Zimą i bez wspomagania z zewnątrz – takie było założenie naszego trawersu. Jego niewielki odcinek pokonaliśmy z Marcelem, moim kajakowym partnerem, już kilka lat wcześniej niezależnie od siebie. Ale to było latem, poza tym na większości przenosek korzystaliśmy z samochodu.  

Analizując później mapę, znalazłem „drogę” przejścia z Chile do Argentyny poprzez rzeki, kilka jezior i przełęcze Kordyliery. To trudne przedsięwzięcie, ale z naszym doświadczeniem kajakowo-wyprawowym możliwe do zrealizowania – razem z Marcelem wspinaliśmy się w skałach, zdobywaliśmy wulkan Lanin i pływaliśmy po jeziorze Nahuel Huapi.

Spotkanie  z  Otarią

Startujemy w Puerto Montt, głównym porcie chilijskiej Patagonii, skąd transportuje się różne produkty na południe kontynentu. Miasto nie zachwyca architekturą, a ciężkie stalowe chmury potęgują wrażenie szarości i smutku. Ten rejon należy do bardzo deszczowych i chłodnych. Według prognozy mamy mieć taką pogodę przez najbliższy tydzień.

Zrzucamy kajaki nad brzegiem oceanu, kilka kilometrów za miastem. Nie chcemy wzbudzać zainteresowania wśród miejscowych z uwagi na to, że nie informujemy straży wodnej o naszym trawersie. Im mniej biurokracji, tym mniej kłopotów związanych z ciągłym informowaniem marynarki o naszym położeniu i planowanych ruchach. W przypadku wypraw ekstremalnych nie da się ustalić z kilkudniowym wyprzedzeniem, gdzie się spędzi noc.

Ładujemy sprzęt potrzebny na przeprawę przez góry oraz zapas prowiantu i wyruszamy, chcąc wykorzystać końcówkę krótkiego zimowego dnia. Warunki są sprzyjające. Poruszamy się z prądem odpływu, popychani przez wiatr. Możemy sobie pozwolić na przepływanie zatok w linii prostej, nie musimy trzymać się brzegów. Z wody wychyla się otaria, czyli uchatka patagońska, i przypatruje się nam z ciekawością. Później pojawia się delfin południowy, czarny z białym podbrzuszem. Te morskie ssaki uwielbiają towarzyszyć łodziom. Wielokrotnie podczas moich wypraw dotrzymywały mi towarzystwa, wyskakując przed kajakiem. Takie spotkania inspirują mnie do eksploracji patagońskich gór i fiordów.

Kolejnego dnia stalowe chmury wiszą jeszcze niżej. Kiedy wpływamy do fiordu Reloncavi, prąd morski, który do tej pory był naszym sprzymierzeńcem, wysyła nas z powrotem na ocean. Staramy się płynąć blisko brzegu, ale obładowane łódeczki skaczą na wszystkie strony. Z trudem zachowuję równowagę na krótkich falach – złamał mi się ster i kajak stracił sterowność. Wpływam między dwie wysepki, gdzie prąd jest tak silny, że ledwo poruszam się do przodu. Marcelo, widząc warunki w cieśninie, sprytnie opływa wysepkę od strony morza.

W pewnym momencie fale obracają mój kajak do góry dnem. Jedną ręką ściągam założony na kokpit fartuch i nie wypuszczając wiosła, wydostaję się na powierzchnię. Marcelo płynie do mnie, aby mi pomóc wejść z powrotem do łódki. Wielokrotnie trenowaliśmy takie akcje, jestem więc spokojny.

Mitomani  do  wioseł

W opuszczonej zimą wiosce Ralún kończymy etap oceaniczny. Czeka nas trawers jezior, lasów i Kordyliery. Wyciągamy z luków bagażowych rurki PCW i montujemy zmyślny system do ciągnięcia kajaków. Wygląda trochę jak nosze na gumowych kółkach. Marcelo wypróbował go kilka lat wcześniej podczas pokonywania Kordyliery. Niestety utknął podczas przeprawy przez las i musiał się wycofać.

Ciągniemy kajaki pod górę po szutrowej drodze. Jest zimno, bez przerwy pada. Znajdujemy wąską ścieżkę, którą latem lokalni mieszkańcy chodzą do jeziorka Cayutue łowić pstrągi. Ale teraz ścieżka przemieniła się w rwący potok, co powoduje, że na śliskich kamieniach i nierównościach ciągle się wywracamy. W dodatku pięciometrowymi kajakami trudno manewrować między drzewami. Potrzebujemy dwóch dni, żeby przemierzyć 3 km lasu. Posiniaczeni i podrapani docieramy w końcu do dużego jeziorem Todos los Santos. Cieszymy się jak dzieci. Jeden z najtrudniejszych odcinków górskich, który kilka lat temu zatrzymał Marcela, mamy za sobą.

Wyż z południa wyczyścił niebo, ale zmroził powietrze i cały nasz sprzęt. Odtąd niemal każdy poranek będziemy zaczynać od łamania sztywnych od lodu kombinezonów, butów i rękawic. Wykorzystujemy wspaniałą pogodę i przepływamy całe jezioro Todos los Santos, zahaczając po drodze o potężny wodospad. Po raz pierwszy możemy podziwiać Kordylierę. Przed nami wznoszą się wulkany Osorno i Puntiagudo, później ukazuje się Tronador. Mimo że znamy to miejsce, podziwiamy je, jakbyśmy tu byli pierwszy raz w życiu.
W nocy dopływamy do przygranicznej wioski Puella. Nocujemy w tanim pensjonacie prowadzonym przez pracowników pobliskiej przystani. Na opowieść o naszych planach reagują śmiechem. Nie potrafią sobie wyobrazić kajakowej przeprawy przez góry, uważają nas za mitomanów.
Rano przy 10-stopniowym mrozie maszerujemy szutrową drogą w kierunku przełęczy Perez Rosales, do posterunku granicznego po stronie argentyńskiej. Ku naszemu zaskoczeniu przełęcz nie jest zawalona śniegiem, ale i tak ciężko nam wciągać kajaki po mokrej ziemi. W dół idzie nam już znacznie łatwiej i szybciej. Po godzinie dochodzimy do jeziora Frias, gdzie znajduje się żandarmeria. Argentyńczycy witają nas zaskoczeni. Zimową porą nikt tędy granicy nie przekracza, a już na pewno nie kajakarze.


 


Pod wiatr
Przedostaliśmy się przez góry, zaczynamy drugi etap wyprawy: trawers potężnych jezior oraz przenoszenie kajaków w rejonie zapór, których w sumie jest pięć. Mimo bardzo silnego wiatru i zamkniętych portów nad jeziorem Nahuel Huapi wypływamy na własną odpowiedzialność. Na wodzie czuję się jak wańka-wstańka. Kajak przechyla się na boki, a ja biodrami kontruję przechył. Przez cały czas wiosłuję, wygląda to jak jakiś szalony taniec. Czasami wiatr jest tak silny, że pędzimy z zawrotną szybkością, tyle że w kierunku przeciwnym do zamierzonego! Mój wiatromierz wskazuje prędkość podmuchów 115 km/h!
Pokonanie pierwszej zapory na rzece Limay okazuje się trudniejsze, niż przewidywaliśmy. Wyciągamy kajaki na brzeg i idziemy do budynku pracowników elektrowni wodnej. Prosimy o możliwość przejścia przez teren zakładu. Natrafiamy na mur, nikt nie wykazuje chęci współpracy. Rzadko się to zdarza na tego typu wyprawach. Zamiast dwóch kilometrów przenoski mamy 30 km marszu drogą. Ciągniemy kajaki wyprzedzani przez wielkie ciężarówki.
Przekraczanie kolejnych zapór nie sprawia już tylu problemów. Żandarmi pilnujący obiektów pokazują nam krótkie obejścia. Proponują też transport kajaków, ale odmawiamy, wyjaśniając im formułę wyprawy „o własnych siłach”.
Najtrudniejsze są trawersy jezior. Patagonia to kraina wiatru i wieje prawie cały czas. Warunki na wodzie są dużo trudniejsze niż na Pacyfiku, dlatego chcielibyśmy mieć już ten etap za sobą. Najdłuższe jezioro, a dokładnie zalew Piedra del Aguila, ma 100 km długości. Płyniemy z dala od jego stromych niedostępnych brzegów, gdyż tam woda kotłuje się wściekle. Przed zmrokiem znajdujemy małą plażę i rozbijamy biwak.

Czynności, które wykonujemy w obozie, są kopią z dni poprzednich. Najpierw przebieramy się w suche rzeczy, a mokre rozwieszamy na krzakach. Rozstawiamy namiot. Na ognisku przygotowuję yerba mate, gotuję ryż, czasami makaron, do tego dorzucamy tuńczyka lub małże z puszki. Mimo zmęczenia nie jesteśmy w stanie zasnąć od razu. Bolą plecy, dłonie i ramiona pulsują, przez nogi przechodzą skurcze.

Po dwóch tygodniach przekraczamy ostatnią tamę. Jesteśmy zmęczeni i wychudzeni. Postanawiamy odpocząć jeden dzień, chociaż na regenerację sił to za mało. W nadrzecznej miejscowości General Roca ugaszcza nas przyjaciel Marcela. Nocujemy w jego domu, zajadamy się grillowanym mięsem, popijając je argentyńskim winem. Aż chce się zakończyć w tym miejscu wyprawę. Zostaje nam jednak jeszcze 800 km rzeki.

Po drugiej stronie

Każdy dzień na Negro wygląda tak samo. Popadamy w rutynę. Wiosłujemy po 8–9 godzin, a jedynym urozmaiceniem na leniwym nurcie są wystające z wody zatopione drzewa. Chudniemy w zastraszającym tempie, bo skończyły się puszki i jemy tylko ryż albo makaron. Wzdłuż brzegów ciągną się pastwiska, jest szaro i nudno. Na dodatek zimno jak diabli. Wyłączam umysł i odliczam dni, które dzielą nas od Atlantyku.

W miejscowości Viedma zatrzymujemy się w klubie wodnym La Rivera, który jest znany z najlepszej szkoły kajakowej w Argentynie. Tutaj przygotowuje się zawodników na mistrzostwa świata i olimpiady w kajakarstwie. Zarząd klubu traktuje nas jak bohaterów i załatwia transport powrotny do San Carlos de Bariloche. Zostało nam bowiem 30 km do ujścia rzeki.
Fale oceanu wdzierają się w nurt rzeki Negro. W końcu jakaś zmiana! Przebijamy się przez nie, pokonując ostatnie kilometry. W końcu lądujemy na plaży w El Condor. Aż trudno mi uwierzyć, że to już koniec. Na plaży czeka na nas trener kajakarskiej kadry Argentyny, aby zabrać nas do Viedma. Przez najbliższe dni zamierzam jeść, jeść i jeszcze raz jeść oraz wypoczywać. No i oczywiście myśleć o kolejnej wyprawie.

Arkadiusz Mytko