Reklama

Spis treści:

Reklama
  1. Świat w okresie dwudziestolecia międzywojennego
  2. Dwudziestolecie międzywojenne nie było tak różowe, jak mogłoby się wydawać

I wojna światowa zakończyła się 11 listopada 1918 roku. Tak wielkiego konfliktu Europa jeszcze nie widziała. Mogłoby się wydawać, że światowi przywódcy wyciągną stosowne wnioski i nigdy więcej nie dopuszczą do eskalacji agresji na tak wielką skalę. Nic bardziej mylnego. Już w latach 30. XX wieku wiadomo było, że wybuch następnej wojny światowej jest kwestią czasu. Dokonało się to 1 września 1939 roku. Krótki okres światowego pokoju, który trwał prawie 21 lat, to właśnie dwudziestolecie międzywojenne.

Świat w okresie dwudziestolecia międzywojennego

Po wielkiej wojnie czasowo zapanował pokój. Dawne mocarstwa utraciły dominującą pozycję. W Europie powstały nowe państwa. Na straży światowego pokoju stanęła Liga Narodów, jednak międzynarodowy spokój nie miał trwać w nieskończoność. Sama Liga nie była tworem doskonałym. W praktyce sprawczość organizacji była niewielka.

Jakby tego było mało, w 1929 roku, w światową gospodarkę uderzył wielki kryzys. W latach 30. XX wieku państwa totalitarne zaczęły działać agresywnie i szerzyć napięcia. W wielu krajach szerzyło się bezrobocie, a na arenie międzynarodowej zapanowała niestabilność polityczna. W latach 30. rozpoczęły się konflikty, które finalnie doprowadziły do wybuchu drugiej wojny o skali globalnej.

W 1933 roku, gdy Adolf Hitler został kanclerzem Niemiec, rozpoczęło się jawne łamanie postanowień traktatu wersalskiego. W III Rzeszy zaczęły narastać nastroje antyżydowskie. Trzy lata później w Hiszpanii wybuchła wojna domowa. Władze Niemiec i ZSRR mogły w praktyce sprawdzić gotowość swoich sił bojowych do walki i przeprowadzić próbę zawartych sojuszów. 2 lata później Hitler dokonał aneksji Austrii i przeprowadził rozbiór Czechosłowacji. 23 sierpnia 1939 roku władze Niemiec i ZSRR zawarły traktat o nieagresji, nazywany paktem Ribbentrop-Mołotow.

Dwudziestolecie międzywojenne nie było tak różowe, jak mogłoby się wydawać

Gdy mowa o dwudziestoleciu międzywojennym, często wspomina się o budowie polskiego przemysłu, nowoczesnej Gdyni czy „Paryża północy”. Nic dziwnego. To właśnie wtedy Polska zaczęła odradzać się po 123 latach zaborów. Zaczęła tworzyć się kultura. W modę weszła turystyka kurortowa. W książkach traktujących o tym trudnym okresie wspomina się o wytwornych kobietach, eleganckich mężczyznach i nienagannych obyczajach. Obrazek idealny? Cóż, tylko pozornie. Takie przedstawianie tego okresu to nic innego, jak „różowa retrospekcja”.

Nie można przecież zapomnieć, że życie jak z żurnala wiedli tylko przedstawiciele elit. Większość nie miała szczęścia urodzić się w zamożnej rodzinie. Życie szarych ludzi, zwłaszcza tych z niższych warstw społecznych, wyglądało wówczas zupełnie inaczej. W praktyce Polska znajdowała się sto lat za rozwiniętymi europejskimi państwami. Nie w przenośni, a dosłownie.

Władze stanęły przed ogromnym wyzwaniem

Lata zaborów musiały odcisnąć się piętnem na zagrabionych ziemiach. Obszarów, które przez lata rozwijały się w różnym tempie i gdzie obowiązywały odmienne systemy prawne nie dało się scalić w jednej chwili, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Stanowiło to ogromne wyzwanie, tym bardziej, że przez nadmierną fragmentację polityczną i wynikające z tego problemy z utrzymaniem stabilnej większości parlamentarnej dochodziło do częstych zmian gabinetów. W rezultacie władza nie radziła sobie z kluczowymi problemami. A tych było wiele.

Przeludnienie i bezdomność

Podczas gdy elity wiodły wygodne życie w eleganckich kamienicach, większości przyszło egzystować w warunkach, których nie można nazwać inaczej niż urągającymi. W miastach powszechnym problemem był deficyt mieszkań. Nie było niczym niezwykłym, że w kilkupokojowych mieszkaniach żyło kilka, a czasami nawet kilkanaście rodzin. A i to było pewnego rodzaju „luksusem”, bo nie brakowało też takich, którzy musieli egzystować w komórkach lokatorskich.

I tak mogli mówić o szczęściu. Mieli przecież dach nad głową. Tymczasem powszechnym problemem stawała się bezdomność. Najgorzej pod tym względem było w Warszawie. To właśnie do stolicy ściągali ludzie z całego kraju licząc, że znajdą tam pracę. Gdy spotykali się z okrutną rzeczywistością, nie mieli do kogo zwrócić się o pomoc. Wielu przyjezdnych skończyło na ulicy.

To wymusiło uruchomienie schronisk dla bezdomnych. W samej Warszawie działało kilkanaście takich placówek, przy czym należy podkreślić, że wówczas wyglądały one inaczej niż dzisiaj. Takie instytucje spokojnie można było nazwać kompleksami. Przykładem niech będzie żoliborskie schronisko, które składało się 67 baraków i mogło zmieścić do 4 tys. tymczasowych pensjonariuszy. Jednak i to nie wystarczyło. W 1936 roku warszawskie placówki były tak przeludnione, że przestały przyjmować bezdomnych.

Skrajna nędza odzierała z godności

Nie bieda, a nędza była porządku dziennym. Praca, choćby najniżej płatna, nie była dostępna dla wszystkich. W miastach szerzyła się prostytucja. Nie przez postępującą demoralizację, a przez głód. Wiele kobiet tylko w ten sposób mogło zarobić kilka groszy. Dosłownie, bo tylko nieliczne obsługiwały zamożną klientelę, która była w stanie odpowiednio zapłacić za towarzystwo. Większość sprzedawała ciało niemal za bezcen, ale to był jedyny sposób, by mogły zarobić na bochenek chleba i ciepły posiłek.

Na wsi nie było lepiej

Przeludnienie i nędza nie były wyłącznymi problemami miast. Na wsiach, zwłaszcza na wschodzie kraju, nie było lepiej. Według ekspertów, przeludnienie na tych obszarach sięgało od 4 milionów do nawet 9 milionów osób. Gdy panoszył się wielki kryzys, ponad 5 milinów mieszkańców wsi mogło nie mieć ziemi. Najwięcej było gospodarstw o powierzchni do 2 ha, zbyt małych, by mogły zapewnić godne życie. Zawody pozarolnicze wykonywała jedynie garstka.

Reklama

Drogi właściwie nie istniały

W latach 30. w Polsce istniała mierząca ok. 340 tys. km sieć dróg. Drogi utwardzone mierzyły zaledwie 60 tys. km. Do ruchu samochodowego przystosowanych było zaledwie 7% „krajówek”. Podróż przez kraj przypominała wtedy drogę przez mękę.

Nasz autor

Artur Białek

Dziennikarz i redaktor. Wcześniej związany z redakcjami regionalnymi, technologicznymi i motoryzacyjnymi. W „National Geographic” pisze przede wszystkim o historii, kosmosie i przyrodzie, ale nie boi się żadnego tematu. Uwielbia podróżować, zwłaszcza rowerem na dystansach ultra. Zamiast wygodnego łóżka w hotelu, wybiera tarp i hamak. Prywatnie miłośnik literatury.
Reklama
Reklama
Reklama