Jęki i ryki

W ciało wchodzą 50–70-milimetrowe gwoździe. Przerażona publiczność krzyczy. 10 min i koniec. Rzymianie ściągają Jezusa z krzyża, kładą na nosze, zawożą do szpitala. Następny, proszę. Jezusi znów jęczą z bólu, co świetnie słychać, bo mają przytwierdzone do ciała głośniki.

Wokół tłum gotowy do skoku. Czekają w napięciu. Wreszcie można! Ochraniający teren Rzymianie dają znak. Kto żyw, biegnie, gna, pędzi. Potyka się, przewraca, grzęźnie w pyle, zapada się w żwirze. Biegną Filipińczycy, zaraz za nimi turyści. Pędzą z najnowszym sprzętem zachodni dziennikarze. Z aparatami, kamerami, komórkami. W końcu docierają do trzech kolejnych wybrańców leżących już na krzyżach. Każdy chce być jak najbliżej, pstryknąć z najlepszego miejsca, jak najlepiej ująć wielkie gwoździe.

Chcą wszyscy, a miejsca mało. Rozpychają się więc. Szturchają. Popychają. Biją. Francuski dziennikarz tłucze się przy ramieniu krzyża z filipińskim. Włoski dostaje w łeb od Rzymianina, bo staranował miejscową fotoreporterkę. Filipińczycy obładowani komórkami krzyczą, że są rodziną, krewnymi. Dziennikarze – że wykonują swoją pracę. Atmosfera napięta do granic możliwości. W końcu wstaje krzyżownik – o którym trochę zapomniano – i oznajmia, że jak się nie uspokoją, to on dziękuje za uwagę, nie przybija się.

To działa. Przez chwilę. Bo gdy ochotnik znów się kładzie i oczom widzów ukazują się gwoździe, ponownie zaczynają się przepychanki. W końcu wkraczają Rzymianie. Widać, że swą rolę odgrywają od dawna i do pewnych zachowań już przywykli. Odpychają wszystkich. Spokojnie, ale stanowczo. Następnie w skupieniu, dokładnie wszystko mierząc, zaczynają wbijanie gwoździ. Ryk krzyżowanych nie działa na tłum uspokajająco – przeciwnie, każdy chce uchwycić ten moment.

Dopiero wtedy tłum trochę cichnie. Wykorzystują to dziennikarze. Podbiegają do ukrzyżowanych, podsuwają mikrofony pod nos, zadają pytania. „Co czujesz?”. „Jak było?”. „Opisz swoje doświadczenie”. Nie przestają, nawet gdy już krzyż podniesiono.

 

Golgota z rampą

Wcześniej idą biczownicy. Półnadzy, z paciorkami i różańcami na rękach i na szyjach, z zasłoniętymi twarzami. Każdy z pejczem. Okrwawieni, ze zmasakrowanymi plecami. Pochylają się, upadają. Idą i walą w siebie z wielką regularnością. Raz, dwa, uderzenie w plecy z lewej, trzy, cztery – z prawej. W idealnym porządku, w dwóch rzędach, z tym samym jednostajnym odgłosem bicza. Oraz pluskiem bryzgającej krwi. Ta jest wszędzie. Na chodnikach, trawnikach, ławkach, pokrywa okoliczne budy, spada na widzów.

Po wszystkim krzyżownicy i biczownicy kąpią się dokładnie, a potem wcierają w rany specjalne balsamy z ziół wymieszanych z solą. To zapobiegnie infekcji, a rany będą się szybciej goić.

Wszystko dzieje się wokół sztucznego kopca za wsią Cutud San Pedro, 80 km na północ od stolicy Filipin, Manili. Do Golgoty prowadzi długa usypana rampa. Po lewej stronie znajduje się stanowisko dla VIP-ów. Miejscowych oficjeli, urzędników, prowincjonalnej władzy. Po prawej – loża dla mediów. Nikt postronny nie wejdzie, na bramkach ochroniarze. W środku – pół świata. Jest Włoch z telewizji. Opowiada, że ukrzyżowanie to bujda, a Jezus umarł tak naprawdę w Kaszmirze. Jest Francuz z AP. Łazi i pyta każdego, czy nie ma przypadkiem kremu do opalania (spalił się, biedny). Jest wreszcie Niemka z Reutersa. Siedzi w specjalnie wynajętej dlań trzypiętrowej wieży obserwacyjnej. Jak tylko przyszła, natychmiast wyrzuciła siedzących na niższych piętrach Filipińczyków. Zasłaniali widok. Reszta widzów, jakieś tysiąc osób, tłoczy się wokół metalowych barierek. Upał potworny, widok średni. Ale krzyż się dojrzy.

W porze obiadu tłum przemieszcza się w stronę bud z jedzeniem. Post? Jaki post! Przecież nie można obserwować tej makabreski na głodniaka! Jedzenie jest wszędzie. Dla dziennikarzy organizatorzy fundują nawet specjalny pakiet lunchowy. Fajnie jest pochłonąć kurczaka curry w przerwie między biczownikami a krzyżownikami. Reszta publiki musi pocieszyć się żarciem z blaszaków. Ale wybór duży. Wyróżnia się zwłaszcza McDonald’s. Ładnie komponuje się z atmosferą wielkiego festynu. Mamusie z dziećmi, parasole, lody, napoje, wata cukrowa. Nawet suweniry. Na przykład pejcze. Tylko 150 pesos (3 dol.) za sztukę.

 

Osobisty Jezus

Tak wygląda Wielki Piątek na Filipinach. Choć tak naprawdę w kilku wsiach stołecznej wyspy Luzon. Cała reszta blisko 100-milionowego kraju, w 95 proc. chrześcijańskiego, obchodzi Wielkanoc typowo. Modląc się w kościołach i domach. Ucztując i biesiadując. Chodząc na procesje przypominające te z Półwyspu Iberyjskiego. Miejscową specjalnością o hiszpańskim rodowodzie są święte figury, najczęściej Matki Boskiej lub Dzieciątka Jezus, przynoszące szczęście i spełniające prośby.

Wielkanoc na Filipinach jest zwykle spokojna i radosna. Tak jak serdeczni i beztroscy są zazwyczaj mieszkańcy archipelagu. Ich wiara jest szczera, głęboka, żarliwa. Ale ma w sobie popkulturowy narzut. Chrystusa widzi się tu nie tylko w kościołach, ale też na karoseriach samochodów, słupach trakcji elektrycznej, w toaletach i na ulicznych straganach. Przywiązanie do wiary może wyrazić się na przykład wytatuowaniem sobie twarzy Zbawiciela na klatce piersiowej.

Miejscowe kościoły pełne są uśmiechniętych i życzliwych ludzi. Gdyby nie to, że w miejscowym chrześcijaństwie masowo zakorzeniły się dawne, animistyczne kulty – duchy trzymają się mocno, a mistycyzm, astrologia i inne gusła są na porządku dziennym – można by to wręcz uznać za biblijny ideał, dalekowschodnią wersję „radujcie się nieustannie”.

Lecz filipińska duchowość ma swoją mroczną stronę. Relacje społeczne są tutaj bezwzględne, każdy walczy o swoje. W niektórych częściach kraju jest bardzo niebezpiecznie, strzelaniny są powszechne, tak jak starcia politycznych bojówek; w dużych miastach lepiej wieczorem z domu nie wychodzić. Taka też jest czasem ich religijność. Akcent postawiony jest na „ciemną noc”, jak to ujął św. Jan od Krzyża. Czas męki i śmierci Jezusa ma być okazją do osobistego katharsis. Głębokie przeżycie Śmierci Pańskiej ma pomóc w nawróceniu i poprawie, być wstrząsem. Niektórzy Filipińczycy rozumieją to dosłownie. Zbyt dosłownie.

 

Celebryci z krzyża

Pierwszym, który postanowił naśladować Jezusa dosłownie, był niejaki Artemio Atniola w 1962 r. Twierdził, że usłyszał głos Boga każący mu się ukrzyżować. Zrobiwszy to, miał uzyskać moc uzdrawiania. Moc się jednak z czasem skończyła, za to nowy zwyczaj – zakorzenił. Artemio przybijał się do krzyża 10 lat. Za nim poszli inni. W 1999 r. ochotników było już dwunastu. Teraz co roku zgłasza się 20–30 osób.

Zazwyczaj czynią to w ramach wotum. Podziękowanie za łaskę. Błogosławieństwo, uratowanie od nieszczęścia, cud. Lub też odwrotnie – w ramach prośby o coś, intencji. Wierzą, że jak się ukrzyżują lub ubiczują, to Bóg prośbę z pewnością spełni. Jeszcze inni tak rozumieją dochodzenie do świętości.

Kościół praktyki te potępia. Ale to Kościoły odległe: ten w Manili i ten w Watykanie. Lokalni hierarchowie przeważnie na ten temat milczą. Poniekąd słusznie – i tak nikt by ich nie posłuchał. A gdyby krzyczeli za głośno, to jeszcze wierni odeszliby do licznych protestanckich sekt wyrastających na Filipinach jak grzyby po deszczu. To biedny region, bez perspektyw, wstrząsany plagami społecznymi. A tak przynajmniej turyści przyjeżdżają, pieniądze zostawiają i wszyscy na tym zyskują. W ten sposób przedstawienie trwa dalej.

I trwać będzie, dopóki kolejny turysta jadący na egzotyczny archipelag będzie chciał zobaczyć show na krzyżu. Czyli pewnie jeszcze długo. Bardzo długo.

Rozmawiam z kilkoma gwiazdami ukrzyżowań. Herosito jest wędzarzem ryb w San Pedro Cutud. Parę lat temu obiecał Bogu, że da się ukrzyżować za uleczenie chorej żony. Od tego czasu robi to regularnie. Jest rekordzistą – nikt nie wytrzymuje na krzyżu tak długo, a więc 15 min. W kraju kochającym kulturę macho daje mu to pozycję strongmana. Stefano robi to od dwóch lat. Jest mniej popularny; nie bez powodu. Nie dość, że prosi Boga o pieniądze, to jeszcze krzyżuje się po pijaku. Wreszcie najsłynniejszy z nich, Ruben. Krzyżuje się od lat, zaliczył już ponad 20 imprez. Niegdyś był malarzem pokojowym, spadł z platformy i nic mu się nie stało. Uznał to za znak od Boga. W podzięce daje się przybijać co roku. Już nie musi malować; pielgrzymują do niego dziennikarze z całego świata, płacąc słono za ekskluzywne wywiady i możliwość kręcenia filmów. Ale gdy patrzę Rubenowi w oczy, mam wrażenie, że jest przygnieciony nieoczekiwanym zamieszaniem. To spokojny, cichy człowiek. Okazuje się, że w negocjacjach biznesowych wyręcza go dużo bardziej konkretna rodzina.

Ruben mówi mi, że jest już tym wszystkim zmęczony. Znów obiecuje sobie, że to ostatni raz. Chce przestać, odpocząć, wyluzować. Ale gdy zbliża się Wielkanoc, po raz kolejny słyszy: „Nie możesz nas zawieść”.

Autor: Michał LubIna