Między portem a słynną ulicą La Rambla tłum. Dziesiątki mieszających się ze sobą języków, kuglarze i sprzedawcy wszelakiej tandety. Przyznaję, mam tu jeden tapas bar, do którego lubię wpaść na ośmiorniczki i ziemniaczano-dorszową mikrokanapkę, ale dziś, w szczycie sezonu, szerokim łukiem omijam pełną turystów i złodziei promenadę. I gubię się w ciemnych, chłodnych uliczkach przyklejonej do Rambli dzielnicy gotyckiej. Mijam portowe tawerny, z których unoszą się zapachy smażonych ryb i duszonych w winie owoców morza. Przechodzę obok sklepów z dojrzewającą szynką ibérico, krojoną wprost z ogromnych zwisających z sufitu udźców, i nieco ekscentrycznej pijalni piwa Judas. Przy Plaça de la Merce, tuż obok XIII-wiecznej bazyliki Matki Bożej Miłosierdzia, zatrzymuję się dłużej. Podziwiam kunszt lokalnych rolkarzy kręcących piruety i rittbergery na cokole pomnika, fikających nieprawdopodobne układy akrobatyczne nad niewielkimi schodami.

Antymadrytczycy

Wreszcie jestem na miejscu. Jest 18.00, a ja jestem w tym lokalu jedynym gościem. Czuję się, jakbym odpłynął tysiące  mil od zgiełku Rambli – choć to zaledwie  10 min spacerem. Proste drzwi z dykty,  biało-czerwony szyld. Do tego dwa plakaty  reklamujące płyty Mano Negry i Manu Chao. Zwyczajność do bólu. Niechlujność nawet. Ale El Mariachi przy wąskiej  i mrocznej Carrer dels Codols to lokal, który ma swoją legendę. Tu wolne chwile spędza regularnie jeden z najbardziej szanowanych bardów współczesnej Europy, urodzony we Francji Hiszpan Manu Chao. – Masz pecha, Manu gra teraz w piłkę  z kumplami w sąsiedniej dzielnicy, a jutro wcześnie rano wyjeżdża na trasę koncertową po Ameryce. Gdyby nie to, pewnie miałbyś szansę go tu dziś spotkać – zapewnia barman. I pokazuje mi miejsce – ciasny kąt pomiędzy barem a toaletą, w którym Manu niejednokrotnie już  dawał krótkie improwizowane koncerty na prośbę klientów lokalu. – Jeśli jest jeszcze na świecie artysta, który mimo ogromnego, także kasowego sukcesu pozostał niezależny, to jest nim właśnie Manu Chao – myślę sobie. Przecież kilka dni później równie dobrze może on koncertować dla stu tysięcy ludzi gdzieś w Kolumbii czy Argentynie, gdzie jest uwielbiany.
Kolejny poranek – w kolejce. Długiej na godzinę – jak w PRL-u. Na Camp Nou Barcelona podejmuje dziś w nocy Real Madryt. Stawką – Superpuchar Hiszpanii. Czuję się lekko oszołomiony, gdy już ściskam w dłoni kawałek papieru z logo klubu. 149 euro! Bez wątpienia najdroższy bilet na mecz w moim życiu. Ale co zrobić?! Zobaczyć na żywo dwa gole Leo Messiego, być może najwybitniejszego futbolisty  w historii – bezcenne.
Niebiesko-szkarłatne barwy mają cała Rambla i metro, błyszczy nimi Plaça de la Catalunya i okna kamienic przy Balmes, ciemne skwery i zaułki Barri Gotic, platany przy Parc de la Ciutadella i pomniki (w szalikach). Sklepikarze i właściciele barów wywieszają przed drzwiami ogromne flagi FCB. Nawet emerytowani turyści  z Niemiec czy Rosji wciągają na siebie przyciasne nylonowe T-shirty, udając się na codzienną defiladę szerokim deptakiem  w stronę kolumny Kolumba. Zanim wejdę na stadion, podskakuję w tłumie Katalończyków krzyczących coś o Inieście, Xavim czy Messim, przede wszystkim jednak brzydkie wyrazy o mieszkańcach hiszpańskiej stolicy. Mecz z Realem w Barcelonie to coś dużo więcej niż gra. To narodowa manifestacja Katalończyków. Nie zdziwię się, kiedy na moje pytanie o najchętniej kupowane szaliki i koszulki straganowy sprzedawca odpowie: „Nie licząc koszulek z Messim, te z napisem Antimadridista”.
Mecz zaczyna się o godzinie... 23, kończy przed 1, a niewiele brakuje, by przeciągnął się o jeszcze kilkadziesiąt minut. Na kilka minut przed końcem wszystko wskazuje na dogrywkę, a być może także serię rzutów karnych. Kiedy Lionel Messi w końcu strzela jednak na 3:2, blisko sto tysięcy ludzi na trybunach Camp Nou wstaje  z miejsc: Madri, cabron, saluda al campeon! („Madryt, ty dupku, pokłoń się mistrzowi!”). Ten okrzyk już znam. A teraz, w nocnej ciszy, słychać go pewnie nawet w stolicy. Mimo że jutro jest pracujący czwartek na Plaça de Catalunya, tłum będzie pił i tańczył do szóstej rano.

Psychodeliczna kura
Gazpacho, dorsz z sałatą i tarta z czekoladą. Do tego wino. Jak się okazuje, butelka, choć wydawać by się mogło, że kieliszek. A wszystko w zestawie lanczowym za 9,60 euro. Cóż robić, piję. Nie może się zmarnować, tym bardziej że jest więcej niż przyzwoite. A to przecież ledwie początek dnia.
Choć może to i dobrze. Te wszystkie cuda Gaudiego czy zmarłego niedawno Tapiesa wręcz powinno się oglądać na lekkim rauszu. La Pedrera, Parc Güell, a nawet, niech tam, Sagrada Família, ślady po Miró, Dalim, Picassie... Surrealistyczne, abstrakcyjne, nieprawdopodobne. Jak to wszystko ogarnąć, będąc tylko po bagietce z kawą?!
Wieczorem Festa de Gracia. Gracia to jedna z nieco prowincjonalnych (bardziej mentalnie niż topograficznie) barcelońskich dzielnic, a festa to fiesta. Raz w roku każde tutejsze barrio taką uliczną imprezę organizuje. I każde jest z tego ogromnie dumne. Jest prawie 22.00. Na termometrze wciąż 30°C! Powietrze jest lepkie od gorąca i wilgoci. O tej porze roku z tego powodu trudno wytrzymać we wnętrzu, czasem trudno zasnąć. Wszystko dzieje się więc na ulicach. Także w nocy. Przekraczam Rubikon Passeig de Gracia i po chwili jestem po drugiej stronie lustra.




U wejścia do jednej z ciasnych uliczek wita mnie monstrualna, czterometrowa kura z papier mâché. Potwór ma potężne skrzydła, ostre fluorescencyjne pazury i groźny wyraz dzioba. Spogląda na mnie z góry i nie ma w oczach odrobiny miłosierdzia. Gdybym wcześniej uraczył się jakimkolwiek środkiem, zapewne poczułbym się jak bohater filmu Terry’ego Gilliama. Kur jest tu zresztą więcej, mniejszych i większych, mniej lub bardziej odblaskowych, na niewielkich stoliczkach, na scenie i pod sceną, pod budynkami, w równych szeregach: nioski, koguty, kurczaki i te w okresie prenatalnym, w skorupkach.
U wylotu ulicy na solidnym podium montuje się trójka muzyków, nad głowami dziwaczne lampiony i plastikowo-papierowe girlandy (z widoczną adnotacją: wykonano z surowców wtórnych). A dalej, w kolejnych ulicach i zaułkach, jest już tylko zabawniej: potężny piracki statek z liczną załogą, sięgająca pierwszego piętra czarownica, kobiety olbrzymki, kolorowe ryby, zdziwiony pingwin, duża jak człowiek mysz w białym kitlu... Wśród tej całej menażerii uwija się grupa staruszków. Roznoszą wino i przekąski. Przy długim na 40 m stole zasiądą sąsiedzi z całej ulicy. Będą ucztować, śmiać się, śpiewać, wspominać dawne dobre czasy. A potem dołączą do barwnych korowodów i tanecznych tłumów pod licznymi tej nocy scenami. Wino poleje się jeszcze późno po północy.
Ja w tym czasie będę już w drodze do La Barcelonety, nadmorskiej dzielnicy z najsłynniejszą w mieście plażą. Tu całe wieczory w małych knajpkach spędzają miejscowi i przybysze. Jednak żeby poczuć smak prawdziwej Barcelony, trzeba spróbować plażowego botellónu. Cóż to botellón? Daniel, pochodzący z Salwadoru nauczyciel hiszpańskiego, tłumaczy mi to w prostych nauczycielskich słowach: „sklep, tanie wino, plaża”. Rozkładamy się w kilka osób na ciepłym jeszcze piasku, metodą „na wpych” dobieramy się do kilku butelek lokalnego sikacza. A potem – niekończące się rozmowy o tym, co najważniejsze. Niektórzy z nas obudzą się na tej plaży o świcie, inni, nieco tylko zziębnięci, doczekają do pierwszego pociągu metra około 5.00.

KRAKOVIAK I GÓRALE

Ciężkie przedpołudnie ostatniego barcelońskiego dnia zaczynam od polskiego kefiru w Krakoviaku. Carrer Sicilia, ledwie 300 m od superkatedry Gaudiego. Tu jest jeszcze gorzej niż na stadionie – myślę, gapiąc się nieprzytomnym wzrokiem na budowaną od stu lat Sagradę Famílię. W kolejce odstać trzeba czasem i dwie godziny. A wystarczyłoby zamówić bilet przez internet i odebrać go bez choćby minuty oczekiwania przed jednym z wejść. Jak ten międzynarodowy ogonek pasuje do miasta i swojskiego Krakoviaka, gdzie obok kefiru stoją i leżą: kiszone ogóry i suszone kiełbasy, pitne miody i ciasteczka z Wedla, Przyjaciółki, Chwile dla Ciebie i Życia na Gorąco wreszcie – świeże, ledwie sprzed kilku dni? Pasuje pięknie, bo jak pisze Eduardo Mendoza, Barcelona od czasu olimpiady 20 lat temu stała się bezpowrotnie metropolitalna, kosmopolityczna, wielorodna, wielokulturowa. I to może nas wszystkich pocieszyć, tylko dlaczego Wyborowa taka droga, po 17 eurasów?!
Na koniec Tibidabo. Metrem, a potem zabytkowym błękitnym tramwajem, który sunie wolno pośród stromych wzgórz. Na szczycie góry Colloserola sto lat temu postawiono stylowe wesołe miasteczko i urokliwy kościół Sagrat Cor, czyli Najświętszego Serca Pana Jezusa. Stąd też najlepiej widać całą Barcelonę. Ale warto porozglądać się już wcześniej, jadąc staroświeckim pojazdem szynowym. Tu, na wzgórzach Tibidabo, ma miejsce istotna część akcji nieco grafomańskiego bestsellera Carlosa Ruiza Zafóna Cień wiatru. Tak jak ja teraz ociężałym wagonikiem raz po raz wspina się na górę bohater książki Daniel Sempere, owładnięty myślą rozwiązania zagadki życia zapomnianego pisarza Caraxa. Różnica między nami jest taka, że ja płacę za bilet. Patrzę na secesyjne wille i uśmiech na twarzy wywołuje mi świadomość, że to właśnie miejsce próbuje wyobrazić sobie aż 14 mln czytelników książki Zafóna w 50 krajach.

BARCELONA - NO TO W DROGĘ

CZAS:
3 DNI
KOSZT: 1200 ZŁ

INFO
Położenie: nad Morzem Śródziemnym, przy granicy z Francją.
Ludność:
1 mln 621 tys.
Języki:
kataloński, hiszpański.
Waluta:
euro, 1 euro = 4,2 zł


 

Najniższe ceny proponuje Wizz-air. Bilet kupiony ze sporym wyprzedzeniem może kosztować nawet 400 zł. Równie atrakcyjna jest oferta Ryanair, ale te samoloty lądują w Gironie oddalonej od miasta o ponad godzinę drogi. Specjalny autobus kursujący między lotniskiem i pl. Cataluna kosztuje ok. 10 euro w jedną stronę.

Podróż autobusem z Polski trwa ok. 36 godz. Bilet w dwie strony kosztuje ok. 800 zł.

 

Siedem linii metra oznaczonych  jest kolorami i łączą wszystkie zakątki miasta. We wszystkich środkach komunikacji posługiwać się można tym samym, biało-zielonym biletem. Automaty z biletami są na każdej stacji. Najlepiej kupić bilet na 10 przejazdów, który kosztuje ok. 8 euro.

NIEPEŁNOSPRAWNI

Barcelońskie trotuary są zazwyczaj bardzo dobrze utrzymane, nawet w najstarszych dzielnicach miasta. Na każdej stacji metra jest winda. Jedynym mankamentem jest to, że miasto położone jest na wzniesieniu i np. wracając z plaży La Ramblą, trzeba podjechać pod górkę.

Tani nocleg w bardzo przyzwoitych warunkach oferują agencje nieruchomości (np. homeinbcn. com). Przyjemne, przytulne mieszkanie niedaleko od morza można wynająć już za 40 euro za dobę dla 2 osób. Każda dodatkowa osoba płaci 10 euro, a ceny można negocjować.

Hotel Paseo de Gracia położony przy jednej z bardziej reprezentatywnych ulic miasta. Ceny za pokój zaczynają się od 60 euro za 2 osoby za dobę.

Oryginalne i przytulne restauracje najwyższej jakości najłatwiej znaleźć na Passage de La Concepcion. Petit Comite, Boca Grande, Boca China – to niektóre z nich. Rejon między Passeig de Gracia, c. Rosello, c. Mallorca słynie z najlepszych restauracji etnicznych.

W Barcelonie nie wolno sprzedawać napojów alkoholowych w sklepach po godzinie 23. Dlatego mniej więcej od 22 na wszystkich ulicach miasta można spotkać sprzedawców z reklamówkami pełnymi zmrożonego piwa Estrella. Cerveza, beer... – mruczą uliczni akwizytorzy. Puszka kosztuje zazwyczaj 1 euro.

Książki: Eduardo Mendoza Miasto cudów, Ildefonso Falcones Katedra w Barcelonie.

Filmy: Smak życia, reż. Cédric Klapisch, Vicky, Cristina, Barcelona, reż. Woody Allen.

www.barcelona.com
www.forfree.cat
barcelona.lecool.com