Słodkawo-kwaśna nuta grzanego wina. Ciężki aromat topionego na ogniu sera raclete. Kremowy zapach pieczonych kasztanów. Obłok olejków eterycznych otulający niedawno ścięte choinki – teraz stoją w ulicznych bramach, wiszą na budynkach w rogach ulic, otaczają wystawione na chodnik stoły z drewna. Wędrowanie po zakamarkach bożonarodzeniowych jarmarków w Bazylei jest podróżą przez nakładające się na siebie, nieustannie przenikające się warstwy zapachów. Być może to głównie dla nich się tu przyjeżdża. Dla nich stawia co roku na placach miast te idealnie skrojone drewniane domki pełne przeróżnych drobiazgów, które mogą się przydać w świątecznym czasie. Zdają się być one jednak tylko pretekstem, naprędce wymyślonym powodem, dla którego warto wyjść z domu w chłód wieczoru i zanurzyć się w poświatę tysięcy światełek i gęstą chmurę kuszących zapachów.

Reklama

Miasto na piechotę

Każdy z tych bożonarodzeniowych jarmarków ma trochę inny charakter, a na ich stoiskach są nieco różne oferty – bombki, mydełka, olejki, wędliny, biżuteria i co tam sobie jeszcze wymyślicie – ale mi wystarczy kubek gorącego wina, coś do przegryzienia raz na jakiś czas i świadomość, że mogę tak chodzić po zmroku średniowiecznymi uliczkami, kreślić w głowie mapę miasta, przesuwać się od jednego punktu do drugiego, nasłuchiwać toczących się opowieści.

Depczemy dziennie kilometr za kilometrem, a aplikacja zliczająca w telefonie kroki puchnie z dumy. Bazylea jest miastem kompaktowym, niemal wszędzie da się dojść na piechotę, choć wręczane w hotelu karty na wszystkie linie transportu publicznego kuszą, by wsiąść do tramwaju lub autobusu. Robimy to jednak tylko wtedy, gdy wieczorny chłód daje się już za bardzo we znaki, a kolejne kubki gorącego wina stygną zanim się je opróżni. Ogrzewane wnętrze tramwaju pozwala odzyskać ciepłotę w dłoniach i stopach, nawet jeżeli przejeżdża się tylko kilka przystanków.

W oko w oko z misiem

Gdy to już nie pomaga, kryjemy się w czteropiętrowym muzeum zabawek w samym centrum miasta. Za szkłem gablot kryje się ponad sześć tysięcy eksponatów – to największa kolekcja w Europie. Krętymi alejkami przesuwam się pośród tysięcy pluszowych misiów (niektóre mają ponad sto lat), by dojść do domków dla lalek i miniatur odtwarzających nasz świat. Precyzja ich wykonania działa, jak maszyna do produkcji bezczasu – gdy przesuwam wzrokiem po niekończącym się szeregu szczegółów, upływ sekund i minut zostaje wstrzymany. Pomieszczenia domków – sypialnie, kluby dla dżentelmenów, kuchnie, salony fryzjerskie, sklepiki, gabinet dentystyczny są odtworzone w każdym detalu, a ich wyłapywanie skutecznie przylepia mnie do szyby gabloty na kolejne kwadranse.

Okno Einsteina

Z Bazylei do Berna pociąg sunie nieco ponad godzinę. Niezniszczone przez wojny, średniowieczne miasto wcina się szerokim jęzorem w zakole rzeki Aare. Zanim zajdziemy na rozsiane na brukowanych placach tutejsze jarmarki, wspinamy się po krętych schodach na piętro budynku przy ulicy Kramgasse 49, w samym centrum Starego Miasta.

W 1903 roku do tego mieszkania wprowadził się z niedawno poślubioną żoną Albert Einstein, wtedy jeszcze nauczyciel i pracownik Szwajcarskiego Urzędu Patentowego. Małżeństwu urodził się tu syn. Na piętrze tej kamienicy Einstein rozpoczął pracę nad swoim najsłynniejszym dziełem, które odmieniło sposób pojmowania naszej rzeczywistości – teorią względności. Dziś jest tu niewielkie muzeum, z kopiami najważniejszych dokumentów przyszłego noblisty oraz rodzinnymi zdjęciami. Na fotografiach młody fizyk o nieco pucułowatej twarzy pozuje przed obiektywem z żoną, mając za sobą ścianę wylepioną tapetą o drobnym kwiatowym wzorze. Identyczna wciąż jest na ścianach tego mieszkanka. Wyglądam przez okno, odsuwając firankę i opierając palce na wyślizganych metalowych klamkach. Od czasów Einsteina ten widok zmienił się niewiele – przez moment patrzę na świat oczami największego fizyka XX wieku.

Kraina obżartuchów

Pośród berneńskich jarmarków bożonarodzeniowych, ten na Kleine Schanze wyróżnia się próbą spojrzenia na tradycję w szerszy sposób. Została ona tu złagodzona nowoczesnym, acz dopracowanym w szczegółach designem i ofertą wykraczającą poza klasyczne placki ziemniaczane rösti i bulgoczące na ogniu fondue.

Blisko siedemdziesiąt drewnianych domków rozrzucono po parku, pomiędzy wysokimi świerkami, wyznaczając pomiędzy nimi alejki oświetlone lampkami. To królestwo bożonarodzeniowych obżartuchów – krążymy pomiędzy stoiskami oferującymi przysmaki z niemal całego świata. Mijamy jasno oświetlone punkty z burrito, burgery z ekologicznej wołowiny, belgijskie frytki, sok z mango prosto z Mozambiku. Ale jest też szwajcarski älplermagronen – smażone z makaronem, serem i cebulą ziemniaki, podawane z chrupiącą cebulką i polane musem jabłkowym. W cieple gazowych palników kilku czerwonych od ciepła kucharzy hipnotycznym ruchem zsuwa na kromki chleba strugi roztopionego raclete. Setki osób przytupuje w wieczornym chłodzie, grzejąc dłonie kubkami z gorącym winem.

To dla tych chwil – rozświetlonych lampionami, gęstych od zapachów, nabrzmiałych smakami, pełnych magicznego, radosnego oczekiwania na nadchodzące Święta przyjeżdża się w grudniu do Szwajcarii.

DOJAZD Do Bazylei dolecisz z Warszawy linią Wizz Air. Lot trwa dwie godziny, a ceny biletów zaczynają się od 78 zł (bez karty Discount Club od 178 zł). Pomiędzy Bazyleą a Bernem kursują wygodne pociągi. NOCLEG W Bernie polecam Hotel Kreuz, w centrum starówki, 300 metrów od stacji kolejowej. Wygodne pokoje z widokiem na jeden z głównych placów miasta. „Dwójka” od 110 CHF.

Tekst: Michał Głombiowski

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama