Ból jest konieczny, ale cierpienie opcjonalne. Te mądre słowa Harukiego Murakamiego przeczytam w jego książce O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu niestety kilka miesięcy za późno. Najbardziej przydałyby mi się bowiem w momencie przekroczenia tabliczki z zaznaczonym 33. kilometrem. Może łatwiej przyjęłabym, ze moje nogi nagle zamieniły się w marmur. Ciężkie i sztywne odmawiają dalszego biegu. Głowa jednak podpowiada, by poruszać nimi wolno, acz miarowo do mety. By nie zwalniać przy stolikach z napojami, rezygnuje z wypicia wody na 35. kilometrze. Wiem, że jak stanę, to juz nie ruszę. Przede mną coraz więcej osób łapie się za uda i kolana i dosłownie pada na ziemie. Skurcze uniemożliwiają im dalszy bieg. Niektórzy sami schodzą na bok, bo ból marmurowych nóg jest nie do wytrzymania. Później dowiem się, ze ten moment nazywa się kryzysem 30. kilometra i dopada większość maratończyków. Na razie po prostu zaciskam żeby. Koncentruje się tylko na tym, by postawić kolejny krok. Uświadamiam sobie, że przecież cały ten maraton w Mediolanie to tylko i wyłącznie mój wymysł, na który sama się zapisałam i co gorsza, za którego słono zapłaciłam. Ciekawe, ze człowiek sam sobie gotuje takie piekło.

Decyzja o wzięciu udziału w maratonie była na tyle spontaniczna, ze na teorie nie miałam czasu. Biegałam od pół roku trzy razy w tygodniu, czasem robiłam dłuższe dystanse, raz udało mi się pokonać półmaraton. Możliwe, że stojąc na starcie przed mediolańskim Castello Sforzesco w tłumie prawie sześciu tysięcy biegaczy, byłam największym żółtodziobem.

Zdradzić mnie mogło to, że w ten listopadowy poranek trzęsłam się z zimna, podczas gdy inni nacierali swoje nogi maściami rozgrzewającymi. Ku mojemu zdziwieniu większość miała na sobie dość grube bluzy. Nie zamierzali jednak biec w nich całego dystansu, tylko wyrzucili je zaraz po tym, jak zrobiło się im cieplej. Kolejne frycowe? Snickers w kieszeni, który miał mi pomóc w momencie utraty sił. Większość biegaczy wzięła natomiast ze sobą żel energetyczny, który jest znacznie łatwiej przyswajany przez organizm i nie trzeba go gryźć, a to w czasie biegu ważne. Podsumowując: wystartowałam wyposażona jedynie w średniej klasy buty, bawełniane spodnie, startowa koszulkę i wiarę, że jakoś dotrę do mety za blisko cztery godziny. Bo tak umówiłam się z koleżankami i nie chciałam, żeby czekając na mnie na finiszu, marzły w to listopadowe popołudnie.

Minął mnie kolejny pacemaker, czyli osoba, która tak wyznacza sobie tempo, by na metę dobiec dokładnie po danym czasie. Jeżeli na koszulce ma napisane 3:50, to znaczy, że biegnąc z nim równo, taki wynik się osiągnie. Bardzo przydatne, szczególnie jeżeli – tak jak ja – nie ma się zegarka z GPS-em. Przede mną grupka biegnąca na cztery godziny. Dołączam do nich, bo 38. kilometr okazuje się dla mnie łaskawszy niż te wcześniejsze. I znowu zaczynam doceniać to, co widzę dookoła. Rundka wokół katedry, bieg główna arteria Mediolanu, odkrywanie nieznanych zakątków – żadne zwiedzanie tego nie zastąpi. Wbiegamy na stare miasto, zaczynają się kocie łby. Choć wcześniej ich nie zauważałam, teraz każda nierówność to dodatkowe cierpienie dla moich stóp. Pokrzepiające są za to coraz większe tłumy dopingujące przy barierkach. „Alle, alle!” – krzyczą tak entuzjastycznie, ze głupio byłoby się przy nich zatrzymać i zrezygnować. Zegar na trasie pokazuje, że niedługo mina cztery godziny biegu.

Włączam mojego iPoda z nadzieją, że doda mi otuchy (wrzuciłam go do kieszeni w ostatniej chwili). Niestety na moim odtwarzaczu znajduje się jedynie album Beatlesów i wykład uniwersytecki Miltona Friedmana. Po dwukrotnym odsłuchaniu moja wiedza na temat ekonomii w żaden sposób się jednak nie powiększyła. Słyszę, ale nie słucham. Nie mam żadnych innych myśli, tylko te związane z bieganiem, przeliczaniem kilometrów, piciem wody. Podczas codziennych biegów, które traktowałam jako przygotowanie do maratonu, właściwie tez moja głowa zawieszona była w pustce. Czasem jakąś myśl o pogodzie albo o tym, ze kolano mnie pobolewa. Wyłączam wiec Friedmana i daje kolejna szanse moim niegdyś ukochanym Beatlesom, ale juz na pierwsze dźwięki All you need is love dostaje drgawek, bo co za dużo to niezdrowo. Kawałek ten przesłuchałam dziś kilkanaście razy i już wiem, że przez następne miesiące nie tknę żadnej płyty chłopców z Liverpoolu. Żałuję jedynie, ze na składance nie znalazł się utwór Help! Pomoc by się przydała. Przede mną ostatni kilometr.

Zaciskam zęby i daje czadu! Obok mnie pojawia się mężczyzna, który samozwańczo zaczyna mi kibicować i swoim krzykiem pcha mnie do mety. Te przekraczam z czasem 4 godz. i 7 min. To co dzieje się później ze mną można w skrócie opisać tak: szczęście, euforia, machanie do czekających koleżanek, medal, próba zmiany ubrania, ból kolan, głód, niedowierzanie, szczęście, euforia. Wynik, mocno amatorski, nie miał znaczenia. Ani to, ze przede mną na metę przebiegło parę tysięcy osób. Zadowolenie z siebie jest tak wielkie i pozytywne, ze człowiek niemal zapomina o mękach, które przed chwila przechodził. Jeżeli mi się udało, to zapewniam, że każdemu z was przy odrobinie woli tez się uda!

Od tego czasu chodziło za mną, żeby jeszcze raz zmierzyć się z dystansem 42 km i 195 m. Tym razem jednak byłabym lepiej przygotowana, miałabym większą wiedzę, jak trenować i jaka taktykę przyjąć. Rozpatrywałam tez bieg dla jakiejś akcji charytatywnej. Może nie w pełnym rynsztunku nurka, jak to zrobił Anglik Lloyd Scott, zbierając pieniądze na dzieci chore na raka, czy w stroju spartanina, jak robi polska grupa biegnąca zawsze na szczytny cel. Decyzje te odwlekałam jednak w czasie, bo zawsze było cos, co stawało mi na przeszkodzie. To „coś” oczywiście siedziało głównie w mojej głowie, nie w kalendarzu. Zbieranie sił zajęło mi dokładnie cztery lata. W lutym 2012 r. zapisałam się na maraton w Chicago, który odbędzie się 7 października. Podjęłam decyzje, zapłaciłam, wiec nic nie mogło mnie od niej odwieść. Nawet informacje, ze w 2011 r. na tej trasie jedna osoba zmarła, a kolejna niemal przyszła na świat (mama, która dystans pokonywała w ostatnim tygodniu ciąży, zdążyła dobiec zarówno do mety, jak i do szpitala). Tym razem formułę „zrób to sam” postanowiłam zamienić na konsultacje z profesjonalnym trenerem. Wojciech Staszewski z Kancelarii Sportowej co miesiąc przygotowuje mi indywidualny plan treningów. W przeciwieństwie do 2008 r., kiedy biegałam bez żadnych reguł, raz dłużej, raz krócej, jak mi się chciało, teraz zawsze raz w tygodniu mam krótki trening budujący siłę, godzinny bieg z kilkoma sprintami na koniec i jedno kilkugodzinne wybieganie. Co miesiąc musze się ze zrealizowanego planu wyspowiadać. Nie jest juz tak łatwo ukryć słodkie lenistwo i opuszczanie treningów. Kupiłam też zegarek z pulsometrem i GPS-em, który sprawdza się świetnie przy treningach interwałowych, czyli najkrócej mówiąc, przemiennych wolno–szybko. Pika za każdym razem, gdy powinnam przyśpieszyć czy zwolnic, pokazuje, ile jeszcze zostało mi do końca treningu. Po każdym biegu dokładnie się rozciągam, bo skurcze to największy wróg maratończyków. A przede wszystkim coraz lepiej się przy tym wszystkim bawię! W czasie kilkugodzinnych treningów poznaje okolice, odkrywam nowe tereny. Biegam wszędzie, gdzie akurat jestem. W Warszawie, na Saharze czy w Lizbonie. Niech nikt mi nie mówi, że bieganie jest nudne! Podczas treningu trafiam do najpiękniejszych parków, przebiegam przez całe stare miasto, czasem się gdzieś zgubie i odkryje schowana przed oczami turystów knajpę.

Nie mogę się wiec juz doczekać odkrywania biegiem ulic Chicago, imponującego downtown, zakrętów przy naziemnej linii metra zbudowanej na stalowej konstrukcji, minięcia dzielnicy klubów bluesowych i podziwiania wybrzeża jeziora Michigan. A na końcu, jak dopingujący tłum pociągnie mnie w kierunku mety, której przekroczenie jest jak katharsis. Pewnie znów, choć obolała, będę marzyła o kolejnym biegu. Bo wbrew temu, co śpiewali znienawidzeni w Mediolanie Beatlesi, do biegania potrzebna jest tylko dobra pary butów. W Chicago będę więc nucić: All you need is... a pair of shoes.

Julia Lachowicz