Jako komendant straży mogłem jedynie powiadomić swojego przełożonego, czyli burmistrza. Powiedziałem mu, że znaleźliśmy się w beznadziejnej sytuacji i jedynym, co mogliśmy zrobić wobec kierowanych do nas gróźb, było wycofać się. Obawialiśmy się o własne życie. Nie mogliśmy walczyć wodą z pociskami.

Z Allende bandyci ruszyli na północ przez suchy, płaski teren, do odległego o 55 km miasta Piedras Negras, skupiska montowni nad Rio Grande, zgarniając po drodze ludzi. Wiele ofiar napastnicy zawieźli na jedno z rancz Garzów. Wśród nich Gerarda Heatha, lat 15, i Edgara Ávila, 36. Żaden nie miał nic wspólnego z kartelem ani tymi, którzy zdaniem kartelu współpracowali z DEA.

Claudia Sánchez, dyrektorka ds. kulturalnych i matka Gerarda Heatha, ofiary: Około 10 wieczorem mój mąż zadzwonił do Gerarda, aby sprawdzić, o której syn wróci do domu. Gerardo nie odebrał. Po chwili mąż zadzwonił znowu. Brak odpowiedzi. Chwilę później ktoś zapukał do drzwi. To było kilku przerażonych kolegów syna. Zapytałam: „O co chodzi? Gdzie jest Gerardo?”. A chłopcy powiedzieli: „Oni go zabrali.” „O czym wy mówicie?” – zapytałam. „Kto go zabrał?”

Chłopcy wyjaśnili, że widzieli Gerardo i naszych sąsiadów przed domem tych ostatnich. Nadjechała ciężarówka wioząca mnóstwo uzbrojonych ludzi, którzy wepchnęli sąsiadów i Gerardo na platformę i odjechali. Chłopcy powiedzieli, że nie znali tych ludzi. A ponieważ tamci byli uzbrojeni, nie odważyli się odezwać.

W ciągu kilku minut zadzwoniliśmy do burmistrza Piedras Negras. Akurat bawił się na weselu. Powiedział, że okropnie mu przykro z powodu tego, co się stało, ale niestety nic nie może zrobić. Nie przyjechał ani jeden samochód policyjny.

Następnego ranka, w sobotę 19 marca, bandyci wezwali ciężki sprzęt i kazali zburzyć w całym regionie kilkadziesiąt domów mieszkalnych i budynków mieszczących firmy. Wiele nieruchomości splądrowano w biały dzień, w zasięgu wzroku i słuchu nie tylko przechodniów, ale także komisariatów policji i posterunków wojskowych. Bandyci zachęcali mieszkańców, żeby ci brali, co im się tylko podoba, prowokując gorączkowy szaber.

Rodríguez, żona ofiary: Sobota to dzień, w którym wszystko się zaczęło. Domy zaczęły eksplodować. Ludzie zaczęli włamywać się i plądrować, a ja potrafiłam myśleć tylko o tym, gdzie może być Everardo. Spędziłam całą sobotę na poszukiwaniach i wypytywaniu ludzi, co słyszeli.

Od kogoś usłyszałam: „Widziałam uzbrojonych ludzi”. Ktoś inny powiedział: „Magazyny nadal się palą. Dym jest naprawdę czarny, jakby ktoś palił opony. Czarny przerażający dym”.

Zadzwonił do mnie człowiek, który pracował z moim mężem. Mąż hodował koguty do walk. W tym regionie walki kogutów są bardzo popularne. Pracował dla José Luisa Garzy, ale nie na pełen etat. Rankami i popołudniami chodził na ranczo, żeby karmić zwierzęta. Ten człowiek powiedział mi: „Na tym ranczu dzieje się coś złego. Nie wiemy, co się stało ze wszystkimi ludźmi”. Zapytałam: „Co masz na myśli? Z jakimi ludźmi?”. Wyjaśnił, że dwóch mężczyzn pracujących z moim mężem nie wróciło poprzedniego wieczoru do domów. Jeden był traktorzystą, drugi nawadniał pola. Mówiłam: „No dobrze, to co robimy? Chodźmy ich szukać.” A on mnie ostrzegł: „Nie zbliżaj się tam nawet, bo ciebie też zabiorą”.

Márquez, sprzedawca hot dogów: Miałem dwóch przyjaciół, którzy zbierali i sprzedawali rupiecie. Usłyszeli, że ranczo się pali, a jego właściciele wyjechali, więc wybrali się tam – ojciec i syn – żeby sprawdzić, czy znajdą coś, co warto zabrać. Opowiadali, że zobaczyli przy drodze wielką zamrażarkę. No i chcieli ją zabrać, ale była naprawdę ciężka, więc ojciec powiedział do syna: „Wyrzućmy to, co jest w środku”. Otworzyli ją i zobaczyli dwa ciała. Uciekli.

Evaristo Rodríguez, weterynarz, ówczesny zastępca burmistrza Allende: To nie była oficjalna sesja, ale zebraliśmy się – członkowie rady, dyrektor ds. bezpieczeństwa publicznego. Było wiele pytań. Główne brzmiało: „Co się dzieje?”. Ale tak naprawdę każdy chciał wiedzieć, dlaczego. Wiedzieliśmy już, że była strzelanina i zdarzyły się przypadki zniknięć oraz śmierci. Było wiele pytań o to, co powinniśmy robić, ale nikt nie chciał wziąć spraw w swoje ręce. Jeden z członków rady powiedział nawet: „Zmywajmy się stąd, zanim coś przydarzy się i nam”.