba. Są symbolem miłości pomiędzy ludźmi z dwóch różnych narodów, chrześcijanki i muzułmanina.

Pierwsze chaczapuri, czyli przedpołudnie

Z parku Cudów ruszam wzdłuż brzegu bulwarem Batumi. To tutaj gromadzą się turyści spragnieni słońca i plażowania. Wysadzany palmami deptak ma prawie 7 km długości. Jego część biegnie przez parki zaprojektowane tak, żeby zwiedzającym niczego nie zabrakło. Tutaj Batumi ma klimat nadbrzeża San Francisco połączonego z Ciechocinkiem, jest tu światowo, a równocześnie nieco prowincjonalne.

Setki kawiarenek wzdłuż plaży, tańczące fontanny, cieniste, zielone zakątki, ale wyczuwa się też atmosferę jakiegoś dawnego świata. Jest w tym mieście coś kompletnie nieoczywistego, nowoczesność i tradycja ocierają się o siebie, ale nie chcą się przenikać. Z mieszanymi uczuciami patrzę na wieżowce, które wyrastają wśród kamienic starego miasta.