POLSKA Afryką EUROPY
Z Juliusem Maduaką, podróżnikiem i twórcą afrykańskiej restauracji w Warszawie, rozmawiają Anita Szarlik i Marcin Dzierżanowski.
JULIUS MADUAKA – urodził się w Isheagu w regionie Aniocha South na południu Nigerii, z wykształcenia budowlaniec, z zamiłowania podróżnik i kucharz. Przemierzył Afrykę i Europę, w 2007 r. przyjechał do Polski. Na warszawskiej Woli założył Home Africa Bar, jedną z najbardziej oryginalnych etnicznych restauracji w Polsce. W ciągu trzech lat działalności lokal stał się nieformalnym centrum kulturalnym – odbywają się tu afrykańskie przeglądy filmów oraz imprezy taneczne.
ANITA SZARLIK, MARCIN DZIERŻANOWSKI: Idzie pan warszawską ulicą i słyszy: „Murzyn”. Denerwuje się pan?
JULISUS MADUAKA: Już nie. Po czterech latach w Polsce wiem, że to nie musi być obraźliwe. My w Nigerii o białych mówimy: „Oyinbo”.
I nie ma w tym pogardy?
I u was, i u nas wszystko zależy od kontekstu. Ostatnio na przykład usłyszałem: „Patrz, jaki ładny Murzyn!”. Kiedy się obejrzałem, facet, który to powiedział, zdziwił się, że go zrozumiałem. Trochę się zmieszał, ale pokazał mi znak wiktorii i krzyknął: „Hey, man!”. Trudno się za to obrażać.
Pewnie nie zawsze jest miło.
Kiedyś od dresiarza z Woli usłyszałem: „bambus”. Zacząłem mu tłumaczyć, że powinien pójść do szkoły i się pouczyć.
I co on na to?
Nie rozumiał po angielsku. Ale przynajmniej było mu głupio, że ja znam ten język, a on nie... Uprzedzenia są po obu stronach. Kiedy pojechałem do rodziny w Nigerii, pewien znajomy zapytał mnie: „Co ty w tej Europie jesz? Przecież oni tam mają tylko chleb!”.
Wielu Europejczyków dokładnie to samo myśli o Afryce.
I to mnie najbardziej śmieszy. Często postrzegacie nas przez pryzmat akcji charytatywnych UNICEF-u. Afryka to dla was kraina głodu, kataklizmów, zamachów stanu i klęsk żywiołowych. Czarni w Europie są postrzegani jak kryminaliści. Ja również. A przecież od kilku lat pracuję w Warszawie, zasuwając od rana do nocy bez weekendów i urlopów.
I jak pan reaguje?
Zamiast się obrażać na rzeczywistość, wolę ją zmieniać. A że uprzedzenia najlepiej się likwiduje poprzez kontakty osobiste, prowadzę na warszawskiej Woli restaurację. Pokazuję, że Afryka to także świetna kuchnia, dobra muzyka i przyjaźni ludzie. Gdy rozmawiam z Polakami, którzy nas odwiedzają, mam wrażenie, że TO działa.
Nie przyjechał pan jednak do Polski, żeby otwierać restaurację, lecz dla kobiety.
Poznałem ją w Kairze podczas mojej wielomiesięcznej podróży po Afryce. Ona spędzała w Egipcie wakacje. Zaprosiłem ją do siebie do Nigerii, później ja przyjechałem do Polski. Pobraliśmy się i tak się znalazłem w Warszawie.
Małżeństwo niestety nie przetrwało.
Tak się zdarza. Co ciekawe, ona teraz mieszka w Nigerii, ja w Polsce. Zdecydowałem się zostać. Zaskoczę was, ale Polska jest podobna do Afryki.
Bez żartów.
Naprawdę tak myślę. Choć żeby to odkryć, musiałem tu pomieszkać kilka lat.
Pamięta pan swoje pierwsze wrażenia z Warszawy?
Będziecie się śmiać... Z początków mojego pobytu najlepiej pamiętam pierwszy śnieg. Zawsze marzyłem, żeby go zobaczyć, oglądałem w telewizji, czytałem o nim w książkach. Fascynowało mnie, że dziełem natury jest coś, co wygląda na wytwór człowieka.
Eskimos pewnie by się z panem nie zgodził.
Ale my w Afryce mamy tylko grad, więc dla nas śnieg to jakiś totalny wybryk przyrody. Do dziś nie przestaje mnie fascynować. Kłócę się nawet z Polakami, którzy ciągle narzekają na zimę. Ja też nie lubię niskich temperatur, ale gdy pada śnieg, jest super!
Jak pan został podróżnikiem?
Podróżnikiem nie można zostać, trzeba mieć go w sobie. Bez ciekawości świata można co najwyżej przemierzać kolejne kilometry. Mnie od dzieciństwa interesowało to, co znajduje się poza moją rodzinną wioską. Kiedy miałem kilkanaście lat, ogłosiłem w domu, że w przyszłości wyjadę.
Kiedy pan wyjechał?
Pierwsze podróże były do sąsiedniego miasta, potem do sąsiedniego regionu. Moją świadomą decyzją był wyjazd do szkoły w Lagos.
Traktował pan to jako wyprawę?
W pewnym sensie tak, bo choć uczyłem się w technikum budowlanym, bardziej niż konstrukcje budynków interesowali mnie ludzie. Ich kuchnia, zwyczaje.
A pierwsza podróż zagraniczna?
Benin, Togo, Ghana i Burkina Faso. Później pojechałem jeszcze do Algierii i Egiptu, gdzie poznałem przyszłą żonę. Zrozumiałem wtedy, że Afryka to w zasadzie jedność. Owszem, mamy nieco inne zwyczaje, wyznajemy różne religie, żyjemy w różnych ustrojach. Ale w gruncie rzeczy na całym kontynencie sposób życia jest podobny. Dzięki temu wszędzie czuję się jak w domu. Dlatego nazwałem swoją restaurację Home Africa Bar, a nie Home Nigeria.
Języki nie są przeszkodą? Sama Nigeria ma ich kilkanaście.
Moim ojczystym językiem jest ibo, mówię też w sześciu innych lokalnych językach. Ale nie jest tak źle – po angielsku i francusku można się dogadać właściwie wszędzie.
Trudno się podróżuje po Afryce?
Dla nas łatwo. Wam, Europejczykom, trudno w to uwierzyć, ale my do przekraczania granic nie potrzebujemy zwykle wiz, a nawet paszportów.
Przecież przepisy graniczne są dość restrykcyjne.
Ale umiemy je obejść. Wystarczy przekonać urzędnika na granicy, że jedzie się odwiedzić rodzinę albo zrobić zakupy. Zwykle działa.
Turyści z Zachodu mają gorzej. Pewnie dlatego boją się Afryki.
Zupełnie niesłusznie. Choć właściwie powiedziałbym inaczej: boicie się nie tego, czego powinniście.
To znaczy?
Podróżujecie po Afryce bez głowy. Nie słuchacie miejscowych. Wasz największy błąd to wszechpotężna wiara we własną wiedzę i umiejętności. Mapa i przewodnik to dla was biblia. A przecież w atlasie nie widać, że w danej okolicy są niebezpieczne zwierzęta albo że akurat w tym roku należy unikać ukąszenia jakiegoś groźnego owada.
Jakieś rady?
Uznać, że Afryka jest inna. Że pewne europejskie zasady, nawet gdzie indziej słuszne i pożyteczne, tu nie obowiązują. Podstawowa zasada: zaufajcie gospodarzom. Pozwólcie im sobie pomóc, postępujcie podobnie jak oni. Jeśli oni piją wodę ze studni i nie chorują, pijcie i wy. Jeśli radzą wam, żebyście gdzieś nie szli, zmieńcie plany. Bo w Afryce wszystko się ciągle zmienia, przewodniki nie są w stanie za tym nadążyć. Coś, co jeszcze kilka miesięcy temu dla waszych znajomych mogło być bezpieczną wycieczką, te- raz może być ryzykowną wyprawą. Bo właśnie wylała rzeka albo pojawiły się groźne o tej porze roku węże.
A gdyby Afrykanin zapytał pana o radę przed wyjazdem do Europy?
Podpowiedziałbym mu, żeby pojechał do Szwajcarii. Dla mnie ten kraj to kwintesencja europejskości. Czysty, bezpieczny, uporządkowany. W poszczególnych kantonach mówi się różnymi językami, wyznaje odmienne religie, pielęgnuje różne tradycje historyczne, a mimo to wszystko działa jak w zegarku. Myślę, że nieprzypadkowo to właśnie Szwajcarzy robią najlepsze zegarki na świecie. Jeśli natomiast ktoś chciałby poczuć historię Europy, doradziłbym Grecję lub Włochy. Ale gdyby chciał się poczuć swojsko, wskazałbym Polskę.
Nie jest pan obiektywny, bo tu mieszka.
Pewnie tak. Ale im dłużej tu jestem, tym bardziej się przekonuję, że Polska to Afryka Europy.
w jakim sensie?
Jesteśmy do siebie bardzo podobni mentalnie. Tak jak my prowadzicie bogate życie towarzyskie, zaprzyjaźniacie się, integrujecie. W Szwajcarii można latami mieszkać w jednym budynku i nie znać swoich sąsiadów. W Polsce to na szczęście wciąż rzadkie. Drugie podobieństwo to stosunek do rodziny. I dla was, i dla nas ma ogromne znaczenie. Są też analogie kulturowe – dla mnie bardzo „afrykańscy” są polscy górale.
Jak to przeczytają w zakopanem, pewnie się zdziwią.
To im wytłumaczę, że śpiewają i tańczą w podobny sposób jak my. A nawet mówią.
Teraz się zdziwią jeszcze bardziej...
Nie chodzi mi o zakopiańską gwarę. Mam na myśli sposób rozmawiania – głośny, emocjonalny. Ktoś z zewnątrz myśli, że się kłócą, a oni po prostu są na luzie. My mamy tak samo.
Z czego to wynika?
Możecie to nazwać nieprzejmowaniem się tym, co myślą o nas inni. Ja to nazywam poczuciem wewnętrznej wolności.
A kuchnia? Są podobieństwa?
Bardzo liczne.
Pierogów nie macie.
Oczywiście, że mamy. Inaczej się nazywają, są trochę większe, a zamiast ziemniaków i sera wkładamy w nie ryby lub fasolę. Ale idea jest ta sama. Mamy też pączki, choć nie robimy ich na słodko. Moim zdaniem polska kuchnia jest najbardziej afrykańska w całej Europie. Tak jak my raczej nie przepadacie za lekkimi daniami, bardzo lubicie za to mięso. Kiedy zobaczyłem golonkę, pomyślałem: takie coś można zjeść tylko w Afryce i w Polsce.
W Niemczech też.
Bez żartów. Ich golonka jest malutka. Wygląda jak podróba waszej.
Skąd przyszedł panu pomysł na knajpę w stolicy?
Z podróży po Europie. W Szwajcarii, Francji czy Hiszpanii bez problemu mogłem zjeść w afrykańskim lokalu. W Polsce nie. Kiedy wreszcie w Krakowie znalazłem taką knajpę, czułem się jak odkrywca nowego kontynentu.
I postanowił pan przenieść te wzorce z Krakowa do warszawy?
Przeciwnie. Moja radość ze znalezienia rodzinnej kuchni nad Wisłą skończyła się po zamówieniu pierwszego dania. To, co dostałem, nie miało nic wspólnego z Afryką. Nie mogłem uwierzyć, że nawet ryż można zepsuć! Pomyślałem: jeśli Polacy uważają, że tak jemy, to nic o nas nie wiedzą.
I postanowił pan to zmienić.
Stwierdziłem, że nawet jak nie uruchomię wielkiego biznesu, to przynajmniej zrobię dobry uczynek. Mam wrażenie, że się udało. Ludzie przychodzą do mnie nie tylko po to, żeby spróbować naszej kuchni, ale też potańczyć przy afrykańskim rapie czy obejrzeć nigeryjski film.
Tworzy pan coś w rodzaju afrykańskiej instytucji. Spotkaliśmy tu nie tylko Nigeryjczyków, ale też ludzi z Somalii, Sierra leone czy etiopii.
Cieszę się, bo oni wszyscy są tu u siebie. Mogą mówić własnym językiem, przez chwilę nie czuć się jak emigranci. Jednak nie chcę tworzyć afrykańskiego getta. Przychodzi tu mnóstwo Polaków i cieszę się, że mogę im pokazać fajny kawałek Afryki. Problemem jest tylko wasza biurokracja. Wcześniej urzędowe sprawy załatwiała żona. Kiedy się z nią rozstałem, miałem problem.
Nie myślał pan, żeby rzucić ten biznes?
Sęk w tym, że dla mnie to nie jest biznes. Dlatego znalazłem wspólnika i bawię się w to dalej. Dzięki Home Africa Bar tu na warszawskiej Woli czuję, że jestem u siebie. Zresztą mam naturę podróżnika, dla mnie dom jest tam, gdzie akurat jestem. Teraz jest to Polska.