Doświadczenia na uczelni Stanforda w Kalifornii pokazują liczbę faktycznych zainfekowanych jako dziesiątki razy większą. Dane o rzekomym rzeczywistym obrazie infekcji zebrano wśród 3330 osób z hrabstwa Santa Clara. Żeby myśleć o luzowaniu nieco obostrzeń urzędnicy ministerstwa zdrowia muszą mieć jasny obraz sytuacji.

Nie można pozwalać ludziom gromadzić się w miejscach publicznych, znów organizować imprez masowych czy pozwalać na nieskrępowane zakupy w sytuacji, gdy nie wiadomo, ile osób jest zarażonych. Duże badania przesiewowe, jak to z kalifornijskiej uczelni mogą grać ważną rolę w bezpiecznym powrocie do normalności.

- Dzięki temu wiemy na którym etapie epidemii aktualnie jesteśmy. To co pokazujemy wpływa na modele epidemiologiczne którymi posługują się urzędnicy w określaniu planów na przyszłość i potrzeb służby zdrowia – mówi kierujący badaniami prof. Eran Bendavid ze Stanford University.

To pierwsze testy w tak dużej skali w Stanach Zjednoczonych, twierdzą ich autorzy. Wykonano je badając krew pobraną z palców tysięcy zdrowych Kalifornijczyków którzy odpowiedzili na ogłoszenie na Facebooku.

Sprawdzano, czy wolontariusze może przeszli już COVID-19 nie wiedząc nawet o tym. Oceniano to grupie o przekroju odpowiadającym geograficznemu i demograficznemu obrazowi populacji USA.

Efekt?

Na początku kwietnia, gdy w hrabstwie Santa Clara potwierdzono 1094 przypadki choroby i 50 zgonów, szacunki prof. Bendavida wskazywały rzeczywistą liczbę zainfekowanych jako 48 tys. do 81 tys.

Oznacza to dwie rzeczy.

Po pierwsze, choruje więcej ludzi. Po drugie, wirus jest znacznie mniej zabójczy, niż to wynika z zestawienia znanej liczby zgonów i infekcji. Oficjalne dane dla Stanów Zjednoczonych to stopa śmiertelności równa 4,1 proc. Gdyby posłużyć się wynikami z uczelni Stanforda – 0,12 do 0,2 proc.

Wyniki badania można zinterpretować też tak, że amerykańskie społeczeństwo jest bliżej niż sądzono stanu tzw. odporności stadnej. To koncepcja, w której zakłada się, że gdy odpowiednio dużo ludzi złapie wirusa, przechoruje (nawet bezobjawowo) i wytworzy przeciwciała, populacja staje się mniej wrażliwa na patogen.

Powszechna odporność pozwoliłaby na szybszy powrót ludzi do pracy. Takie założenia przyświecają m.in. władzom Szwecji. Niemniej, prof. Eran Bendavid nie chce by na podstawie jego pracy zaczęto wyciągać wnioski dotyczące tworzenia polityk zdrowotnych dla całych narodów.

Potrzeba jeszcze więcej badań, podkreślają wszyscy naukowcy, nie tylko ci ze Stanforda. Przede wszystkim nadal nie wiadomo czy obecność przeciwciał jest ”gwarantowanym” skutkiem przejścia choroby. I czy owe przeciwciała są w stanie zagwarantować odporność przed ponowną infekcją

- Jeżeli nawet uwzględnić wyniki prof. Bendavida, to oznacza to, że 3 proc. populacji ma koronawirusa a 97 proc. nadal nie. Żeby osiągnąć odporność stadną, musiałoby zachorować i wyzdrowieć znacznie więcej osób. Do tego nie wiadomo, jak bardzo reprezentatywne są te wyniki dla całych Stanów – komentuje dziennik ”The Guardian”. 

Wzbudzające gorącą debatę badanie opublikowano na serwisie MedRxiv Co ciekawe, choć wiele osób podważało rzetelność pracy prof. Bendavida po ogłoszeniu raportu Stanforda w sieci – w tym np. statystycy, jak prof. Andrew Gelman, szef Centrum Statystyki Stosowanej Uniwersytetu Colombia – posługujący się identyczną metodologią naukowcy z Uniwersytetu Południowej Kalifornii otrzymali podobne zwiększone wyniki poziomu infekcji po testach przesiewowych na mieszkańcach Los Angeles. 

Jan Sochaczewski