Ciszę przerywa tylko plusk wioseł i terkota nie perkozów. Woda jest idealnie przezroczysta, więc płynąc, podglądam trwający za burtą kajaka podwodny spektakl: pętle zataczane przez ciekawskie płocie i migające czarnymi paskami okonki, pofalowany piasek na dnie, gdzieniegdzie zielone sznury glonów. Mija mnie dziewczyna balansująca na desce SUP, która z wysokości ma jeszcze lepsze widoki na to, co się dzieje pod powierzchnią.

Jak okiem sięgnąć, cisza i spokój. Położone na Pojezierzu Gnieźnieńskim, największe w Wielkopolsce (1097 ha), Jezioro Powidzkie obejmuje strefa ciszy. Widziane z lotu ptaka wygląda trochę jak zajączek w teatrze cieni: długa pionowa kreska, z której wyrastają pochylone do tyłu cienkie uszy (prawe dłuższe, lewe krótsze), a ze zwiniętej w pięść dłoni sterczy skierowany na zachód „nos”, na którym rozłożyła się miejscowość Powidz. Cztery odnogi nie tylko dodają akwenowi uroku, ale sprawiają, że to jakby cztery jeziora w jednym.

 

Kajakiem i jachtem

Płynę wzdłuż trzcin prawym, dłuższym „uchem zajączka”, czyli wysuniętą najbardziej na wschód odnogą jeziora (zwaną Anastazewską), której linia brzegowa jest pełna zakoli i tajemniczych zatoczek. Na jedną z nich trafiam przypadkiem, celując dziobem kajaka w prześwit w trzcinach. Po drugiej stronie ukazuje się płycizna ze wszystkich stron otoczona zielenią. Kaczki patrzą na mnie zdziwione i dopiero po chwili podrywają się do lotu. Woda jest tu turkusowa i bardziej przywodzi na myśl Karaiby niż Wielkopolskę. Sięga zaledwie do kolan i kostek, a im płytsza, tym piękniejszy ma odcień.

Nazajutrz wiatr się wzmaga. Fale burzą krainę łagodności, znika przezroczystość wody, a cumujące wczoraj przy pomostach żaglówki dziś rozwijają białe żagle. Zmieniam perspektywę i tempo – dystans, który niespiesznie pokonywałam kajakiem, mijam dziś niemal w mgnieniu oka, jednym halsem. Z pokładu żaglówki wszystko wygląda inaczej.


To tylko fragment artykułu. Całość przeczytasz w październikowym wydaniu National Geographic Traveler.