Plan zwiedzania Dublina wylądował w koszu już pierwszego dnia. Zakładał pikniki w Phoenix Park i na St Stephen’s Green, przechadzanie się po centrum miasta i nad rzeką Liffey. Gapienie się na ludzi na Grafton Street. I może jeszcze chrupanie ryby z frytkami na nadbrzeżu w Dún Laoghaire z widokiem na przypływające promy.

Nic z tego. Siekący poziomo deszcz zagonił mnie do Kilmainham Gaol – dawnego więzienia, w którego murach gnili i rzezimieszki, i bojownicy o wyzwolenie spod angielskiej okupacji. W Muzeum Pisarzy – w końcu Dublin to miasto literatury – czytałam listy George’a Bernarda Shawa, podziwiałam chusteczkę do nosa Jamesa Joyce’a i kaligrafię Oscara Wilde’a. A pod Numerem Dwudziestym Dziewiątym, w muzeum na Lower Fitzwilliam Street, dowiedziałam się, jak wyglądał mieszczański dom dubliński na przełomie XVIII i XIX w. Schronienie przed żywiołami znalazłam też w bibliotece Trinity College. Kto nie chciałby rzucić okiem na słynną Księgę z Kells – kapiący od iluminacji manuskrypt, który ma ponad 1200 lat? Ale teraz, choć nasycona kulturą i historią, siedziałam ponura w pubie i liczyłam krople goniące się po oknie. Czy naprawdę czeka mnie dwutygodniowa podróż w strugach deszczu?

Następnego dnia nie mogłam uwierzyć własnym oczom, byłam nawet w stanie uwierzyć, że jestem w innym kraju. Takim, w którym niebo ma kolor intensywnego lazuru, a zieleń oślepia soczystością. Glendalough w hrabstwie Wicklow, do którego dotarłam po godzinie od wyruszenia z Dublina, wyglądało jak lakierowana pocztówka. Szare ruiny zakonów z VI w., celtyckie krzyże i okrągła wieża, w której mnisi szukali schronienia przed najeźdźcami, kontrastowały ze szmaragdem łąk i okolicznych wzgórz. Nieopodal szumiał strumyk, znad którego przepłoszyłam czaplę. Oprócz mnie po ruinach snuła się tylko para japońskich turystów.

 

Po lepsze życie

Kierując się na południe, ruszyłam dalej wynajętym samochodem przez interior. Z pozoru nudne drogi M7 i M8 okazały się pełne kuszących przerywników: najsłynniejszy tor wyścigów koni rasowych Curragh, miasto Kildare, założone rzekomo przez świętą Brygidę, i wreszcie perła wśród irlandzkich zamków: Rock of Cashel. Nad zieloną (a jakże!) równiną hrabstwa Tipperary wyrasta niespodziewanie wzgórze zwieńczone szarym ogromem konstrukcji rodem jak ze złych baśni. Legenda głosi, że skała, na której stoi zamek, wylądowała tu, gdy św. Patryk wygonił diabła z pobliskiej jaskini.

Dojeżdżając do Cork, zbaczam jeszcze do Cobh – dawniej Queenstown – skąd w swój pierwszy i ostatni rejs wypłynął Titanic. Jak widać na zdjęciach w miejskim muzeum, nadbrzeże nie zmieniło się zbytnio od tamtych czasów – stoi oryginalna drewniana keja, kamienice wciąż cieszą kolorowymi fasadami. Legenda Titanica nie przysłania faktu, że przede wszystkim odpływali stąd nie tyle turyści, ile gnani biedą i głodem emigranci do Kanady i USA. Lektura ewidencji skazańców wysyłanych z tego portu do Australii i innych kolonii karnych doprowadza do łez: „kryminaliści” skazani na wygnanie za włóczęgostwo czy ścięcie drzewa, dzieci wysłane na antypody za drobne kradzieże. Muzeum było zadziwiająco zatłoczone, ale rzut oka na port wyjaśnił mi to oblężenie. Miasto kuliło się w cieniu liniowca turystycznego, z którego wylała się masa zwiedzających. Ci, którzy nie szukali w archiwach swoich irlandzkich przodków, wsiadali już do autokarów zmierzających do Cork.

 

W krainie legend

„Miasto rebeliantów” – zawsze w opozycji do byłych angielskich okupantów, a dziś prężny ośrodek artystyczny – przywitało mnie śladami niedawnej powodzi. Najstarsza jego część leży na wyspie na rzece Lee i regularnie jest zalewana. Miejscowi traktują to jako element krajobrazu niewart nawet komentarza. Kawiarnie i restauracje są pełne jak zawsze, kupujący na zabytkowym English Market przebierają wśród lokalnych serów, warzyw i targują ceny ostryg. Fasady domów i sklepów konkurują o tytuł najbardziej pstrokatej elewacji. Wspinam się na wzgórze do kościoła St Anne’s Shandon.

Jego wieża to symbol miasta, a za opłatą można uderzyć w kościelne dzwony. Dziś mam pecha, przyszłam za późno. Może zdążę chociaż pocałować kamień w zamku w Blarney? Legenda głosi, że zapewni mi to dar potoczystej wymowy. Po pół godzinie jazdy stoję u wrót zamku zaskoczona, że otarcie się o legendę kosztuje 12,50 euro. Warto je wysupłać, żeby zobaczyć zamkowe ogrody i malownicze ruiny. Z całowania kamienia na wieży, oblizanego wcześniej przez setki turystów, rezygnuję bez żalu.

Następnego dnia zostawiam za sobą Cork, portowe Kinsale z najlepszymi restauracjami w kraju i prę na zachód. Tu wreszcie wszystko zaczyna wyglądać tak, jak powinno. Jedzenie, nawet w najmniejszym wiejskim pubie, jest pyszne. Ludzie niezmiennie gadatliwi i życzliwi. Zieleń razi w oczy, a strome klify, coraz wyższe pagórki, plaże i ocean napełniają głowę i płuca przestrzenią. Na zachodzie hrabstwa krajobraz robi się dzikszy.

Zatrzymuję się przy kamiennym kręgu w Drombeg, który Celtowie postawili tu ok. 150 lat przed naszą erą. Przechodzący obok farmer ze stadem owiec nie kryje rozbawienia. – Lubi pani kamienie? Tu w okolicy pełno tego: dolmeny, portale megalityczne. Część to prawdziwe zabytki, jak ten. Ale niektóre to żart – dzieciaki ze wsi, jak się nudzą, to budują je
z polnych kamieni, a turyści się nabierają... Czy latające krowy na klifach Mizen Head, dokąd zmierzam, to też kolejna legenda na użytek przyjezdnych? – O nie. Jeśli trafi tam pani w wietrzny dzień, to sama pani zrozumie.

Do latarni morskiej na Mizen docieram pod wieczór. Wiatr urywa głowę. W jednej z zatoczek na dole schroniły się foki, kolonie morskich ptaków kulą się we wciśniętych w ściany gniazdach. Na okolicznych pastwiskach ani śladu trzód. – W taką pogodę jest zakaz wypasu – zdarza się, że wiatr zwiewa krowy z klifu – tłumaczy dziewczyna w centrum dla zwiedzających. Mimo wichury można przejść się po moście nad przepaścią. Po raz pierwszy w życiu czuję lęk wysokości, oddech łapię dopiero w sklepie z pamiątkami. W jednym z pudeł leżą kamyki. Pewnie pozbierane na plaży, ktoś przedsiębiorczy namalował na nich koniczynkę i napisał „Lucky Irish Stone”. Cena 3 euro. Chętnych nie brakuje.

 

Uwaga, przejście dla skrzatów!

Najpiękniejsza droga do hrabstwa Kerry wiedzie przez przełęcz Healy. Łyse zbocza gór Caha, droga jak szara wstążka, oczka jezior, a u twoich stóp – cała Irlandia.

Z Kenmare – kolejnego miasteczka jak pudełko czekoladek – ruszam rano w objazd słynnego Ring of Kerry, jednej z najbardziej widokowych tras wyspy. Niestety nie jestem jedyna – razem ze mną po wąskiej drodze sunie kawalkada autobusów i kamperów. Nie mam czasu na postoje w malowniczych wioskach, podziwianie znaków drogowych ostrzegających o przechodzących skrzatach ani – o rozpaczy! – na robienie zdjęć.

Muszę dotrzeć w porę do Portmagee, gdzie czeka na mnie uprzednio zabukowana łódź, którą dostanę się na wyspę Skellig Michael. Na pokład wbiegam ostatnia, wdzięczna, że morze jest dziś spokojne. Po 40 min rejsu docieramy na sterczącą skałę, w której tysiąc lat temu wykuto strome schody. Przez 600 lat mieszkali tu w kamiennych „ulach” kopiujący księgi mnisi zakonu św. Fionana. A jeśli wierzyć nowej części Gwiezdnych wojen, to właśnie tu ukrywał się Luke Skywalker. Największe na Wyspach Brytyjskich kolonie głuptaków i maskonurów żegnają nas ochrypłymi wrzaskami.

Z żalem zostawiam za sobą bajkowe Kerry, ale położone na północ hrabstwo Clare, z klifami Moher i wapiennym płaskowyżem Burren, to jeden z najbardziej niezwykłych zakątków Europy. To dzika ziemia. Nie dość tu wody, by kogoś utopić, nie ma drzew, by go powiesić, ani ziemi, by go pogrzebać – pisał o Burren w 1640 r. wysłannik znienawidzonego tu Thomasa Cromwella odpowiedzialnego za brutalną kolonizację Irlandii. Dziś to górzyste, wapienne pustkowie, pełne kamiennych kręgów, unikalnych roślin skalnych i opuszczonych chat, tchnie surowym pięknem i romantyzmem, ale w XVII w. było gęsto zaludnione.

Większość rdzennych mieszkańców wygnały stąd endemiczna nędza i głód. Ze wsi Doolin płynę promem na bezdrzewną Inis Mór – największą z wysp Aran. Tu w domach wciąż mówi się po irlandzku, miejscowi robią na drutach najlepsze wełniane swetry, a rybacy pływają na połów w tradycyjnych łodziach curach. Na wynajętym rowerze przejeżdżam całą wyspę aż pod neolityczny, półkolisty fort Dún Aonghasa. Ktokolwiek go zbudował na tym mierzącym ponad 100 m klifie, wolał odgrodzić się od lądu niż od morza. Czekam na zachód słońca, ale mam wrażenie, że na tym zrębie świata czas stoi w miejscu.