Broad Peak nie jest łatwą górą, zresztą żaden ośmiotysięcznik łatwy nie jest. Owszem, technicznie trudno go uznać za specjalnie trudny, za to na pewno potrafi być wyczerpujący oraz zdradliwy. Jego stoki są zagrożone lawinami oraz lecącymi kamieniami, szczeliny zaś zdarzają się nawet ponad obozem 3.

Dość powiedzieć, że jeden z polskich zdobywców Korony Himalajów i Karakorum, Piotr Pustelnik [przyp. red. Oprócz Piotra Pustelnika Koronę Himalajów i Karakorum, czyli wszystkie ośmiotysięczniki, z grona Polaków zdobyli jeszcze Jerzy Kukuczka, Krzysztof Wielicki oraz mający od 2015 roku polskie obywatelstwo Denis Urubko], w pewnym z wywiadów górę tę podsumował tak: „Osobiście panicznie się jej boję. Jest nie tyle bardzo niebezpieczna, co nie toleruje najmniejszych błędów”. Znaczący zresztą jest fakt, że doświadczony przecież Pustelnik Broad Peak zdobył dopiero za czwartym razem. Mało tego, na jednej z wypraw (w 1998 roku) za sprawą zerwanej poręczówki poleciał dobre kilkaset metrów w dół, cudem ratując życie.

Coś jest po coś

Ale nie tylko on, wielu himalaistów miało z Broad Peakiem problem. Wanda Rutkiewicz zmagała się z nim dwukrotnie, bez powodzenia, a Oscar Cadiach, dla którego Broad Peakiem był już ostatnim, czternastym w kolekcji ośmiotysięcznikiem, stanął na szczycie dopiero przy siódmej próbie.

fot. Getty Images

Opisana przeze mnie wyprawa była moim drugim spotkaniem z dwunastą pod względem wysokości górą świata. Pierwsze odbyło się w 2017 roku, kiedy działałam razem z ekipą austriacką. Niestety, szczytu nie zdobyliśmy ze względu na nieoczekiwane załamanie pogody w czasie ataku szczytowego i powstałe zagrożenie lawinowe. Ale nie atak szczytowy na tamtej wyprawie był dla mnie najważniejszym i najbardziej wrytym w pamięć wydarzeniem, ale lawina. Wielka, potężna, w której cudem – dzięki zbiegowi wypadków – się nie znalazłam, tym samym ratując życie.

Podświadomie wiem, że Broad Peak był w moim zasięgu. Wtedy i teraz. Skoro tak, to pewnego lipcowego poranka AD 2021, siedząc przed swoim namiotem w bazie i patrząc na wznoszącą się ponad obozem masywną Górę, spytałam ją, co jest nie tak, dlaczego dwa razy dała mi kosza? Nie, nie obraziłam się na nią, takie jej prawo decydować, kogo chce wpuszczać na swój wierzchołek, a kogo nie. Potem jednak, już z perspektywy czasu, dotarło do mnie, że to nie tak, że chyba czegoś nie dostrzegałam.

Może nie chodzi o to, że Góra mnie nie pokochała, lecz odwrotnie – robiła wszystko, żeby nie doszło do tragedii. W swojej filozofii życiowej wychodzę z założenia, że coś jest po coś – to, co się w pierwszej chwili wydaje pechem czy wręcz nieszczęściem, budzi żal, złość albo rozgoryczenie, może w rzeczywistości okazać się wręcz optymalną opcją. W odniesieniu do moich spotkań z Broad Peakiem – najważniejsze było w nich to, że z obu tych wypraw wróciłam. Nie wszystkim to było dane – nieszczęśliwe wypadki, jakie latem 2021 roku się wydarzyły, spowodowały, że dwie osoby (jedna na Broad Peaku, druga na K2) pozostały w Karakorum na zawsze.

Jeśli chodzi o mnie, mimo niewejścia na szczyt nie myślę wcale, że była to nieudana wyprawa. Nie, bo przecież zawsze powtarzam, że szczyt jest ważny, ale ważniejsza od celu jest prowadząca do niego droga. A na tej wyprawie droga, choć trudna i kręta, była bardzo ciekawa. I o tym właśnie jest moja książka. Ale żeby była jasność… Kto już zna moje książki, wie, że nie są one wyłącznie o mnie. To raczej zapis tego, jak na wyprawie na ośmiotysięczniki wygląda codzienność, kim są spotkani ludzie (zarówno wspinacze, jak i miejscowi). Są tu również informacje dotyczące himalaizmu jako takiego, a i pozagórskich wątków również nie brak (mam tu na myśli lokalne tradycje, ciekawostki na temat Pakistanu, nawiązania do historii, przyrody itp.).

Broad Peak w encyklopedycznym skrócie

  • Wysokość: 8051 m (choć są też źródła przyjmujące 8047 m)
  • Miejsce w rankingu wysokości: 12. góra świata
  • Inne nazwy: K3, Falchan Kangri
  • Kraj: szczyt znajduje się na granicy Pakistanu i Chin, przy czym opisywana wyprawa prowadzona była od strony pakistańskiej
  • Masyw: Karakorum
  • Pierwsze wejście: 9 czerwca 1957 roku – dokonali go Austriacy Hermann Buhl, Kurt Diemberger, Marcus Schmuck i Fritz Wintersteller
  • Pierwsze wejście polskie: nieoficjalnie – 30 lipca 1982 roku Jerzy Kukuczka i Wojciech Kurtyka, oficjalnie – 30 czerwca 1983 roku Krystyna Palmowska
  • Liczba dotychczasowych zdobywców (dane na maj 2022): 551 wspinaczy (w tym 45 kobiet i 25 osób z Polski)
  • Liczba ofiar śmiertelnych: 35 (w tym 6 z Polski)

Atak szczytowy – podejście nr 2

Miałam nad sobą rozgwieżdżone niebo i wbity w głowę cel – nie, nie szczyt (w sumie szczyt też, ten jednak cel odruchowo jeszcze w swojej głowie tłumiłam), ale: działać rozsądnie. Tym razem nie podchodziłam tak szybko jak na początku. Przede wszystkim, czułam zmęczenie – był środek nocy, a ja od kilku godzin, zamiast spać, byłam na nogach, no i zrobiłam już jeden „skok” góra–dół.

Poza tym mój plecak też swoje ważył. Dwie butle już na dzień dobry sprawiały, że dociążałam się o 8 kg, a jeśli dodać do tego 2 litry picia, żele, batony energetyczne, apteczkę i kilka innych rzeczy – w sumie zrobiło się z tego kilkanaście kilogramów.

Atak szczytowy to mozolna praca, rodzaj transu: krok, krok, dyszenie. Nie da się iść szybko, nawet i z tlenem z butli każda czynność wymaga ogromnego wysiłku. Poprawienie buta, zapięcie kurtki, zdjęcie plecaka, coś, co na normalnej wysokości jest nic nieznaczącą czynnością, tutaj staje się swego rodzaju problemem i zabiera tak cenne siły. „Mógłbyś zobaczyć, ile jeszcze mam tlenu w butli?”– poprosiłam gdzieś tam po drodze mijanego schodzącego w dół Pakistańczyka. Pomoc była zasadna, bo niestety przy rosyjskiej butli z tlenem (znawcy wiedzą, że to najbardziej zawodny typ) zawór i wskaźniki wypadają na karku, co utrudnia ich kontrolę i przestawianie.

Chłopak coś tam wymamrotał, ale w końcu zajrzał na wystający z plecaka manometr. „Wiesz, jest super. Prawie pełna” – stwierdził, nie podając co prawda konkretnej wartości, ale brzmiało świetnie i dodało mi optymizmu, jeśli chodzi o wizję zdobycia szczytu.

No cóż, nie przyszło mi do głowy, że chłopak sprawdził stan nie tej butli co trzeba! Odczytał napełnienie butli nieruszonej (nie do końca napełnionej, więc zgadzało się, że jest prawie „full”), podczas gdy ta używana bynajmniej pełna nie była. Minęła kolejna godzina, może ciut więcej… W takich sytuacjach czas płynie innym rytmem niż normalnie, a patrzenie na zegarek było dość kłopotliwe (trzeba zsunąć rękawicę i podciągnąć rękaw). Zresztą moją uwagę przyciągnęła niedaleka, jak mi się wydawało, przełęcz (7900 m) i przepiękny świt – wyłaniające się z niknącego mroku góry i żółto-czerwone niebo. Pomyślałam nawet, że może warto byłoby zrobić zdjęcie, ale pomysłu nie zrealizowałam, bo nagle… Coś zaczęło być nie tak.

Zaczęło mi brakować powietrza (właściwie to tlenu), zdjęłam więc plecak, rzuciłam okiem na wskaźniki przy butlach i… zmroziło mnie. Strzałka używanej butli była na zerze! Wtedy jednak się nie przestraszyłam. „Spoko. Zaraz podmienię butlę i będzie okej” – pomyślałam sobie. Tyle że zaraz potem mina mi zrzedła, bo nie mogłam odkręcić zaworu! Nie wiem, czy brakowało mi sił, czy też zawór po prostu przymarzł, a może była jeszcze jakaś inna przyczyna – nie mogłam i już.

Wiedziałam, jaki może być scenariusz – to w końcu sytuacja stanowiąca bezpośrednie zagrożenie życia. Wokoło żadnych ludzi, a krzyczenie nic by nie dało, bo i tak nikt by nie usłyszał wołania. „Śmierć będzie szybka i bezbolesna” – zaświtało mi w głowie. Wkrótce stracę przytomność, umrę z niedotlenienia lub z wychłodzenia, za ileś godzin znajdą mnie schodzący z góry koledzy, a nawet jeśli będzie się we mnie tliło życie, pewnie ze względu na hipotermię nic już się nie da zrobić.

Szybko dotarło do mnie, że jedyną szansą, aby się uratować, może być szybkie „zgubienie” wysokości. Nie wiedziałam, ile mam czasu do momentu, gdy stracę przytomność (że stracę – wiedziałam, bo znam swój organizm), ale uznałam, że łatwiej mi będzie, jeśli pozbędę się plecaka. Postanowiłam wpiąć go w poręczówki (założyłam, że ktoś kto go znajdzie i zapewne też zniesie), a następnie jak najszybciej, już na lekko, będę schodzić.

Ostatni obrazek zapamiętany z wysokości około 7500 m to budzące się powoli słońce, stopniowo rozświetlające otaczające mnie góry. Wszystkie z nich były niższe, poza jedną jedyną – piramidą K2, która wznosiła się niemal na wyciągnięcie ręki. A potem…

Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie i w dużej mierze bez mojego świadomego udziału. Zgodnie z przewidywaniem po prostu urwał mi się film. Odzyskałam przytomność, gdy byłam jakieś 300 m (w pionie) niżej i wciąż spadałam. A właściwie to zsuwałam się po śnieżno-zlodzonym zboczu, przy czym dotarło do mnie, że wkrótce ten w miarę łagodny na razie stok się skończy, a zarazem skończy się moje życie. Nie, nie przewijały mi się w myślach żadne obrazki z w sumie dobrze wykorzystanego życia. Czy się bałam? Chyba nawet nie, raczej było mi żal, że moja ziemska przygoda miałaby się skończyć już teraz, podczas gdy przede mną wciąż tyle planów.

Tak naprawdę to wszystko działo się w ułamkach sekund. Kiedy oprzytomniałam, w głowie miałam tylko jedno pragnienie: żeby udało się wyhamować… Dopisało mi szczęście, że nie zgubiłam czekana. Dzięki umocowanej do ręki smyczy leciał razem ze mną, i to w nim była nadzieja. Nawet nie pomyślałam, że po drodze straciłam rękawicę i że jeśli złapię za metalowy trzonek, mogę szybko odmrozić dłoń. Próbowałam ten cholerny czekan wbić… Cholera, nic z tego. Spróbowałam ponownie. Zgrzytnął, przeorał śniegową pokrywę, ale również za słabo. Za trzecim razem wreszcie skutecznie. Uff, żyję!

Udało się. Lekko oszołomiona siedziałam teraz już w miarę stabilnie i uspokajając oddech, rozglądałam się dookoła. Trochę poniżej od śnieżnej scenerii odcinały się kolorowe namioty obozu trzeciego. W górze z kolei widniała przełęcz, teraz znowu daleka. Ludzi żadnych nie wypatrzyłam. Kto tylko był w stanie, dotarł już pewnie do przełęczy, ci, co zawrócili, prawdopodobnie spali w namiotach.

Tymczasem dopadły mnie dreszcze. Dopiero teraz zorientowałam się, że śnieg mam chyba w każdym zakamarku ubrania. Trudno się dziwić, wolałam nie wnikać, jak wyglądało to moje zjeżdżanie. Skoro nie zatrzymałam się na przypiętych do butów rakach, niewykluczone, że całkiem długi odcinek przeleciałam głową w dół. Dłoń nieosłonięta straconą bezpowrotnie rękawicą z kolei piekła, nie wiem, czy od szorowania po ostrym śniegu, czy też zapowiadając odmrożenie.

Po zjeździe, a tym samym znacznej utracie wysokości nie miało już sensu ponowne wyruszanie w górę. Szczęście w nieszczęściu, że mój plecak leżał zupełnie niedaleko ode mnie. Jak się okazało, nie zdążyłam go wpiąć w poręczówkę i zaliczył zjazd bardzo podobny do mojego. Gorzej, że działania przy butlach sprawiły, że nie zdążyłam właściwie zapiąć jego klapy, co sprawiło, że spora część jego zawartości wypadła. Niektóre porozrzucane po stoku rzeczy odnalazłam (między innymi aparat!), inne przepadły bezpowrotnie (jedna z butli, mój ulubiony termos The North Face, przygotowane do zastosowania zastrzyki z deksametazonem itp.), ale pal sześć owe straty, skoro uratowałam życie.

Wieczorem...

Część osób, które wystartowały na atak szczytowy, jest już z powrotem w obozie. Bez szczytu. Wszyscy narzekają na odbierający siły, głęboki kopny śnieg i na problem z poręczówkami. Gdzieś tam na grani zrobiło się wąskie gardło, bo z powodu braku poręczówek każdy, kto ten fragment przechodził, robił to bardzo wolno, wstrzymując resztę. W rezultacie, mimo że do szczytu było już całkiem niedaleko, sporo osób, widząc, jak kiepsko robi się z czasem i że przed zmrokiem nie zdążą stanąć na głównym wierzchołku, z rozsądku odpuściła. Kilka jednak uparcie kontynuuje wspinanie. Co z nimi – na razie nie wiemy.

Swoją drogą niesamowite, jak wyglądają osoby wracające z takiego długiego ataku. Nie na darmo mówi się, że atak szczytowy na Broad Peaku należy do najdłuższych ze wszystkich ośmiotysięczników. W tych warunkach, jakie mieliśmy, radzono nam liczyć na niego przeciętnie 24 godziny. W swoich grubych puchowych kombinezonach wspinacze przypominają astronautów, którzy wylądowali gdzieś na Księżycu i wyszli na kosmiczny spacer, choć mam też drugie skojarzenie – z wycieńczonymi więźniami, którzy uciekli z syberyjskich łagrów. To akurat z racji tego, że większość idzie naprawdę wolno, jest mocno osłabiona i przynajmniej tu i teraz trudno doszukiwać się w nich radości z przebywania w górach.

Na spalonych słońcem i wysmaganych wiatrem twarzach malują się raczej wynikające ze zmęczenia otępienie oraz udręka, obojętność na różne bodźce, a dla wielu jedynym marzeniem staje się już tylko to, aby uwalić się w namiocie i choć troszeczkę pospać. Oczywiście to efekt nie tylko zmęczenia, wręcz wyczerpania, ale także niedotlenienia. Szczerze mówiąc, moja strategia przy wejściach na ośmiotysięczniki jest taka, żeby po ataku szczytowym unikać kolejnej nocy w najwyższym obozie, a wykrzesać z siebie jeszcze siły, zmobilizować się, by zejść jak najniżej, gdzie jest więcej tlenu, więc można się lepiej zregenerować. Tyle że patrząc na wszystkich tutaj, mam wątpliwości, czy w tych warunkach, tu, na Broad Peaku, taki plan dałabym radę zrealizować.

W środku nocy

Tuż po północy ze snu wyrwał mnie głos Witalija: „Monika! Monika, śpisz?”. Jak mogłam spać, kiedy ktoś tak głośno się wydziera. „Nieee. Co tam?” – odpowiedziałam po rosyjsku. „Masz może deksametazon?”

Mieć miałam, ale strzykawka z naładowanym już lekiem, zabezpieczona przed zamarznięciem pianką izolacyjną (tak właśnie przygotowuję sobie deksę na atak szczytowy) wypadła gdzieś wyżej z turlającego się plecaka. Miałam jednak dwie zapasowe ampułki i jeszcze tabletki. „Dzięki” – rzucił Rosjanin, ale zaraz pojawił się znowu. „Wiesz, potrzebna jest też butla z tlenem. Oddasz nam swoją?” – w głosie Rosjanina słychać było emocje. „No pewnie, że dam. Jak potrzebna, to pewnie poważna sprawa” – pomyślałam. „Dla kogo to?” – zapytałam, choć rzecz jasna nie miało to znaczenia, bo oddałabym przecież każdemu. „Dla Nastii. Spadła ze skał!”

Serce zabiło mi mocniej. Wiedziałam, że nie jest to dobry czas na długie opowieści, zapytałam więc tylko: „Mogę w czymś pomóc? Może iść z wami?”. „Nie, wszystko jest pod kontrolą, Anton już tam pomaga…” – padła odpowiedź, trudno powiedzieć, czy uspokajająca.

Ledwie przysnęłam, obudzono mnie po raz kolejny. „A nie dałabyś nam jeszcze czołówki?” Czołówkę rzecz jasna miałam, ale wymieniłam jeszcze baterie na nówki sztuki. Zdziwiło mnie jednak, że teraz nie mówiono już o akcji ratunkowej Nastii, tylko o „rescue”, czyli ratowaniu… Mister Kima.

 

Fragmenty pochodzą z książki Moniki Witkowskiej „Broad Peak. Darowane życie” – Wydawnictwo Słowne 2022. 

Monika Witkowska po licznych wyprawach w najwyższe góry świata ma na koncie Koronę Ziemi i zdobycie trzech ośmiotysięczników (Everest, Lhotse i Manaslu). Pasjonatka podróży (zwłaszcza takich z plecakiem, na własną rękę), organizatorka i przewodniczka trekkingów (w Himalaje, na Kilimandżaro i innych), zapalona żeglarka oceaniczna i autorka licznych książek (m.in. serii „Góry z duszą”). Należy do kapituły prestiżowych Kolosów – największej w Europie imprezy podróżników, żeglarzy i alpinistów.