Za nami kolejna, 26. już edycja Festiwalu Górskiego im. Andrzeja Zawady w Lądku-Zdroju. Przez ponad tydzień ludzie gór mogli brać udział w licznych prelekcjach, wykładach, seansach filmowych i warsztatach. W wydarzeniu wzięli udział najbardziej znani i utytułowani polscy wspinaczce. Nie zabrakło Leszka Cichego. Z pierwszym zdobywcą Mount Everest zimą (razem z Krzysztofem Wielickim) porozmawiałem przy okazji spotkania upamiętniającego Marka Janasa – zdobywca Gaszerbrum II zmarł w lipcu tego roku.

Jak będzie Pan wspominał Marka Janasa?

To była osobowość. Miał do siebie ogromny dystans. Nie był gadatliwy, za to bardzo błyskotliwy. Potrafił celną uwagą sprowadzić kogoś na ziemię lub zmienić tok myślenia całej grupy. Jego wypowiedzi zawsze były w punkt, choć to nie powinno dziwić, bo przecież był naukowcem. Może na pierwszy rzut oka nie sprawiał takiego wrażenia, ale był prawdziwą duszą towarzystwa.

Takie osoby są pewnie na wagę złota podczas wypraw wysokogórskich.

Zdecydowanie tak. Wyprawy trwają nawet 2-3 miesiące. W tym czasie przebywasz w zamkniętej grupie i jest trochę tak jak na statku. Zdarzają się różne sytuacje, także stresowe. Bardzo cenię sobie osoby nieagresywne, które nie tłumią emocji i potrafią rozładować je w bezpieczny sposób. Marek taki był. Swoimi spostrzeżeniami i dystansem wnosił bardzo wiele.

Polskich himalaistów jest wielu, jednak do dziś przetrwała pamięć tylko o kilku nazwiskach z lat 70. i 80. Kogo jeszcze oprócz Marka Janasa warto przypomnieć?

Myślę, że dobrze byłoby sięgnąć do zestawienia polskich wspinaczy, którzy zdobyli przynajmniej jeden ośmiotysięcznik. Ta lista powstała jakieś 10-15 lat temu i już wtedy było nas około 200. Oczywiście nie wszyscy z tego grona mogą pochwalić się szczególnymi sukcesami, na przykład wytyczaniem nowych tras, ale widać, że kilkadziesiąt lat temu mieliśmy bazę. Dziś tego brakuje.

Skoro mówimy o szczególnych sukcesach, nie mogę nie nawiązać do Pana pierwszego w historii wejścia na Mount Everest zimą. Jak takie doświadczenie zmienia spojrzenie na góry?

Na pewno lepiej zna się swój organizm. Potem wiedziałem już, jak radzę sobie na takich wysokościach z ograniczonym dostępem do tlenu. To na pewno daje dużą pewność siebie. Kilka lat później wchodziłem z Przemkiem Piaseckim na inny ośmiotysięcznik – Yalung Kang – bez tlenu. Wiedziałem, że się uda.

Czy coś jeszcze się zmieniło? Ludzie różnie reagują na sukces. To oczywiście dotyczy nie tylko himalaistów. Wydaje mi się, że my z Krzysztofem uniknęliśmy tzw. wody sodowej. W latach 80. nie było taryfy ulgowej. My też cieszyliśmy się, kiedy zdobyliśmy w sklepie na przykład banany. Wtedy to był rarytas.

Spotkałem się z opiniami himalaistów, według których Mount Everest nie ma do zaoferowania nic poza wysokością. Dach Świata rzeczywiście jest brzydki?

Podczas wspinaczki Everest rzeczywiście nie wygląda efektownie, ponieważ od strony Nepalu ukazuje się dopiero w ostatniej chwili. Cztery lat temu miałem okazję oglądać szczyt od strony Tybetu i to było zupełnie inne doświadczenie. Nawet z odległości kilkudziesięciu kilometrów można było poczuć, że Mount Everest to nie tylko największa góra świata, ale też najpiękniejsza.

Czy po zdobyciu takiego szczytu jest przestrzeń na odpoczynek i refleksję, czy zmęczenie na to nie pozwala?

Oczywiście, że jest. Zaznaczmy też, że każdy, kto wchodzi na ośmiotysięcznik, powinien mieć większe doświadczenie wysokogórskie. Ja zdobyłem Mount Everest w bardzo młodym wieku, bo miałem tylko 29 lat, ale wspinałem się już od dekady. Zanim dotarłem do Karakorum, pierwsze nauki pobierałem w Tatrach i już wtedy uczulano nas, żeby nie gratulować sobie na szczycie, tylko dopiero w schronisku. Przenieśliśmy tę zasadę w Himalaje. Wstrzymywaliśmy się z entuzjazmem aż do zakończenia wyprawy.

Bywało, że przy zejściach dochodziło do wypadków. Najczęściej były spowodowane bardzo złymi warunkami pogodowymi. Prognozy były wtedy bardzo niedokładne. My w ogóle robiliśmy dużo rzeczy, których dziś himalaiści się nie podejmują. Jedną z najwspanialszych dróg jest południowa ściana K2 – droga zrobiona przez Jurka Kukuczkę i Tadzia Piotrowskiego. Nigdy nie została powtórzona.

Wyprawy Pana i pańskich kolegów śledziła cała Polska. Dziś w Himalaje, a nawet na Mount Everest można wybrać się z biurem podróży. Co Pan o tym myśli?

Cóż, taka jest kolej rzeczy i nie mogę się temu przeciwstawiać. Zwróćmy jednak uwagę na różnice między chodziarzami wysokogórskimi a wspinaczami i himalaistami. Chodziarzem wysokogórskim jest na przykład Magdalena Gorzkowska. Ona wie, że tak ją nazywam i nie ma z tym problemu. Przed nieudaną wyprawą na K2 udzieliłem jej nawet kilku rad i tłumaczyłem, jak trudna jest to góra.

My się wspinaliśmy, odkrywaliśmy Himalaje, robiliśmy zupełnie nowe drogi, a dziś wiele osób wybiera najprostsze możliwe trasy. To też jest zasadnicza różnica.

Mocne podsumowanie. Dziękuję!